Rozdział IV cz.II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 – Nadal nie nacieszyłam się słońcem! – protestowała Helen na kocyku, gdy brunet rozkładał parasol plażowy.

– Ty jeszcze nie wiesz, że tak... – wykłócał się Griffin, zirytowany zachowaniem nieodpowiedzialnej małżonki.

Alois leżał na kocu od samego rana, wygrzewając się na piaszczystym brzegu rzeki. Delektował się każdym promieniem słońca, czerpiąc z chwil odpoczynku tyle ile się dało. Przynajmniej do czasu, aż nie podniósł się i nie zaczął szperać w koszu z prowiantem. Pojutrze cała trójka miała planowaną podróż powrotną. Fortunnie dla nich rozpogodziło się na tyle, żeby mogli jeszcze cieszyć się świeżym powietrzem.

Gdy deszcz uniemożliwiał im lenistwo na dworze, odświeżali wnętrze chatki. Tego zajęcia nie starczyło na długo, bo Griffin dzięki magii malował po kilka futryn i parapetów jednocześnie. Jak się można spodziewać, prace skończyły się równie szybko, jak zaczęły. Alois nie był w tej kwestii wiele dłużny, choć ciągłe wyręczanie go drażniło.

Pałaszując przygotowane wcześniej kanapki, przyglądał się małżeństwu. Świadomie zapychał się aromatycznym pieczonym mięsem, aby ostatecznie ściągnąć na siebie ich spojrzenia.

Helen w kropkowanej biało-czerwonej sukience zaświeciły się oczy na widok jedzenia. Prośba o poczęstunek wystrzeliła z jej ust szybko i zdecydowanie. Griffin też chciał coś przekąsić, tak więc ich sprzeczka rozmyła się w pochwalnych mowach dla kucharza. Alois uśmiechnął się w odpowiedzi.

Pozostawiając przyjaciół z koszykiem, postanowił zanurzyć się w rzecznym zakolu, nad którym rozbili obóz. Powoli schodził do krystalicznej wody, aby nie zaszkodziło to jego sercu. Światło odbijało się od idealnie gładkiej tafli niczym w lustrze. Płynne ruchy mężczyzny zakłócały spokój wody, po której łagodnymi okręgami zaczęły się roznosić fale. Małe rybki czmychały przed Aloisem w żywozielone kępy roślinności, sunąc leniwie po dnie razem z łagodnym rzecznym prądem.

Przestraszył się, gdy na ciele pojawiła się gęsia skórka, a jego samego przeszedł delikatny dreszcz. Niemniej, nie pociągnęło to za sobą dalszych konsekwencji. Przyzwyczaiwszy się do temperatury, zanurzył po szyję, siadając na mulistym dnie.

Stamtąd obserwował, jak obok ich stanowiska co rusz przejeżdżały kolejne auta obładowane ludźmi. Alois świadomie zasugerował usadowienie się z dala od oznaczonych pól piknikowych, aby uniknąć tłumów. Nie przewidział jednak, że zanim tam dotrą pozostali turyści, oni będą musieli się zmagać z hałasem. Przynajmniej takie zdanie miał Griffin, który nie chciał narażać swojej żony i nienarodzonego dziecka na żadne niedogodności.

Rzeczka prezentowała się jak malutki strumyczek w porównaniu z Rzeką, a przy tym była dość od niej oddalona. Jej brzegi były bardzo rzadko odwiedzane przez przyjezdnych, co dosyć zaskakiwało, bo panowała tam niepowtarzalna atmosfera. Miejsce, na całe szczęście niezniszczone przez człowieka, było przesycone spokojem, który pozwalał całkowicie się rozluźnić. Tajemniczość okolicy zmuszała do pracy każdy ze zmysłów. Zarośla w niektórych miejscach były błogosławieństwem, bo pozwalały odciąć się od otaczającego świata.

Alois czuł błogość, poddając się działaniu promieniom słońca. Nad wodą sycił wymęczone ciało ciepłem i delikatnym wiatrem. Unosił się na powierzchni wody jak gałązka. Żył chwilą, nie przejmując się ani przeszłością, ani przyszłością. Korzystając ze spokoju, wsłuchiwał się w bicie własnego serca i równego oddechu.

Słyszał, mimo zanurzonych uszu, jak kolejne auto zatrzymało się niedaleko obozu. Zignorował hałas towarzyszący każdemu postojowi, którego dziś uświadczył. Nie chciał się niepotrzebnie irytować. Plusk w oddali nie wzbudził u niego żadnych podejrzeń, bo wokół nietrudno było o rozmaite zwierzęta, które też mogły zapragnąć kąpieli w tak upalny dzień. Jego beztroskie dryfowanie przerwała dopiero napaść.

Głowa Aloisa zupełnie zanurzyła się w wodzie, gdy na klatkę piersiową skoczyło mu jakieś bydle. Jego umysł przyspieszył, aby poznać w futrzaku ogromnego psa, a nie zmiennego. Ledwie złapał mulisty grunt pod nogami, kiedy nieprzytomnie wycofywał się na ląd. Z duszą na ramieniu wyszedł na piach, łapiąc hausty powietrza. W ciągu tej chwili oszołomienia nałykał się tyle samo strachu co wody.

Na lądzie śmiali się z niego Griffin i Helen, a także właściciele nieznanej furgonetki, która zjechała z polnej drogi.

– Olaf! Olaf! Zostaw pana! Słyszysz, kundlu?! – popędzała starsza kobieta z twarzą skrytą w cieniu różowego kapelusza. – Przepraszam za Olafa! To pies sanitariusz! – zaczęła tłumaczyć, co tylko wzmogło rozbawienie pozostałych.

– Nic się nie stało – przyznał poszkodowany, uśmiechając się niemrawo.

Futrzak, który napadł na Aloisa, był wyjątkowo przyjacielskim stworzeniem. Może i sięgał mu do pasa, ale z małych, czarnych oczu biła serdeczność. Jego futrzasty, krótki ogon merdał w zawrotnym tempie. Biegając wokół mężczyzny, chlapał wodą na wszystkich dookoła. Łaciaty olbrzym o długim, zgrabnym pysku wyjątkowo nachalnie upominał się o pieszczotę ze strony swojej niedoszłej ofiary.

Na pace wyblakłego, miętowego samochodu dostawczego siedziało pięcioro dzieci oraz dwoje panów w kwiecie wieku. Oprócz kobiety, która wybiegła z kabiny kierowcy, znajdowała się tam kolejna dwójka ludzi.

– Państwo na kąpielisko? – spytała uprzejmie Helen.

Przybysze zgodnie pokiwali głowami. Uwadze Aloisa nie umknęły tobołki trzymane na kolanach oraz zmęczenie opiekunów. Ewidentnie wybierali się na wczasy.

Ostatecznie pasażerowie starego dostawczaka zrobili sobie chwilowy postój. W sam raz, aby dzieci mogły zaspokoić chęć zabawy. Cały ten czas Alois bawił się z psem, który wyjątkowo ulubił jego towarzystwo. Griffin z Helen skorzy byli do dialogu z opiekunami małoletniej gromadki i zbierania informacji o rodzicielstwie.

Tak jak Alois przypuszczał, wujostwo i dziadkowie zajmowało się dziećmi młodszych krewnych, kiedy ich rodzice pracowali albo przebywali na froncie. Starali się jednak zachować ostrożność odnośnie do tematu konfliktu z magicznymi istotami.

Alois z największą uwagą wysłuchiwał wypowiedzi szpakowatego kierowcy ciężarówki. Niewielu go słuchało, ale wyczuwając zainteresowanie ze strony mężczyzny, kontynuował swoją opowieść.

Przynosił on wieści z zachodniej części granicy terytoriów zmiennych. Otwarcie mówił o wsiach, z których zostały zgliszcza, zanim pochłonęła je wojna. Nie wnikał w gatunki zmiennych, które uczestniczyły w najazdach. Zresztą nikt tego nie oczekiwał, bowiem niewielu tak naprawdę konfrontowało się z południowymi bestiami, wiedząc, że mało kto przeżywał takie spotkania.

– Ale skoro uspokoiło się na zachodzie, to czemu państwo przejechali tu taki kawał drogi? – spytał zdumiony Griffin, kiedy zdał sobie sprawę z przebytego dystansu przez jego rozmówców.

– Kobieto! – warknął zniecierpliwiony kierowca do właścicielki psa, kiedy zaczęła tłumaczyć się chęcią zwiedzania. – Ludzi traktujmy jak ludzi, a psy jak psy – powiedziawszy to, zwrócił się do Aloisa i małżeństwa konspiracyjnym półgłosem: – Traktat to bujda.

Nie było osoby, która nie zamarłaby na tą wieść, choćby powtórzoną wielokrotnie. Pani w kapeluszu nie zgadzała się z opinią męża, ale tylko pokręciła przecząco głową, poprawiając różowy kapelusz.

– Może pan to wyjaśnić dokładniej? – spytał spokojnie Alois, próbując załagodzić stres. Pies także przerwał zabawę, dając się mu skupić.

Szpakowaty mężczyzna podrapał się po zakolach, zanim dał do zrozumienia, że nie skończył jeszcze swojej opowieści. Przysunąwszy się bliżej młodzieńca, ewidentnie zbierał myśli.

– To jest tak... Niewiele zostało z tych, którzy tam mieszkali. Wielu uciekło, więcej pomarło. Jednak ci, którzy zostali przy granicy albo ich zaatakowano, albo dożyli pokoju. Ale potem zaczęli znikać.

– Jak to znikać? Za przeproszeniem, ale brzmi to trochę jak opowieść o duchach. – Riff zmierzył mężczyznę sceptycznym wzrokiem.

– Tak jest – przyznał niezrażony mówca. – Najpierw dwie osoby nie wróciły do domów. Tak się zaczęło... Po kilku tygodniach na wsi było już nas mniej niż połowa.

– Czy w takim razie nie powinno się tego zgłosić? – zasugerowała Helen, kładąc dłoń na brzuchu.

– Ależ oczywiście, że tak. – Skinął głową kierowca. – Ale do kogo? Do sołtysa, którego coś zeżarło? Może do komendanta policji, który zaciągnął się do wojska? Prawda jest taka, że o to, co się dzieje w całej zachodniej prowincji, nikt nie dba. Wschód jest chociaż blisko stolicy – odparł gorzko. – Możemy tylko dbać o siebie i nie myśleć, że ktoś zrobi to lepiej – spuentował.

Alois stracił wtedy wszelkie zainteresowanie rozmową. Nie miał żadnego doświadczenia w polowaniach na ptactwo, ani na średniego czy grubego zwierza. Chociaż był pewien, że z rewolweru wystającego zza paska spodni kierowcy nie ustrzelił niczego, o czym wspominał w swoich barwnych opowieściach.

Wiedział o tym, bo ojciec uczył go strzelać z pistoletu, gdy się rozchorował w wieku jedenastu lat. Czy miał do tego talent? Cóż, oko miał celniejsze od Reagana... I umiał zestrzelić kapsle z butelek, nie rozbijając ich szyjek. Może było coś na rzeczy?

Kiedy przejezdni wyruszyli na dalsze poszukiwania kąpieliska i w rzecznym zakolu znowu zapanowała cisza, Griffin i Helen przywitało ją westchnieniem ulgi.

Od tamtej chwili czas płynął im spokojnie. Słowa kierowcy czy niepokój prędko uleciały na zabawach w rzece albo niezobowiązujących pogawędkach. Nim cała trójka się obejrzała, zmrok malowniczo pogrążył okolicę w ciszy.

***

Griffin przygotował opał jeszcze rankiem. Alois nie rozumiał, jak można było ryzykować deportacją na tak błahych czynnościach. Czarodziej robił to notorycznie, ale tylko z własnego wyboru. Niby teraz miał znacznie więcej do stracenia, ale zdawało się go to w ogóle nie zrażać. Przynajmniej tym razem nic się nie stało.

Ciemność nie przeszkadzała Aloisowi i rodzinie Griffina cieszyć się wolnością. A przynajmniej nie bardziej niż moskity. Nawet gdy na niebie zawitały gwiazdy, cała trójka pałaszowała zawartość kosza.

– Pogoda była okropna, ale przynajmniej popływaliśmy na koniec – skwitował Riff.

– Oj, nie marudź – skarciła go Helen. – Żeby to pogoda była najgorszym, co nas mogło spotkać.

– Zawsze moglibyśmy wpaść na zdziczałych zmiennych... – zgodził się Alois, na co drugi mężczyzna prychnął.

– Po pierwsze, zmienni są krępowani traktatem, a my jesteśmy u siebie. Po drugie, jak w ogóle można rozpatrywać zmiennych jako NIE dzikich? – odparł Griffin, parodiując zadufanych specjalistów. To skłoniło Helen i Aloisa do porzucenia tematu.

Charakterystyka zmiennych jak i sposób ich funkcjonowania pozostawał zagadką. Zdolni byli się zgromadzić, a na polu bitwy porozumiewać tak, jak to czynili ludzie. Niemniej nikt nie wiedział, czy tworzyli spójną społeczność poza czasem wojny, czy też jednoczyli się w pospolitym ruszeniu na ziemie Republikanów, wcześniej południowych monarchii.

Wkrótce także Helen nie pozwoliła Aloisowi rozważyć wieści od kierowcy. Zaczęła bowiem chwalić się swoimi zdobyczami w butiku. Nie ograniczały się jedynie do śpioszków dla dziecka, które zostawiła na sam koniec prezentacji. Za jej sprawą wszyscy pod wieczór nosili jaskrawe i kolorowe ubrania. Gospodarza wcisnęła w czerwony sweter, swojego męża w żółty, a sama odziała się w zieloną narzutkę. Cała sygnalizacja świetlna...

Twarze obojga mężczyzn były wykrzywione w kwaśnych grymasach, kiedy ociekali potem w pobliżu ogniska. W końcu nadal był lipiec, a Helen wyszykowała ich, jakby kończyło się lato. Przynajmniej zmierzała już do końca swoich zakupów...

Kobieta już miała pokazywać mężowi ubranko dla nienarodzonego dziecka, grzebiąc w koszu piknikowym, kiedy powietrze przeszył przerażający wrzask.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro