Rozdział LIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W międzyczasie odwiedzali Aloisa różni wojskowi i personel medyczny. Za to przez niemal dwa tygodnie nie widział się z doktorem Dormhallem – jego lekarzem prowadzącym.

Mężczyzna zdążył wypić tyle wody, co czteroosobowa rodzina przez miesiąc, a także przejeść za takowych dwie. Właściwie to cały czas chodził głodny, więc pory wydawania posiłków były najprzyjemniejszymi chwilami w ciągu dnia. A przynajmniej ostatnio, bo pierwsze dni Alois spędził w łóżku.

Innym, co odwracało uwagę od rzetelnej opieki lekarskiej, był nieustępujący ból w przedramieniu. Żaden środek przeciwbólowy nie mógł go uśmierzyć, a jedynie osłabiał go na krótką chwilę po zaaplikowaniu.

Rany na prawej ręce Aloisa zdążyły się już zasklepić, choć strupy nadal były bardzo delikatne i czekały go długie miesiące rekonwalescencji. W dalszym ciągu czuł się kruchy jak szkło, ale ostatnio zaczęły mu wracać siły, aby wstawać z łóżka, a następnie obserwować świat za oknem szpitalnej celi.

Reagan... Najprawdopodobniej zginął. I to za niego. Przez niego... Było to gorsze aniżeli umarł na froncie. Alois próbował temu zaprzeczyć, ale właśnie tak się prezentowała prawda.

"Pożyj za nas dwóch."

"Ma pan coś jeszcze do zrobienia."

Czy o to mogło w tym wszystkim chodzić? Czy wszystko się sprowadzało do tego, żeby po tym wszystkim żyć dalej?

Mężczyzna zerknął na zewnątrz, odsłaniając nieco zasłonkę. Na dworze nie znajdowało się nic interesującego. Tylko goły, betonowy plac i drogi z zepchniętym na poboczach śniegiem.

Było tu tak głośno. Hałas pracujących silników, brzęczenia telefonów, buczenie lamp... To wszystko brzmiało inaczej niż we wspomnieniach. Nawet rozmowy wojskowych – hałaśliwe, rubaszne, niejednokrotnie nawiązujące do jakiś łóżkowych przygód.

Pułkownik pofatygował się osobiście poinformować Aloisa, że niebawem wszelkie procedury zostaną dopełnione i zostanie wypuszczony. Okazało się bowiem, że ominęła go reforma nakazująca wszystkim obywatelom posiadanie dokumentów tożsamości do legitymacji. Cóż za ironia, że jeszcze nie kazali ze sobą nosić aktów urodzenia i zgonu z wyprzedzeniem.

Ktoś zapukał do pokoju. Alois szybko odwrócił się, poprawiając bawełnianą koszulę nocną. W drzwiach jednak nie stał Reagan odziany w szaty należne espisowi.

Dormhall, lekko rozczochrany, podszedł do pacjenta, dopiero po chwili przypominając sobie o uśmiechu. W rękach trzymał stertkę ubrań, które położył na łóżku.

– Dzień dobry, panie Kershaw – przywitał się pogodnie. – Przyniosłem dla pana co nieco na jutrzejszy wyjazd. Są pewnie za duże, ale jeśli będzie pan się dobrze odżywiał powinien pan do nich urosnąć.

Alois przewrócił oczami, gdy powstrzymywał się od poprawienia na "przytyć". Niemniej podziękował lekarzowi, podchodząc do niego. Ten sprawnie dokonał kontroli ogólnego stanu zdrowia i rany. "Będzie pan żył" idealnie oddawało samopoczucie mężczyzny.

Ożywił się nieco, gdy doktor podniósł się, sprawdzając drzwi do sali. Biorąc pod uwagę, że raczej to był budynek publiczny – nawet jeśli rządowy – tym bardziej rzucało się to w oczy. Alois przyglądał się lekarzowi, który niebawem wrócił na stołek. Dopiero wtedy zwrócił uwagę na wypchaną kieszeń kitla. Doktor prędko uwolnił rękę z jej zawartości, którą położył na szafce.

Serce mężczyzny zamarło, gdy dostrzegł błyszczącą wstęgę Soavolciów zwiniętą niczym wąż. Dopiero po chwili zauważył także nieśmiertelnik.

– Druga tasiemka była do wyrzucenia – powiedział pokrótce doktor, wyjmując coś z drugiej kieszeni. Tym razem woreczek o znanej zawartości. – A myślałem, że może się pan o to później dopytywać, bo było to w pańskim płaszczu.

Mylił się. Alois na śmierć o tym zapomniał. Niepewnie wysunął rękę w stronę zielonego jedwabiu.

Dormhall jeszcze potem coś mówił, ale, kiedy dotarło do niego, że stracił już szansę na rozmowę, taktownie wycofał się z pokoju. Alois został sam na sam z pamiątką po człowieku, który zarazem rzucał na niego cień, a ostatecznie też światło.

Materiał pod palcami przywodził na myśl każdą kosztowną kreację Ryudn, blichtr przyjęć oraz zimną dostojność zmiennych. Nieśmiertelnik natomiast Vangelisa, Greenie i las machin, gdy uciekał.

Rozplątał je prędko i zarzucił nieśmiertelnik na szyję.

"Masz żyć za nas dwóch" – tak też Alois musiał zrobić.

Przeżył tyle niebezpieczeństw – nie było blizny, która by o tym nie świadczyła. Nie owijał jeszcze jednak zabandażowanej ręki wstęgą – schował jedwab do woreczka z kosztownościami.

Lekarz może zachowywał się dziwnie, ale musiał być dobrym człowiekiem. Alois za to mu błogosławił.

W jego szarych oczach błysnęła determinacja. Nadal nie miał siły się uśmiechać, ale wiedział, że nadejdzie taki czas, kiedy i to nastąpi.

Alois Kershaw wrócił do domu i miał cel, do którego dążyć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro