Rozdział XX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Już możecie wejść – zawołał Luigi.

Kershaw nie poruszył się nawet, gdy przez drzwi i klapa garażowa otworzyła się, a do warsztatu wbiegli kolejni ludzie. Mieli podobne mundury, co podkomendni Butlera. Nie byli jednak zainteresowani sfinksem czy jego towarzyszem. Jedynie pośpieszyli uwolnić pobratymców z potrzasku, a potem nałożyli im kajdanki i usadzili pod ścianą. Butlerowi także udzielono pierwszej pomocy, ale na więcej miłosierdzia nie mógł liczyć. Jego samego pilnowała trójka żołnierzy.

Luigi złapał Aloisa za ramię i pociągnął w stronę drzwi garażowych, puszczając go przodem. Wetknął mu kluczyki do ręki, gdy sam wyszedł naprzeciw oczekującego ich mężczyzny. Kershaw domyślił się, że miał przygotować stojące nieopodal auto. Zamarł w bezruchu, gdy poznał w nieznajomym detektywa Shurivę.

Sfinks nie krył aury swojej istoty, choć jego wściekłość osłabła niczym ogień, gdy już objął cały budynek i nie miał już nic więcej do pożarcia. Jednak podobnie jak podczas pożaru płomienie nadal wgryzały się w rusztowanie budynku, przeistaczając go w górę gruzów, tak poruszenie Luigiego nie zniknęło.

Wyjął z bocznej kieszeni plecaka kasetę i podał ją mężczyźnie. Z ponurym wyrazem twarzy odparł:

– Twoje nagranie.

Shuriva obejrzał przedmiot, wystawiając go do światła. Po chwili przytaknął, a następnie schował kasetę do kieszeni.

– Wszystkie inne też dotarły – stwierdził detektyw spokojnie. Miał nawet czelność patrzeć swojemu rozmówcy prosto w oczy.

A może tylko Alois czuł obecność magii sfinksa, która wprawiała powietrze wokół w drżenie? Na pewno to ona sprawiała, że czerwień Kershawa nie rozprzęgła się, siejąc spustoszenie w ciele i umyśle.

Luigi przekrzywił głowę niczym drapieżny ptak, zerkając za Shurivę, a potem z powrotem na niego.

– Jak rozumiem, nagrałeś to, co chciałeś?

– Zgadza się – mruknął detektyw, odgarniając połowę płaszcza i odsłaniając swoją krótkofalówkę.

Sfinks nieśpiesznie wygładził koszulę, nawet gdy mężczyzna sięgnął po urządzenie gotów je włączyć. Zdawał się bardziej przejmować przyciasnym ubraniem aniżeli ryzykiem pojmania. Shuriva też nie czuł presji, bo nadal nie zrobił pożytku z komunikatora. Za to uważnie oglądał nieszczególnie wysoką postać sfinksa, jakby punktując różnice między nim a zwyczajnym człowiekiem. Najwyraźniej nie znał go w takiej odsłonie, choć niewątpliwie miał z Luigim kontakt już wcześniej.

– To jednak nie tłumaczy, czemu Butler został postrzelony – zauważył detektyw.

Luigi podniósł brwi, jakby ktoś uderzył go snopkiem siana, oczekując, że go powali.

– Nie musi.

– Miałeś mi go wydać bez uszczerbku – odparł Shuriva znacząco. Musiał wiedzieć, co ściągała na człowieka zagadka zadana przez sfinksa.

Luigi wetknął ręce do kieszeni spodni, zdmuchując z czoła kosmyk włosów. Z podobnym lekceważeniem przypomniał:

– Zawsze mógłbym go zabić. – Nim Shuriva zdążył coś dodać, spytał: – A co z twoją częścią umowy?

Detektyw przełknął ślinę, pierwszy raz kierując swój wzrok na Aloisa. Na cały niepokój, który znaczył jego oczy niczym para zimną szybę, zasługiwał niepodważalnie sfinks. Na dawny respekt, ostrożność czy choćby uwagę należną żywemu człowiekowi Kershaw nie mógł liczyć. Shuriva równie dobrze mógłby patrzeć na psa.

Dlatego Aloisa nie zdziwiło to, co usłyszał z jego ust.

– Pozorowana śmierć Kershawa uniemożliwia mi wybielenie jego nazwiska.

Luigi zaśmiał się chrypliwie. Ewidentnie nie wierzył detektywowi, ale też tego nie skomentował.

Alois natomiast zacisnął palce na kluczykach do samochodu i zrobił krok w jego stronę. Słyszał cichnące zamieszanie w warsztacie, stąd też spodziewał się rychłego końca tej bezcelowej wymiany zdań. Czerwień nie pozwalała mu się jednak odciąć od dialogu pomiędzy sfinksem a człowiekiem, który mógł uratować jego godność, gdyby miał w sobie choć odrobinę dobrej woli.

Shuriva zdawał się wyczuwać pretensje formułowane w myślach Aloisa, bo nie omieszkał zauważyć:

– Nie widzę powodu, aby też szukać jego zwłok.

Doprawdy? Po prostu nie pokładam się z wdzięczności – warknął w myślach Alois.

Sfinks także oddalił się od Shurivy, gdy ten znacząco poruszył krótkofalówką w swojej ręce.

– A mnie? – spytał Luigi z zaciekawieniem.

Shuriva nie odpowiedział, lecz Luigi kiwnął głową, jakby usłyszał odpowiedź. Przypominało to satysfakcję, gdy dziecko wreszcie zrozumiało naukę mistrza.

Sfinks zdjął plecak i podał swojemu towarzyszowi. Alois wziął to za znak, żeby przyśpieszyć. Udało mu się skupić na tyle, żeby trafić kluczem do zamka i otworzyć auto. Potem zaś wrzucił swój bagaż i sfinksa na tylne siedzenie, a następnie zajął miejsce pasażera.

Luigi od samego początku wiedział, co robił. Może nie mógł przewidzieć wszystkiego, ale najwyraźniej przygotował więcej niż Alois wcześniej śmiał przypuszczać. Na tamten moment nie zostawało mu nic innego, jak pozwolić mu robić swoje.

Sfinks już stał przy samochodzie, gdy rzucił za siebie:

– Jak się żyje długo, zawsze można zmienić zdanie. Zapamiętaj to sobie.

Shuriva jedynie wcisnął guzik od krótkofalówki i zaczął wzywać ludzi. Prócz ambulansu wzywał także posiłki.

Luigi nie zwlekał i czym prędzej zajął miejsce za kierownicą. Ledwie zamknął za sobą drzwi, gdy wolną ręką przekręcił przygotowany kluczyk w stacyjce, uruchamiając silnik.

Gdy Luigi nacisnął pedał gazu, auto wyskoczyło z rampy jak tygrys wypuszczony z klatki. Alois hyknął, gdy obił się głową o dach auta. Za to na chwilę przestał czuć tępe kłucie w nogach i kręgosłupie... Aby go to uderzyło ze wzmożoną siłą.

– Zapnij pasy! – polecił sfinks, wchodząc w ostry zakręt, zmiatając zderzakiem stojący tam śmietnik.

Metaliczny zgrzyt świadczył o tym, że zderzenie z krawężnikiem było zbyt wielkim wyzwaniem dla felg.

Alois zacisnął zęby. Czerwień nie przesłaniała mu obrazu mijanych w szaleńczym tempie ulic. Za to panoszyła się po jego ciele, szczególnie poniżej pasa, czyli tam, gdzie dotąd objawy zwierzęcej choroby nie występowały. Kershaw'owi trzęsły się ręce, gdy trzymał kurczowo pasy niczym liny, wisząc nad przepaścią. Przez magię drętwiały mu palce, a wokół jego ust kłębiły się chmury skroplonej pary. Odrętwienie z rąk rozlało się po całym ciele.

Wyglądało na to, że Luigi trzymał jego emocje i magię na krótkiej smyczy, z której je właśnie spuścił.

– Jedź, bo znowu nas dorwą! – krzyknął na sfinksa Alois, jakby wcale nim nie był.

– A bo oni pierwsi? – sarknął pod nosem Luigi, kierując w stronę Dzielnicy Artystów.

Alois myślał intensywnie. Przecież przy wylotówkach miały być patrole! Luigi zaś jechał im naprzeciw! A jeszcze zostawili Shurivę i to z mikrofalówką! Szybko mógł poinformować skąd wyjechali i w jakim kierunku!

To był zły pomysł... Alois z każdym zakrętem zaczynał bardziej wierzyć w swoje możliwości pieszej ucieczki, aniżeli tym autem i z obstawą Luigiego.

Oddychał nierówno przez nos, czując, jak spaliny mieszają się ze słoną wonią kierowcy. Ugryzł się w język, gdy coś strzyknęło mu w nodze podobnie jak w krzyżu. Choć Kershaw nie mógł drgnąć przez dręczący go ziąb, coraz trudniej oddychał jakby dręczony suchotami. A tak potrzebował powietrza...

Walcząc z oporem własnego ciała, odkręcił szybę, a Luigi zerknął na niego. Ten przestał jedynie marszczyć nos, a nawet zaklął, zjeżdżając na przystanek tramwaju na moście.

Alois w porę zamortyzował hamowanie, wystawiając ręce przed siebie.

– Co znowu?! – warknął, opierając o schowek, gdy sfinks wyskoczył jak poparzony z auta.

Luigi obiegł je dookoła i otworzył drzwi od strony pasażera, a także te na tylne siedzenia. Rzucone plecaki uniósł za metalowe sprzączki i zawiesił w powietrzu na zewnątrz. Rozgorączkowany sfinks złapał Aloisa za ramię.

– Wyskakujesz! – syknął pod nosem Luigi, wyciągając po części z siedzenia.

Mężczyzna krzyknął na niego:

– Nie ma mowy!

Nie mógł dać się teraz wyrzucić!

Nogi Kershawa zapłonęły nowym bólem, tym razem w towarzystwie trzasku przypominającym łamanie kości. Wrzasnął, łapiąc za łydkę i drugą ręką podpierając o otwarte drzwi. Osłabiony upór dał szansę sfinksowi wyszarpnąć go na chodnik i złapać, nim upadł na ziemię.

– Nie z auta, kretynie! – krzyknął Luigi, wpychając Aloisa na tylne siedzenia.

Kershaw nie odpowiedział. Nawet nie mógł złapać się za łydkę, bo złota magia zarzuciła na jego czerwień rozkaz bezruchu. Leżał na wznak, kiedy Luigi zdjął mu buty, a nawet skarpetki. Znowu coś strzyknęło, tym razem w śródstopiu drugiej nogi.

Luigi podsunął stopy Aloisa głębiej, nim zamknął drzwi. Mężczyzna musiał się skulić, aby zamek zahaczył. Przez to widział, jak w jego stopach migoczą czerwone żyłki i wybrzuszają jak żylaki.

Kershawa bolało to niemniej, jak przerażała każda następna minuta postoju. Sfinks jednak nie ociągał się. Już ze swojego siedzenia, odkręcił Aloisowi okno do połowy, napierając plecami na dach auta. Silnik cały czas pracował, rzężąc spalinami.

– Co się dzieje? – wymsknęło się Aloisowi zdławionym głosem.

Sfinks spojrzał na jego nogi, a potem twarz chłopaka. W złotych oczach, w tamtej chwili tylko barwą różniących się od ludzkich, błysnęło współczucie.

– To, co chciałem, aby się nie stało.

Luigi wyciągnął dłoń zwieńczoną pazurami. Nie znajdowała się na nich nawet jedna maleńka czarna plamka, kiedy położył ją na czole mężczyzny. Jeśli Alois nie mógł się wcześniej domyślić, co sfinks zamierzał, cichnąca magia mu to uzmysłowiła.

– Ani się waż – warknął, walcząc z czerwienią, która posłuszna Luigiemu, narzucała mu spoczynek.

Nie zamykał oczu, choć powieki mu ciążyły pod wpływem niesformułowanego rozkazu. Drżały mu wargi, gdy starał się wypowiedzieć jakieś słowa. Przede wszystkim jednak, starał się nie dać spławić, kiedy ważyły się, być może ostatnie chwile jego życia!

Luigi pokręcił głową z dezaprobatą, szepcząc dobitnie:

– Niech ci będzie... Tylko żebyś potem nie miał mi tego za złe.

Alois nie odetchnął jednak z ulgą, gdy sfinks zabrał dłoń, a uczucie senności odeszło. Ból za to się wzmógł w towarzystwie kilku chrupnięć i trzasków w obu nogach.

Alois nie zdążył zobaczyć i dotknąć emanujących gorącem miejsc, kiedy przez okno spadł na niego plecak. Jego krzyk zginął jednak w pisku opon, gdy Luigi ruszył, zwalniając hamulec ręczny. Autem szarpnęło, a powietrze przesycił zapach palonej gumy.

Kershaw mógł się jedynie domyślać, że gwałtowne zawracanie było odpowiedzią na samochody milicji nadjeżdżające z naprzeciwka. Zamiast jednak cichnąć, syreny stawały się coraz głośniejsze. W pootwieranych na oścież oknach widać było czerwono-błękitne błyski rzucane przez lampy radiowozów.

– Będzie teraz trochę trzęsło! – uprzedził łaskawie Luigi.

Aloisowi kręciło się w głowie. Za to potem poczuł ciężar swojego milczenia. Choć wiedział, że Luigi nie skręciłby w normalną ulicę tylko z powodu jego życzenia, umarłby przynajmniej z czystym sumieniem.

A tak obłąkany sfinks śmignął przed reflektorami kolejnych radiowozów, wjeżdżając na chodnik.

W towarzystwie zgrzytów i trzasków samochód pokonał jednak krawężnik, telepiąc pasażerami jak ziarnem w grzechotce. Przynajmniej tak czuł się Alois, gdy na chwilę podskoczył niemal pod sam sufit, a potem opadł, uderzając głową o klamkę drzwi. Choć w porównaniu z bólem, który wypełnił jego czaszkę, strzykanie i mlaskanie w nogach przypominało zaledwie zastrzyk, nie powstrzymał się od warknięcia. Z powodu uroku sfinksa nie mógł się jednak nawet pomasować!

To i tak było najmniejsze z jego zmartwień...

Luigi, choć umiał naprawiać auta, a także urządzenia o delikatniejszej konstrukcji, jego styl jazdy pozostawiał wiele do życzenia. Jechał, nie bacząc na wywracane kosze na śmieci, czy boki innych aut. W ten sposób stracił lusterko, które nie wytrzymało zderzenia ze słupem telefonicznym.

Szalony manewr sfinksa nie kupił mu jednak dużo czasu. Patrole znowu rzucały światło na tył auta, co Alois dostrzegał w odpowiednim lusterku kątem oka. W podobnie pobieżny sposób poznał się na tym, kiedy Luigi wrócił autem na drogę. Oczywiście, znowu ucierpiała przy tym jego głowa.

Zęby zadzwoniły Aloisowi, nim zdążył krzyknąć, żeby sfinks przestał się ganiać z milicją! Było ich w końcu zbyt wielu, aby wreszcie go nie zatrzymali! Szczególnie przy komendzie, gdzie jazda stanowiła czystą przyjemność, przypominając rejs po powoli płynącej rzece z racji świeżo dopuszczonej drogi.

Ale jak widać, jak zły marynarz to nawet dryfowanie w sadzawce może zamienić się w walkę o przetrwanie.

Alois z trudem utrzymał się na siedzeniach i nie spadł na podłogę, kiedy Luigi gwałtownie zahamował. Szalony sfinks musiał jednak uzyskać zamierzony efekt, bo prócz jego złowieszczego śmiechu powietrze przeszył trzask gniecionego metalu i tłuczonego szkła.

Przed oczami Kershawa zamigotały czerwone i czarne mroczki. Skąpa zawartość jego żołądka zrobiła fikołka, kiedy Luigi znowu ruszył z pełną parą naprzód. Zachowanie jakiejkolwiek orientacji w sytuacji z pozycji leżącej stanowiło nie lada wyzwanie i to bez strzykających samoistnie kończyn. Kershaw zaś stracił ją zupełnie, gdy sfinks wykonał ciasny zakręt, a potem pognał na przestrzał.

Szczytowe części budynków rozmywały się na tle czerni nocnego nieba jak farba olejna smagnięta suchym pędzlem. Ich kontury zacierały się z sobą coraz bardziej, gdy samochód nabierał prędkości.

Luigi musiał cisnąć pedał gazu do granic możliwości, gdyż Aloisa wręcz wciskało w siedzenie. Zapięcia pasów wbijały mu się w plecy.

Sfinks krzyknął bojowo, jakby chciał zagłuszyć nadciągających milicjantów. Jednak nie skręcał ani nie hamował.

W pewnym momencie samochód po prostu przestał turkotać. Sfinks też zamilkł. Syreny patroli wreszcie zaczęły cichnąć, podobnie jak piski opon. Alois przez chwilę myślał, że tętniąca czerwień i krew w jego uszach zupełnie go zagłuszyły. Tak jednak nie było. Przecież słyszał ryczący silnik i swój chrapliwy oddech.

To, że przez chwilę prędkość nie wciskała go w szczeliny w kanapie, uświadomił sobie, obijając każdą kostkę w zderzeniu z tyłem siedzenia kierowcy. Urok sfinksa zelżał na tyle, żeby mógł zasłonić głowę i podkulić nogi, gdy zaczęło nim miotać na wszystkie strony.

Nawet sfinks warczał, kiedy boki samochodu zaczęły smagać gałęzie. Część pędów wpadała do środka pojazdu, jakby Alois nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że Luigi postanowił wytyczyć nową drogę przez zbocze kotliny.

To była zarazem najkrótsza i najdłuższa jazda w życiu Aloisa, gdy wreszcie znów jechał w płaszczyźnie poziomej. Z jęknięciem wyszedł z dziury, wtaczając znów na kanapę.

Już się nie dziwił, czemu milicjanci przerwali pościg, choć pewnie tylko chwilowo. Sfinks zapomniał, że samochód to pojazd naziemny, a postanowił urządzić sobie lot do serca Dzielnicy Artystów.

Choć patrole zostały w tyle, Luigi nie jechał ostrożniej. Szturchane puszki i blachy grzechotały, gdy ledwie pojawiły się na jego drodze. Nie zwalniał, toteż Alois nie mógł długo cieszyć się odzyskaną kontrolą nad swoim ciałem i możliwością oglądania pogoni z pozycji siedzącej.

Niemal wybił zęby, gdy bruk się skończył, a dzika droga zaczęła wieść przez dziki las i jeszcze starsze ruiny. Lampy zaczęły oświetlać drzewa, które nocą przypominały blade upiory wyciągające swoje palczaste dłonie po dusze nierozważnych śmiałków przybywających w to miejsce.

Luigi milczał, trzymając kierownicę. Zaciskał poczerniałe ręce z całej siły, jakby miała uciec z wrażenia. Alois na jej miejscu dawno by tak zrobił...

Zamarł jednak, gdy zauważył, że część przedniej szyby była poprzecinana pęknięciami. Przypominały pajęczyny, a wychodziły z trzech dziur. Czy młodzieniec mógł dostać takiego zaćmienia, żeby przegapić ostrzał?

Luigi zahamował gwałtownie, znowu narażając uzębienie swojego jedynego pasażera na szwank. Tym razem Alois mógł warknąć i uzyskać reakcję Luigiego.

Mechanik zerknął na niego przez lusterko. Bardzo powoli wyprostował każdy z palców, puszczając metalową kierownicę. W miejscach chwytu błyszczały głębokie wtłoczenia. Ich pochodzenie było oczywiste.

Alois widział przez odbicie w lusterku, jak stopniowo na twarz sfinksa wraca kolor. Po chwili dyszenia w stronę deski rozdzielczej Luigi powoli uniósł kąciki ust. Gdy zaś wreszcie doszedł do siebie, zawył ze śmiechu.

– Żyjesz? – miał czelność zapytać, wykręcając na siedzeniu.

Alois warknął z odsłoniętymi kłami. Opatulił się ciaśniej marynarką, gdy wycedził:

– Jeszcze, ale to nie twoja zasługa.

Luigi żachnął się zbolały.

– No weź! To było legendarne – bronił się, ocierając pot z czoła.

O tak... Na pewno przejdziemy do historii – pomyślał ironicznie Alois. Nim jednak choćby usiadł, aby sięgnąć do klamki, zauważył dziwne światło na podłodze.

Skierował tam wzrok. Ledwie zarejestrował potężny krwiak skupiony na boku jego stopy, kiedy całe auto przeszył trzask... A potem przenikliwy krzyk.

Zawył na wpół zwierzęco, na wpół ludzko, znowu tracąc ostrość widzenia, ale tym razem na rzecz łez... Niestety, zdążył zauważyć, jak czerwień wygięła mu palec pod nienaturalnym kątem... Ta zaraza złamała mu staw!

Sfinks ledwie zaklął, kiedy posłał magię ku wszystkim drzwiom, otwierając je. Wybiegł, zarzucając plecak Aloisa przez jedno ramię, a swój zawieszając w powietrzu. Wyszarpnął Kershawa z auta. Nawet nie spojrzał na porzucone auto, gdy zaczął wspinaczkę po schodach...

Alois pomimo palącego bólu w nogach był w stanie jednak poznać to miejsce... Zapach starości nasuwał mu na myśl jedynie ruiny, a te z kolei pracownię Celiusa... Griffina...

– Równie dobrze... mogłeś mnie porzucić w warsztacie – wysapał. – Skoro i tak... Mam skończyć w podziemiach... term...

Luigi warknął głucho, poprawiając sobie Aloisa na ramieniu. Bynajmniej nie z braku siły, a nieporęczności ludzkiej postaci.

– Nie idziemy do term – burknął sfinks w odpowiedzi.

Kershaw znowu jęknął, gdy bliźniacze chrupnięcie poprzedziło wygięcie palca w drugiej stopie. Nie było jednak tak obezwładniające jak pierwsze... Możliwe, że wynikało to z racji zimnego podłoża, które w jakiś sposób łagodziło ból. Pozostawał on jednak na tyle duży, żeby nierówności i okruchy skalne nie robiły różnicy obolałym, opuchniętym tkankom.

Gdy wreszcie pozostałości po sali modlitewnej skończyły się, Luigi opuścił plecak na ziemię, usadawiając na niej Aloisa. Sam w podskokach wbiegł na podwyższenie – jedyny ślad po ołtarzu kościoła.

Postać mechanika spowiła cienka warstwa złotej magii, gdy się nachylił. Węszył przez chwilę natarczywie, jakby chaos toczący się powyżej tylko go napędzał.

Nie tylko mieszkańcy krzyczeli tej bezgwiezdnej nocy. Dziś samo miasto zdawało się być przerażone. Włączone syreny aut milicji nadawały głosu milczącym budynkom, a włączone, gdzieniegdzie migoczące lampy uwidaczniały ponure zaskoczenie Kariorum. To, które powinno towarzyszyć każdemu mieszkańcowi Republiki bez względu na ilość kilometrów dzielących go od Rzeki.

Luigi wreszcie znalazł to, czego szukał. Nie posłużył się magią, wbijając ręce pomiędzy płytki. Zamiast połamać sobie palce, przebił nimi połączenie, a potem z dzikim warkotem wyrwał kawał marmurowej płyty. Kamień poturlał się za jego plecami, a on sam wskoczył do powstałej dziury.

Nie wołał Aloisa... Nie uprzedził go też, gdy magia przyciągnęła plecak wraz z nim. Do spowitej w ciemnościach jamy Kershaw musiał już dojść o własnych siłach, choć nawet to mu się nie udało. Upadł, nie mogąc ustać na nogach.

Alois zacisnął jednak zęby, nim Luigi zacząłby go uświadamiać, że niedługo milicja wpadnie na ich trop. Może Shuriva nie mógł nimi przewodzić osobiście, ale sama sytuacja była niebezpieczna.

Kershaw zagarnął plecak i przełożył swoje bezużyteczne nogi przez krawędź jamy. Patrzył ku niebu, gdy zsunął się w mrok. Stabilny grunt nie był jednak daleko... Jedynie miał formę biegnących w mrok schodów.

Alois brnął śladem o zapachu soli pozostawionym przez Luigiego. Już myślał, że będzie musiał wołać sfinksa, żeby pomógł mu do siebie dotrzeć, kiedy przed oczami wyrosła sala.

Luigi skumulował swoją magię w kilka malutkich sfer emanujących słabym światłem. Przypominały bardziej lampiony aniżeli świetliki, odsłaniając pokryte symbolami ściany i posadzkę. Sam sfinks dopisywał na pokrytej barwnymi płytkami podłodze kolejne. Robił to własną krwią, kreśląc bardzo ciasny krąg.

Alois osunął się po ścianie, zlany potem. Sięgnął do kołnierza koszuli, rozrywając go. Guziki posypały się na ziemi.

Było tak zimno, a zarazem czuł piekącą suchotę w ustach. Tak chciało mu się pić... Piekło go gardło od palącego pragnienia, gdy z oczu nadal płynęły łzy...

Ze spirali tych dziwnie prostych myśli wytrącił Aloisa dotyk. Luigi złapał go za ramię. Wtedy też ocucił swoją magią swawolną czerwień, która wykręcała kości właściciela.

Tęczówki Luigiego pozostawały niezmiennie metaliczne, ale nie pożerały białek. Fakt, iż nie przemawiała przez niego wyłącznie potęga sfinksa, nie przynosił wycieńczonemu Aloisowi jednak ulgi w cierpieniu.

– Wytrzymaj... Jeszcze chwilę – poprosił go mechanik, podnosząc.

Bardzo ostrożnie przeszedł z Aloisem do wnętrza okręgu. Uważał nie tylko na niego, ale także narysowane znaki. Obraz przed oczami Aloisa rozmywał się, więc nie mógł orzec, w jakim były języku.

Wytyczony krąg ledwie pozwalał ich dwójce stać. Luigi uparł się jednak, aby nie zostawiać bagażu, toteż wepchnął sobie plecak między nogi. Z młodzieńcem na ramieniu i jego bagażem przypominał objuczone zwierzę, lecz nie przeszkodziło to sfinksowi, aby skupić myśli.

Szept w obcym języku był nie do przeoczenia. Choć należałoby przypuszczać, że Luigi jako Ezdeńczyk będzie ubierał inkantację w charakterystyczne syczące, metaliczne głoski, nic takiego nie miało miejsca. Zamiast ciąć głosem powietrze, tak jak nóż tkaninę, Luigi wplatał swoją wolę we wiatr niczym nitkę na krośnie.

Cichość mowy sfinksa nie czyniła zaklęcia nieskutecznym. Choć w jamie zrobiło się ciemno, bowiem świetliste sfery wygasły, wracając do ciała właściciela, podziemna kaplica ożyła. Każda malutka płyteczka budująca olbrzymie mozaiki zamigotała w ciemności niczym kocie oko. Blask ten spłynął po ścianach i podłodze. Gdy skumulował się na krwawych śladach wokół mężczyzn, sfinks zachwiał się.

To otrzeźwiło Aloisa, który przemógł obezwładniającą gorączkę i stanął na własnych, powykręcanych nogach. Luigi spojrzał na niego karcąco, ale kolejny rozbłysk światła sprawił, że usiadł ciężko na plecaku.

Pierwszy raz Alois miał wrażenie, że sfinksowi doskwierało wyczerpanie. Jak wcześniej pot posklejał tylko włosy w strąki, tak teraz także koszula gładko przylgnęła do jego zgarbionych pleców.

Alois znowu poczuł strzyknięcie w nodze, lecz tym razem nie szukał oparcia. Kucnął w razie, gdyby ostatecznie jego wola okazała się słabsza i upadł. Przygryzł nawet wnętrze policzka, aby nie stracić przytomności, gdy powietrze zgęstniało niczym woda.

Przez łzy zauważył jedynie, jak symbole na podłodze świecą jaśniej niż dotąd. Było to zgodne ze wznowieniem mówienia inkantacji przez Luigiego, który z zamkniętymi oczami wydobywał z siebie każde kolejne słowo.

Kershaw klęknął, gdy ziemia zadrżała. Już myślał, że zachwiał się z powodu buzującej w nim czerwieni, ale wtedy poczuł na języku gorzki pył. Obsypywał się on ze sklepienia kaplicy, gdzie powietrze naparło na kamienną budowlę niczym rzeka na tamę.

Kiedy sfinks z zapałem wypowiedział ostatnie zdanie inkantacji, wzdłuż ściany powietrza popłynęło oślepiające światło. Fala jasności zaatakowała czerń w towarzystwie grzmotu, huku i wstrząsu.

Alois nawet nie zdążył pomyśleć o własnym lęku przed śmiercią, gdy jedną ciemność zastąpiła kolejna.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro