Rozdział XXVII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alois wpatrywał się w lany sufit mauzoleum. Czuł każde uderzenie serca w piersi, które zdawało się robić to wbrew sobie. W takim razie, jeśli nawet organowi utrzymywanie go przy życiu było w niesmak, to co sprawiało, że nadal widział zacieki kreślące brązowawe pierścienie nad nim? Albo wdychał zatęchły zapach roślinnych szczątków, które wiatr wdmuchnął do grobowca tej jesieni?

Leżenie w bezruchu było najbardziej optymalną pozycją dla Aloisa pod kilkoma względami. Nie widział swojego ciała w czasie wykonywania błahych czynności i wracał myślami do przybywających deformacji. Jego wzrok nie sięgał także cmentarza, który przypominał mu o obowiązkach, których nie dopełnił. Wtedy też nie mógł niczego niechcący podrzeć, stłuc, zmiażdżyć, porwać, skruszyć.

Kiedy nastał zmierzch, Alois nadal leżałby jak paralityk, gdyby nie usłyszał, jak odpalono silnik samochodu. Pewnie Abernathy'owie już wyruszali w drogę...

Alois przejechał rękoma po włosach, zgarniając je z czoła. Następnie podniósł się, przechodząc do pozornie najnowszego nagrobka w grobowcu.

Ta część cmentarza od początku istnienia miasta była poświęcona magom, choć w zależności od szczepu, klanu czy innej formy zgrupowania, mieli odmienne zwyczaje pogrzebowe. Te jednak zawsze charakteryzowały się patetyzmem i rozmachem.

Stypy trwały czasami kilka dni. Nie koncentrowały się jednak wokół ku czci zmarłego ucztowania, a modlitw za jego duszę. Nic innego bowiem im nie pozostawało – popularnym zwyczajem była bowiem kremacja albo przeistoczenie ciała zmarłego z jakiś przedmiot. Magowie wychodzili z założenia, że wolą służyć światu choćby jako przycisk do papieru niż skończyć jako pokarm dla podrzędnych istnień bytujących w ziemi.

Kiedy zaczęli mieszkać wraz z ludźmi, zaczęli upamiętniać swoich bliskich poprzez mauzolea, pomniki czy płyty nagrobne. Jako, że przeważnie nie robili jednak pożytku z miejsc na pochówek, które zajmowali na cmentarzach, oddawali je biedniejszym ludziom, których nie było stać na spalenie. Ponoć robili to z poczucia obowiązku. Skoro ich ludzcy sojusznicy bali się śmierci jak czegoś nienaturalnego, niech przynajmniej nie ściągają na siebie nieświadomie nieszczęść, nie oddając jej w należyty sposób szacunku.

Alois, znając oba sposoby postrzegania tego, co nieuniknione, umiał stłumić irracjonalny niepokój, jaki wiązał się z przebywaniem na cmentarzu. Z biegiem czasu także docenił, czemu akurat to miejsce wybrano za kryjówkę.

Na ten pomysł miał wpaść Ernest. Cmentarz był oddalony od miasta, a zazwyczaj ludzie unikali go za wszelką cenę. Obszar poświęcony magom miał szczególnie ściągać nieszczęścia na tych, co zakłócali spokój mieszkającym tam duchom. Tych zaklęć, klątw i czarów bano się niemal równie mocno, co sfinksów. Nie było zatem lepszego miejsca do ukrycia tradycyjnej, wielodzietnej rodziny i straumatyzowanego opozycjonisty z przypadku.

Poza tym Alois zakładał, że pewnie cała jego kamienica była monitorowana przez ludzi komendanta. To wykluczało, żeby choćby przepuścił przez myśl możliwość wzięcia kilku rzeczy z dawnego mieszkania, gdyby coś tam jednak zostawił w czasie przeprowadzki. Poza tym – na drugą stronę nie zabierało się ze sobą niczego.

Alois niebawem wyjrzał na zewnątrz, słysząc poruszenie. Robił to z cienia, mrużąc oczy w wąskie szparki, aby go nie zauważono.

Członkowie rodziny Abernathy'ich prężnie się szykowali do drogi. Pośpiesznie wrzucali dobytek do naczepy auta zaparkowanego przed miniaturową nekropolią magów. Jednak oprócz korpulentnej kobiety, trzymającej niemowlę przy piersi, zaganianych przez nią jak kaczuszki trójki starszych dzieci i zmęczonego, masywnego mężczyzny w połatanym płaszczu, pomagała im jeszcze jedna postać.

Ernest chodził krok w krok za głową rodziny Abernathy'ich. Gdy Flich Senior zanosił drobne tobołki, okularnik gorączkowo objaśniał głowie rodziny następne kroki do wykonania. Wspomagał się przy tym notesem, z którym nigdy się nie rozstawał.

Jak Alois mógł choćby pomyśleć, że zbieżność nazwisk była przypadkowa.

Ernest potknął się o jeden z bambetli, który wypadł z przenoszonego tobołka. Mało brakowało, aby dołączył do swoich okularów na kocich łbach. Pękła oprawka, ale nawet się nie wściekł – wetknął ją tylko ponownie do kieszeni, instruując krewniaka, do kogo się zwrócić w potrzebie.

Kiedy mężczyźni zabrali już wszystko i zostawili kopertę na siedzisku często zajmowanym przez Luigiego, Alois pomyślał już, że nic tu po nim. Jednak ledwie się obrócił na pięcie, usłyszał swoje nazwisko.

– Naprawdę pan Kershaw teraz śpi? – spytał Ernest, nim wyszli na zewnątrz.

Pan Abernathy westchnął, wtykając ręce do kieszeni:

– Powiem tak... Dormhall kazał dać mu odpocząć. Myślę, że bardziej jego głowie niż ciału. – Spojrzał na kuzyna, mrużąc kaprawe oczy. – I pomimo tego wszystkiego, nie puścił farby o nas, a jeszcze nas bronił. Nic więcej nie mogę zrobić, żeby się odwdzięczyć.

– Trochę byłoby szkoda, gdyby go dopadli... Szczególnie, że całkiem dobrze mu wyszło włamanie. – Kiwnął głową Ernest, otwierając klapę naczepy.

– Szkoda to mi jest Butlera, kiedy Dormhall weźmie swój odwet – żachnął się budowlaniec.

A co miałby zrobić? – zastanowił się Alois, odprowadzając spojrzeniem ich dwójkę z powrotem w pobliże paleniska. Nie skomentował tego jednak.

– Od samego początku wygląda na takiego, co wiele zniesie, ale trafisz w czuły punkt, to nie ma zmiłuj – dodał Flich Senior, odpowiadając na niezadane pytanie kuzyna. – A ewidentnie ma coś za paznokciami.

– Wiem. To już jednak nie nasza sprawa – powiedział Ernest stanowczo.

Alois ledwo to usłyszał, bo najwyraźniej pani Abernathy odpaliła samochód. Dzieci siedzące na naczepie nie zaśmiały się ani nie wybuchły płaczem. Możliwe, że było tak za sprawą Flicha, który ich pilnował. Mężczyznom nie zostało nic więcej, jak przyłączyć się do nich. Jeden z nich trzasnął drzwiami do kabiny kierowcy, a drugi usiadł na naczepie wraz z rzeczami i dziećmi.

Alois nie miał śmiałości nawet wyglądać z mauzoleum, aby się pożegnać. Nie mógł bowiem spojrzeć w oczy Ernesta po tym, jak ostatecznie wyszło na jego. Nie chciał też powstrzymywać Abernathy'ich przed podróżą w poszukiwaniu nieco szczęścia.

Po prostu... Musiał się skupić przed tym, co Luigi mu szykował.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro