Rozdział XVI cz.I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ernest nie kłamał. Na przesłuchaniu nie pojawiło się pytanie, przed którym aplikant by go nie uprzedził. To potwierdzało przypuszczenia, że celowo by go nie zwodził w sprawie Luigiego.

Kershaw nie mógł jednak w to uwierzyć. Mechanik miałby robić krecią robotę dla komendanta? To stanowiło dla Aloisa oksymoron poznawczy. Poza tym Ernest musiał też pokładać w Luigim nadzieję, że przyjdzie do niego. W końcu raczej nie pisałby całej analizy sytuacji dla sztuki.

A może to w Aloisie leżał problem? Może był zbyt sentymentalny? Może próbował być bardziej wyrozumiały niż inni ludzie byli względem niego?

Kershaw starał się jechać na rowerze jak najszybciej, aby nie skupiać na sobie spojrzeń Kariorumczyków. Ci bowiem z każdym dniem stawali się coraz czujniejsi, łypiąc oczami niczym wściekłe psy w boksach.

Z bożej łaski słońce skrywało się za równomierną warstwą chmur. Przypominała mleczną pokrywę na paterze. Czasami przez miasto przepływały wartkie strumienie wody, która spadała w formie gęstej mżawki. Wtedy też kontury budynków i ulic rozmywały się przed oczami niczym akwarela w wodzie. Z tego względu nikogo nie dziwiło, kiedy przechodnie narzucali na ramiona płaszcze albo obniżali ronda kapeluszy. Nie pozwalało to ostatecznie uchronić się przed wilgocią, która oblegała każdego jak druga skóra.

Alois jednak mógł dzięki temu maskować symptomy choroby, dlatego doceniał tą zbieżność. Nie tylko zresztą...

Choć nie odbyła się rozprawa, a śledczy nie stwierdzili potrzeby zamknięcia kogoś w areszcie, postanowili podzielić się kilkoma szczegółami z mediami.

Zdradzili dziennikarzom istotną rolę pewnego świadka. Służącego, który w celi komendantury popełnił samobójstwo. Nie zdradziły już, w jaki sposób ani tego co wnosił swoimi zeznaniami.

Dziennikarze nie pominęli też pikantnej ciekawostki, jakoby Aloisa K. oraz żonę komendanta łączyła niegdyś bliska relacja. Naturalnie, wykluczyli udział Sophii w otruciu Maxwella już w następnym zdaniu, ale samo to było jak pstryczek w nos dla Butlera. Pstryczek w obliczu wykluczenia, które robiło się coraz bardziej odczuwalne.

Tak też Kershaw nie miał zamiaru narażać się ludziom, aby ci potem nie utrudniali życia pani Deve. Przez to, że gosposia uparcie postanowiła mu pomagać za wszelką cenę, musiała liczyć się niezasłużonym afrontem.

Mało brakowało, aby Alois wywrócił się, schodząc z roweru. Gdy sięgał po klucze do kieszeni, jedni sąsiedzi zdążyli już schować się w domach. Drudzy natomiast tkwili nadal na mżawce, popadając fajki i cygaretki.

Gdy Kershaw wjechał na podwórko i zamknął bramę, rozejrzał się ponownie. Wykluczył możliwość, aby milicjanci przypadkiem zrobili sobie przerwę na papierosa, przystając w sam raz w przerwie między budynkami z widokiem na jego dom.

Tyczyło się to także kolejnego sąsiada, który od niedawna miał zwyczaj czytać gazetę na ganku i to pomimo mżawki. Nie rozwijał jej jednak, tylko trzymał na kolanie, chrząkając pewnie w odzewie na zawarte w niej treści, które przepływały mu przez ręce do mózgu.

Alois już od dłuższej chwili dygotał od lodowatej wilgoci, toteż prędko przeprowadził rower przez podwórko na ganek, a następnie sam schował przed mżawką.

Kershaw westchnął, czując, jak zimno wysysało z niego siły. Miał jednak na uwadze, że nierozsądnym było zostawianie wycieraczki zasłanej listami. Alois sięgnął po koperty, po czym pośpiesznie wszedł do domu. Rzucił papiery na stół.

Ledwie poczuł ciepłe powietrze ma twarzy, kiedy zaswedzialy go plecy. To, że pot z niego spływał, stanowiło podrzędną motywację, aby zerwać z siebie każdy zbędny element garderoby. Z każdą ubywającą warstwą to uczucie się wzmagało. Alois nie miał zamiaru się drapać przez ubranie. Do gabinetu dotarł odziany jedynie w spodnie, buty oraz podkoszulek.

Czując, jak w prawej ręce coś się poruszyło, czym prędzej Alois skupił się na rozplątaniu bandany. Mruknął spanikowany i obrzydzony zarazem, gdy materia pod skórą ponownie się ożywiła. Drżała przecież jak robak, a nie jak dotąd jedynie mrowiła.

Czerwień pod bliznami błyskała, znacząc naczynie, którym skierowała się do wnętrza Aloisa. Przełknął ślinę, widząc w tym pulsowaniu tempo bicia własnego serca. Tylko to się wzmogło, gdy przypomniał sobie, dlaczego się rozebrał. Przesunął ostrożnie ręką po plecach, aby nie urazić siniaków. Zamarł, gdy wreszcie napotkał palcami coś szorstkiego...

Alois poderwał się, niemal potykając o własne nogi. Nie musiał zapalać światła. Blizny na ręce świeciły się już jednolicie. Zwłaszcza, gdy Alois poznał się, że w miejscu zieleniejącego siniaka po wycieczce do „Królewskiego Przekrętu" wyrosła mu kępka czarnej sierści.

***

Jak Alois nie czytał ostatnio gazet, a brał je od Flicha tylko przez wzgląd na panią Deve, tak to popołudnie poświęcił na nadrabianie zaległości.

Gosposia nie skomentowała, jak rozłożył wszystkie gazety i powycinał z nich artykuły, czasami tylko pojedyncze akapity, odnoszące się do zwierzęcej choroby.

Alois odchrząknął, opierając rękoma o stół w jadalni.

Jego śledztwo nie przynosiło spektakularnych rezultatów. Rząd karteczek na szarym, cienkim papierze dawał za to uogólniony rysopis Kershawa. Oczywiście, nie padło nigdzie wprost, że tu o niego chodziło.

Chory miał w krótkim okresie czasu urosnąć. Alois domyślał się, że władzom informacji o tym dostarczali ludzie trudzący się robieniem ubrań na miarę. Całe szczęście, Kershaw całe życie był ponadprzeciętnie wysoki, więc jego "przemiana" nie robiła na nikim takiego wrażenia.

Zdjęcia żołnierzy ujawniały też wydłużone kły, gdy szczerzyli je, warcząc na fotografa. Inne – pazury pokazywane przez bardziej skłonnego do współpracy chorego. Ostatnia relacja z zamknięcia dotkniętego na zwierzęcą zarazę sprzed kilku miesięcy mówiła jednak już o konieczności uśmiercenia go z racji agresywnego zachowania wykazywanego wobec obywateli.

Tak też powstawał rysopis: wysoki, warczący, nieobliczalny człowiek, który rzuca się innym do gardeł, nieważne czy rodziny z dzieckiem, czy milicjanta, który powoduje zamieszki – zagrożenie dla społeczeństwa i pokłosie wojny ze zmiennymi. Skutek konfliktu, który "zainicjowali" przodkowie obalonej władzy, wciąż żyjącej w niektórych, niewygodnych jednostkach.

Zwierzęca choroba...

Alois przełknął nerwowo ślinę.

Pani Deve przyniosła mu kubek z parującą cieczą. Nie odeszła od razu, oczekując, aż Alois weźmie napój. Ten jednak nawet nie spojrzał na herbatę, nie mówiąc już o piciu.

Teoretycznie gosposia nie zrobiła nic złego. Miała prawo rozmawiać z każdym i o wszystkim. Nawet z Butlerem! Kershaw czuł się jednak nieswojo z myślą, iż kombinowała za jego plecami. Pewnie nie chciała dla niego źle, ale...

Alois chyba nie powinien oczekiwać, że skoro on się nie zdradzał swoich planów i znajomości, pani Deve będzie. Nie z racji, iż jej płacił i dawał dach nad głową. Nie była przecież u niego w niewoli.

– Aloisie... – zaczęła gosposia cicho. – Przepraszam, że nie powiedziałam ci o moich pogaduszkach z panem Dormhallem.

Kershaw podniósł wzrok znad papierów roztaczających cudowną wizję tego, jak miał oto skończyć za sprawą zarazka z Ezdenu.

Zmarszczki na pucułowatej twarzy pani Deve pogłębiły się, a oczy błyszczały. Jej luźno związane włosy przecinały nowe, aczkolwiek cienkie, pasma śnieżnobiałych włosów.

Alois był zdumiony, kiedy kobieta zdążyła się tak zestarzeć. Przynajmniej fizycznie, bo głos nadal miała zdecydowany, kiedy kontynuowała:

– Nie będę się tłumaczyć, czemu to zrobiłam – zastrzegła sobie pani Deve, na co Alois kiwnął głową. Dodała prędko: – I tak nic z tego nie wyszło...

Kershaw odsunął najbliższe krzesło, proponując gestem dłoni, aby gosposia usiadła. Nie odmówiła, choć gdy tylko zajęła miejsce, znacząco postukała palcem w ucho kubka.

– Nie musi mnie pani przepraszać – powiedział Alois, siadając obok gosposi.

– Muszę, to ci zadać pytanie – odparła pani Deve, wciskając mu do rąk napar. Tym razem go nie odłożył. – Ja wiem, że nie jestem mądra, ale muszę przyznać, że nawet u Ulmów nie widziałam zaklęcia, które robiłoby z magiem... To.

Pani Deve wskazała palcem prawą dłoń Aloisa i jego całą postać. Ten spuścił zawstydzony wzrok, zaciskając zęby. Gosposia położyła mu dłoń na ramieniu, dalej tłumacząc:

– A Dormhall jest z południa. Tam, skąd pochodzi zaraza. I wiem, że ostatecznie nie powiedział nic – przyznała, nim młodzieniec zdążył jej o tym przypomnieć. – Ale nosił liściki. Nawet wpadł do ciebie sam z siebie... – zniżyła głos, dając ujście swojemu zawodowi wobec świata.

Alois zmarszczył brwi.

– Człowiek to nie tylko czyny – odparł zdecydowanie.

Pani Deve jednak też nie miała zamiaru się z tego względu wycofywać. Wstała, wygładzając fartuch.

– Ale czy to nie one mówią o nim najwięcej? – spytała. – W tych trudnych czasach wszystko kosztuje. Nawet za dobry gest można zapłacić wysoką cenę. Nie od razu, ale...

Gosposia ugryzła się w język, po czym szybko odeszła.

***

Tego poranka wypadała kontrola dokumentacji u Zszywka. Alois nie konfrontował się przy tym z nikim, kto mógłby go zirytować swoją dwulicowością. Panowała przyjemna cisza, więc też nic go nie rozpraszało.

Alois akurat zaczął doceniać prozę życia. Wiedział, że po dniu pracy usiadłby przed książką, napisał artykuł albo spędził cudowny wieczór ze swoją kobietą. Jakby dopisało mu szczęście, niebawem wróciłby do domu jako mąż i ojciec. Wreszcie jego wzrok zaszedłby mgłą, krok zwolnił, a pamięć zawodziła. Pod wieczór życia podziwiałby to, co zbudował, ponarzekałby na to, co stracił, ale umarłby spełniony.

Alois dojrzewał jednak do myśli, że nie było mu to przeznaczone.

Tylu mówiło mu, żeby uciekał. Zrobił to. Raz, i zostawił Reagana na pastwę losu. Teraz zaś... Gdzie miał uciekać? To nie był Ezden, gdzie za granicą znajdowała się cywilizacja ludzi. Komendant napiętnował go podejrzeniem o zabójstwo. Gdyby nawet uciekł, nie byłoby miejsca, gdzie by go nie znalazł.

Chyba tylko śmierć, by go wyzwoliła. Tak się jednak składało, że Alois już się parę razy o nią otarł i nie miał zamiaru jej ulegać.

Pozostawało więc pytanie, ile wytrzyma. Kiedy choroba, której tajemniczość napawała go lękiem, weźmie górę i wytrąci ostatnie argumenty w walce o swoje?

Księgowy Vos przyglądał się, jak Alois zakreśla w papierach sumy, a następnie spisuje w zgrabnych kolumnach na specjalnej karteczce, gdzie robił rachunki. Chociaż Kershaw znajdował wytchnienie w pisaniu, nawet Griffin nie wziąłby go do apteki, gdyby nie miał głowy do liczenia. Jako, że jednak ją miał, mógł ukradkiem zerkać na księgowego i nie ryzykować przy tym, że popełni jakiś błąd w obliczeniach.

Zastanawiało go, czemu Vos tak często tego popołudnia zawieszał się, uciekając wzrokiem do ściennego zegara. Czyżby z taką czujnością wyczekiwał momentu, gdy będzie musiał szukać nowej pracy? A może właśnie liczył, że milicja go uratuje od przebywania z tak nieobliczalnym mężczyzną, jakim był jego pracodawca?

Alois postukał skuwką pióra jedną liczbę w księdze rachunkowej. Zobaczywszy znane nazwisko, spytał:

– Pan Dormhall zapłacił za siebie w tym miesiącu?

Księgowy, przemianowany przez Luigiego za Zszywka, pokręcił wąsem. Mlasnął wyraźnie niepocieszony faktem, że nie mógł się w pełni oddać obserwacji wędrówki wskazówki minutowej po tarczy ściennego zegara.

– Tak – mruknął.

Alois przytaknął, zakładając ręce na piersi i bawiąc ołówkiem. Było to lepsze niż myślenie o nasilającym się swędzeniu na plecach. Spytał:

– Mówił panu, czy będzie płacił w następnym?

Księgowy zastanowił się chwilę, zerkając w papiery, jakby mógł tam znaleźć odpowiedź na zadane pytanie. Długo zwlekał nim wreszcie odparł:

– Nie. – Vos zerknął na swojego pracodawcę, ale spuścił prędko wzrok. – Dostałem tylko należność za ten okres rozliczeniowy i poszedł, jakby pociąg mu uciekał. Oczywiście, wrócił... – dodał złośliwie.

Alois spojrzał ponownie w rachunki.

– A jak mają się mieszkańcy? Po tych przesłuchaniach? – uściślił spokojnie, nie powodując zdziwienia u księgowego.

Tym razem Zszywek nie musiał się długo zastanawiać.

– Wszyscy jesteśmy zaniepokojeni tym, że wrócą. Niektórzy mniej, niektórzy bardziej – przyznał ze wzruszeniem ramion. Tusza mężczyzny sprawiła, że materiał na jego brzuchu zatrzeszczał.

– Czy ktoś deklarował przeprowadzkę?

Alois nie zdziwiłby się, gdyby księgowy nie zaprzeczył. Inni nie musieli się bowiem liczyć z ryzykiem wysłania listów gończych.

Zszywek kiwnął głową, wymieniając trzy nazwiska. Jak widać, tylko Kershawa nawiedzały wątpliwości, czy brać nogi za pas. Luigi też wychodził się z tego schematu, choć przecież to był najwyższy czas na łazęgę jego pułapu.

Alois zaledwie raz widział mechanika na oczy od czasu dostania listu od Ernesta. Szedł drugą stroną ulicy. Wydawało się, że śledził milicjantów. Alois później odrzucił tą myśl. Mundurowych się nie śledziło. W każdym bądź razie mechanik nawet się nie przywitał.

– A co z panem? Jak się pan czuje? – spytał Vos, nie kryjąc ciekawości.

Alois chrząknął profilaktycznie, aby mimowolnie nie warknąć. Swoją pochmurną miną dawał jednak stosowny komunikat.

– Na razie pracuję – uciął Kershaw, wracając do swoich obowiązków.

Przynajmniej do czasu, aż jego uszu dobiegł terkot niecharakterystyczny dla pojazdów budowlanych pracujących w okolicy. Był szybszy i bardziej miarowy niż u jakiegokolwiek dźwigu czy koparki.

Alois podniósł się z krzesła, podchodząc do okna. Słuch go nie mylił. Furgonetka milicji powoli toczyła się wzdłuż ulicy. Na widok zielonego napisu "Zasoby Ludzkie" przechodnie chowali się po kamienicach, bramach, zaułkach, choć przecież minęły całe miesiące, odkąd kogoś wywieziono do Lé Lac.

Tym razem jednak syrena była wyłączona. Ogromna lampa nie roztaczała wokół siebie złowrogiego, czerwonego blasku. Furgonetka klekotała na poharatanym bruku, zwalniając wraz ze zbliżaniem się w głąb ulicy. Alois odprowadzał ją wzrokiem, aż zniknęła mu z pola widzenia.

Księgowy kiwnął głową, zerkając ponownie na zegar ścienny, który wskazywał pełną godzinę. Alois spojrzał na niego ostrzegawczo.

Wiatr niósł przez otwarte okno ciche uzgodnienia milicjantów. W Aloisie zakipiało, gdy za sprawą „szaraków" przypomniał sobie, że w kamienicy nie było drugiego wyjścia, a piwnice nie miały świetlików, przez które ktoś mógłby się wymknąć łapance.

Za to wtargnięcie do środka nie potrzebowało konsultacji. Wszyscy jednomyślnie wpadli na korytarz.

Alois wystrzelił z mieszkania księgowego, ale na własną komendę. Vos zawołał za nim raz. Na nic to się zdało. Kershaw zamarł raptownie, gdy z półpiętra zobaczył, ilu milicjantów oblegało drzwi do mieszkanka na parterze.

Jeden z nich odczytał rodzinie Abernathy'ich decyzję o eksmisji i relokacji do ośrodka pracy w Le Lac. Jakie to było podobne do prezentacji zarzutów wyczytanych Aloisowi, do których się oczywiście nie przyznał...

Nikt jednak nie otworzył „stróżom prawa".

Milicjanci kiwnęli do siebie porozumiewawczo, jakby już nie pierwszy raz się z tym spotkali. Alois ledwie mrugnął, a jego serce zamarło, gdy usłyszał trzask.

Drzwi opadły, a szara zaraza wlała się do mieszkania na parterze. Wrzaski rodziny Abernathy'ich rozniosły się po całym budynku. Mieszkańcy nieśmiało wyglądali przez szparki pomiędzy drzwiami, kiedy Alois walczył ze sobą.

Przecież to byli tylko ludzie!

Milicjanci mieli jednak przeszkolenie i wprawę. Gdy głowa rodziny szarpała się z milicjantem, który chciał oddzielić najmłodsze dziecko od zapłakanej matki, pozostali wpychali starsze rodzeństwo maluszka z mieszkania i prowadzili do furgonetki. Pan Abernathy nie mógł zaś się skupić na tym, aby zadbać o siebie, gdy jakiś mundurowy bez zajęcia zaczaił się na niego z pałką.

Sophia ostrzegała... Nie, Alois sam jej powiedział, że w kamienicy są ludzie, którzy się za nim opowiedzą. Być może właśnie to zrobili, a być może nie, bo mieli zbyt wiele do stracenia, jednak...

Tego było za wiele...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro