Rozdział XI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alois nie modlił się jak inni dookoła. Czekał. Choć to oczekiwanie wypalało trwały ślad na jego duszy i umyśle, wzmagając drżenie poranionych dłoni.

Światło, które zalało tłum wymizerniałych ludzi, oślepiło go. Przesłonił oczy palcami, ale nie mógł się jednak odciąć od hałasu. Aloisa zapiekły uszy, gdy nowe pomieszczenie stanęło przed nim otworem.

Pierwszą rzeczą jaką zobaczył, gdy przejrzał na oczy były kraty w miejscu sklepienia. Wykonane z cienkich pasków żelaza dawały obraz czemuś znacznie bardziej koszmarnemu – klatce.

Dookoła pokrytego piaskiem podestu pięły się granitowe trybuny zapełnione Ezdeńczykami. Od najbliższego kręgu po najdalszy. Zewsząd otaczały ich potwory.

Alois zachłysnął się powietrzem. Błyszczących ślepi było jeszcze więcej niż, gdy wchodził do jaskiń. Centaury, satyry, fauny, sfinksy, wilkory i wiele istot o nieznanych mu nazwach oczekiwały ludzkich niewolników. A może rozrywki? – zastanowił się, dostrzegając podobieństwo monumentu do antycznego amfiteatru.

Nie wątpił czy cienka krata, która oddzielała ich od widowni, służyła ochronie. Symbolicznie odgradzała ludzi, dopóki nie ściągną jakiegoś nieszczęśnika po drewnianej drabince na środek. Do tego czasu Ezdeńczycy mogli swobodnie oglądać ze swoich miejsc inwentarz stłoczony w wąskiej fosie dookoła sceny – zapoznać się z towarem, zanim przystąpią do targu.

Zmienni prędko porozdzielali ludzi i zaprowadzili obie podgrupy ku oznaczonym dla nich przejściom na arenę. Alois z trudem utrzymał narzucone tempo. Poranione nogi piekły w kontakcie z piachem wyściełającym przejście, który najwyraźniej mieszano z solą. Krzywiąc i sycząc, dotarł do stopni, którymi jeńcy mieli wkraczać na arenę. Wykute były z tego samego kamienia co cały amfiteatr, a także dwie czary z płonącym tłuszczem po ich bokach. Gryząca woń przyprawiała mężczyzn o łzawienie, ale także ponure skojarzenia odnośnie kotła po przeciwległej stronie korytarza.

Zmienni nie bali się zbliżyć do ogromnego naczynia. Bez cienia zastanowienia wyciągali swoje obszerne łapy ku parującej w jego wnętrzu zawartości. Nie mogli jednak żadnego z mężczyzn skłonić, aby podszedł. Alois także się do tego nie kwapił.

Stojąc na pograniczu grupy, widział jak humanoidalny ryś rzucił zirytowane spojrzenie swojemu towarzyszowi. Wzruszenie ramion owego spowodowało, że przestał nakłaniać ludzi po dobroci i zaczął rozrzucać tajemnicze bulwy. Trafiały one w jeńców, którzy pokrzykiwali z zaskoczenia.

Alois zamiast rozglądać się za jedzeniem, którego brak jeszcze tak niedawno mu doskwierał, wycofał się na tyły wygłodniałej grupy. Żołądek podchodził mu do gardła, więc prędzej zwymiotowałby żółcią niż coś zjadł.

Nie mógł odnaleźć ani Griffina, ani Vangelisa. Zmusił zmęczone oczy do wnikliwszego poszukiwania, choć szybko poznał się na bezsensowności tych starań.

Kierując się natomiast wzmożonym hałasem, przeniósł swój wzrok na przeciwległą część sceny. Z loży przystrojonej białymi, opalizującymi kamieniami schodziła zmienna. Bogate, błękitne szaty sprawiały, że przypominała jakąś mityczną kapłankę. Została przywitana głośnymi brawami (jeżeli słusznie tak należało postrzegać chaotyczną kompozycję z ryków, syków czy klekotów).

Musi być mistrzynią ceremonii – pomyślał Alois, oglądając pełne drapieżnej gracji przejście zmiennej do centrum areny. Kroczyła z szeroko rozpostartymi ramionami, jakby witała wszystkich jednocześnie. Jej donośny głos niósł się po całej sali, gdy przemawiała do ludu. Szanowano ją do tego stopnia, że przybysze raptownie umilkli. Dama nie skupiała jednak uwagi każdego. Część zgromadzonych spoglądało na bliźniacze przejście dla ludzi, to naprzeciw Aloisa.

Spostrzegłszy to, powoli wycofał się na tyły grupy. Nie myśląc o zmiennych, którzy ich obserwowali, przyspieszył. Nie mógł wymóc na sobie biegu, ale samo wymknięcie się wystarczyło, aby monstra na trybunach zaczęły przyglądać się ukradkiem.

Kobieta przywołała pierwszą trójkę jeńców. Prezentowała się niczym bogini, która czyniła zaszczyt wybranym spośród mężów. Za Aloisem nie ruszyła pogoń, toteż mógł spojrzeć na nich. Szczęśliwie, nie znał żadnego z nich.

Nie bacząc na reakcje mężczyzn, zmienna pokazywała każdego z nich publice. Nie musiała się z nimi zmagać – to, że w ten sposób już nic nie wskórają, było dla nich oczywiste.

Serce niemal wyskoczyło Aloisowi z piersi, kiedy nareszcie dotarł do drugiej grupy. Griffin i Vangelis trzymali się na obrzeżach zbiorowiska. Musieli odpowiednio odczytać zachowanie zmiennych, gdy Alois się zakradał. Dostrzegłszy, że strażnicy z ich grupy nie zwracali, na razie, uwagi na swoich podopiecznych, odważył się zbliżyć do kompanów.

– Zgłupiałeś! – warknął mag w ramach powitania, gdy tylko Alois usiadł koło nich na ziemi. W jego oczach błyszczał jednak strach towarzyszący nieodzownie każdemu.

– Ty też nie zmądrzałeś – wysapał, na co Riff parsknął.

Cała trójka spojrzała po sobie. Tu wszystko się kończyło. Kres wędrówki. Początek nieznanego. Gorszego.

– Nienawidzę pożegnań – zaczął żołnierz, poprawiając lniany bandaż na piersi.

– Chciałbym móc je polubić... – odparł Riff ledwo słyszalnie pośród krzyków licytujących się zmiennych.

– Ja w ogóle nie chciałbym się żegnać – wtrącił rezolutnie Alois, rozglądając po innych jeńcach. Vangie uniósł kącik ust w gorzkim uśmiechu, choć starał się wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu.

Aptekarz ocierał ramiona, jakby było mu zimno. Natomiast para z kotłów przyprawiała Vangiego i Aloisa o pot ściekający im z czół strugami. Mag, skupiwszy przedtem wzrok na ubitej ziemi, spojrzał bystro na swoich towarzyszy, kiedy powiedział:

– Jeśli udałoby się wam stąd wydostać... Proszę, zaopiekujcie się Helen. Jeśli miałaby kłopoty...

– Oczywiście – odparł Alois, choć nie dodał „o ile to będzie możliwe". Złapał słabo Griffina za ramiona. Tak, zdecydowanie lepiej szło mu mówienie niż pocieszanie... – Dopóki do nich nie wrócisz – dokończył znacząco.

– Masz moje słowo – powiedział zupełnie poważnie Vangelis, którego zaangażowanie było cenne.

Alois wiedział, że żołnierz przyrzekał szczerze. Znał jego historię i poszanowanie dla rodziny.

Griffin jednak nie skończył swojej wypowiedzi. Z wyraźnym trudem zbierał myśli, a potem słowa, którymi miałby je wyrazić. Parokrotnie przetarł twarz dłońmi, zanim zdobył się spojrzeć na przyjaciela i powiedzieć:

– To moja wina, Ali – głos się załamał Riffowi. – To wszystko moja wina. Przepraszam.

Gorycz sprawiła, że mężczyzna złapał maga mocniej. Zgromił go spojrzeniem, szepcząc najciszej w swoim życiu.

– To ONI – podkreślił Alois grobowo. Do tego stopnia, że Riff wziął się w garść, począwszy od otarcia łez.

To zmienni terroryzowali miejsca, którymi powinni się wszyscy cieszyć. To zmienni zamordowali mu brata. To zmienni zabierali tych, za którymi tęsknota doprowadzała do szaleństwa, takiego jak u jego matki. To wszystko ICH wina.

Ezdenka jeszcze długo prowadziła sprzedaż. Niczym na aukcji zwyczajnych przedmiotów na trybunach pojawiały się oferty. Część zmiennych skupywała jeńców w swoim imieniu – wkładali w to więcej zaangażowania. Inni jako przedstawiciele potężniejszych od siebie na lożach z większym opanowaniem wykrzykiwali określone kwoty.

Alois domyślał się, że tymi ostatnimi dyrygowali zasiadający w lożach „możni", którzy przez całą aukcję nie ruszyli choćby palcem. Poprawka – szponem. Gołym okiem dostrzegał roztaczaną przez nich siłę, potęgę, choć nie za dobrze ich widział zza wysokiego krużganka.

Nie zapominał, że niebawem miała nadejść również jego kolej. Nie tylko jego – przypominał sobie, gdy spoglądał na towarzyszy. Zmienni ewidentnie zostawiali ich na sam koniec licytacji, choć mogło się wydawać, że niczym nie odstępowali od swoich pobratymców.

Strażnicy rozmawiali między sobą, już nie strasząc jeńców. Nie musieli. Natomiast idealnie oddawali emocje towarzyszące Ezdeńczykom. Dla nich to była atrakcja jak niedzielny jarmark.

Scena ponownie opustoszała, gdy jakiś pomniejszy zmienny w skromnych szatach odprowadził kupionego jeńca do nowego właściciela. Kobieta zamilkła na chwilę. Świadomie wstrzymywała się z wezwaniem ostatniej trójki ludzi. Starannie dobierała słowa, kreując atmosferę tajemniczości. Wysiłek opłacił się. Pod koniec swojej przemowy skupiała na sobie uwagę nawet najbardziej znudzonych uczestników aukcji. Przemowa wywierała wrażenie także na ludziach i to w obcym języku.

Tylko określenie „noruk" uświadomiło Aloisa, że kobieta wypowiadała się wówczas o Vangiem. Ledwo zdążył coś powiedzieć, kiedy strażnik poderwał żołnierza na równe nogi. Trzymając go mocno za ramię, wprowadził szarpiącego się mężczyznę na podest.

Vangelis został przywitany krzywymi spojrzeniami zarówno zmiennych o twarzach ludzi jak i zwierząt. To nie była pogarda, z jaką zmagali się poprzednicy z racji przynależności do „gorszego" gatunku. Alois nie umiał jednak sprecyzować, w czym leżała różnica.

Zostawiony sam sobie Vangie niepewnie postawił pierwszy krok na arenie, po czym znowu zastygł. Alois dostrzegł moment, kiedy w chwilę nabrał siły i uniósł głowę wysoko. Na zarośniętej twarzy żołnierza odbiło się jakieś wspomnienie, od którego spojrzenie zhardziało, jakby mógł kruszyć czaszki gołymi rękoma. Ruchy nabrały pewności – wojskowej pewności. Bez rozglądania się po potworach zmierzał ku zmiennej.

Nie przerywając mowy, przywołała kolejnego mężczyznę gestem dłoni. Strażnik nie musiał podnosić wzywanego Griffina, gdyż ten już stał na baczność. Niemal wbiegł na arenę, byle tylko nie zostać dotkniętym pazurzastą łapą.

Aloisowi ścisnęło serce, gdy kulejący mag przemierzał niemrawo dystans. Vangelis na froncie zdołał wyrobić sobie odporność na widok zmiennych w przytłaczających liczbach, ale nie Griffin czy on sam.

Mag rozglądał się po wszystkich, nie kryjąc paniki. Oczy miał rozszerzone i lekko błyszczały oparami magii. Z trudem wstrzymywał ochrę ulatującą z jego dłoni poprzez ciągłe wykręcanie palców. Politowanie, które opanowało zebranych na jego widok, uleciało, gdy zmienna o tułowiu pantery przeszła do ostatniego jeńca.

Do Aloisa nie docierało, że bestie patrzyły na niego minimalnie bardziej poruszone. Nie mógł także dostrzec w ich spojrzeniach tak przemożnej wzgardy, której nie fundowali mu mieszkańcy Kariorum czy własna rodzina wcześniej.

Humanoid o głowie rysia hyknął na niego. Alois, nie mając alternatywy, dobrowolnie poszedł na środek amfiteatru.

A zatem tak miał skończyć? Umierając jako ostatni z „rodu"? Pod tym względem na pewno nie ustępowałby Reaganowi. Przynajmniej przed śmiercią zdążyłem zdobyć się na coś odważnego – pomyślał na wspomnienie próby ratowania ofiar bojówki. Szkoda, że kosztowało go to jego własne życie.

A może jednak nie? – pomyślał Alois, gdy znalazł się już na podeście.

Biały piach oblepił mu spocone ubranie. Odruchowo strzepał z nich kurz, nawet nie zważając na zmiennych z trybun.

Miał być sprzedany...

Rozejrzał się po otaczających go Ezdeńczykach. Był wystawiony na spojrzenia wszystkich niczym w teatrze, a tak nienawidził być w centrum uwagi.

Tylko kimże był? Schorowanym, młodym mężczyzną, a na dodatek intelektualistą – marnym robotnikiem. A jednak nie umarł po drodze tutaj, choć nie zawdzięczał tego tylko sobie.

Wyprostowany jak struna – mając z tyłu głowy traumatyczne nauki postawy od matki – poszedł ku swoim przyjaciołom.

Patrząc wnikliwie na istoty, które miały się o niego licytować, nie dziwił się, że ktoś niespełna trzy wieki temu mógł napisać o nich książkę, zaś Reagan ową zachwycać. We wnętrzu natomiast wrzał, że autor nie umieścił w swoim dziele także sposobu na ich pokonanie i zabicie.

Pomimo poruszenia pośród większości Ezdeńczyków Alois dostrzegał w potężnych sylwetkach na loży niezmienny dystans wobec jeńców. Jak przystało na drapieżnika wobec ofiary.

Przemierzywszy odległość, stanął na lewo od swojego przyjaciela z dzieciństwa. Szybko spostrzegł, że nie tylko nad losem Griffina będzie ubolewał, gdy zmienna w błękitnej szacie zaczęła składać ofertę wobec Vangiego.

Żołnierz jednak stał niewzruszony. Zmienni nie rzucali ofertami tak ochoczo, jak Alois zakładał. Nie rozumiał tego, bo przecież, nawet jeśli był ranny, Vangelis nadal miał „potencjał". Wojskowemu nie przynosiło to ani ulgi, ani rozpaczy. W końcu miał służyć wrogowi, z którym walczył...

Triumfalne spojrzenie zmiennej, jednoznacznie wskazało, że utarg się zakończył i to nawet pomyślnie. Alois skierował swój wzrok na żołnierza, który momentalnie zzieleniał.

Po przeciwległej części amfiteatru inny potwór w niebieskich szatach przyjmował zapłatę od jakiegoś bliżej nieokreślonego drapieżnika o krótkim pysku. Natomiast kobieta wskazała żołnierzowi kierunek, w jakim miał podążyć.

Vangelis jednak nie zrobił tego dość prędko. Ezdenka pchnęła go do przodu, choć przecież nie stawiał oporu. Zachwiał się i oparł o eseistę, bo kobieta akurat naruszyła gojącą się ranę. Ból chwilowo sparaliżował żołnierza.

– Nie poddawaj się, Vangie – wyszeptał Alois, dźwigając go na ramieniu. Ledwo go trzymał.

Ezdenka ponownie zwróciła się ku trybunom. Jej podwładny, który oczekiwał żołnierza, warczał ponaglająco.

Mężczyzna kompletnie nie spodziewał się, że żołnierz odpowie:

– Wyrwij się stąd, co? – uniósł kąciki ust w lekkim uśmiechu, gdy zobaczył jego uniesione brwi. Alois parsknął cicho na to, a żołnierz przewrócił oczami.

– Możesz być pewny, że spróbuję – obiecał Alois. – Ale ty też się rusz. Jestem ci winny piwo.

Vangie kiwnął głową. Przygryzając wargę, żołnierz stanął na własne nogi, gdy już przezwyciężył ból.

Prosiło się tu coś jeszcze powiedzieć, ale żołnierz jedynie uścisnął kompanowi dłoń. Aloisowi to wystarczyło za całą książkę pustych słów. Ponownie zawołany noruk wkroczył na podest ku zmiennym, nie obejrzawszy się już za siebie.

Tymczasem kobieta kontynuowała licytację. Alois patrzył na Riffa, który żegnał się z nim spojrzeniem. Ewidentnie usiłował zawrzeć wszelkie prośby, przeprosiny i podziękowania bez użycia słów.

„Będzie dobrze", chciał pocieszyć Alois maga, który lekko się kulił pod spojrzeniem zmiennych. „Walcz". Żadna z myśli nie dotarła jednak do uszu przyjaciela pośród żywej licytacji.

Alois pocieszał się, że zaangażowanie zmiennych wróżyło „dobrego" właściciela dla Riffa. A przynajmniej takiego, który ma tylu nieszczęśników pod swoją łapą, aby nie zauważyć, gdyby jeden z nich niespodziewanie czmychnął ukradkiem do Republiki.

Różnoracy Ezdeńczycy przekrzykiwali się, aby białowłosa kobieta uwzględniła ich w potyczce o „żałosnego człowieczka". Ze skupieniem, ale i zadowolonym uśmieszkiem wskazywała kolejnych zainteresowanych, aby prędko przenosić spojrzenie na kolejnego.

Może jednak mają o nas lepsze mniemanie? Chociażby jako sile roboczej? – Alois głowił się, marszcząc brwi, gdy uniósł wzrok.

Nawet z loży zaczęły wyglądać potworne łby przystrojone lśniącymi kolczykami, łańcuchami z drogich kamieni i metali. Brak ekscytacji rekompensowało samo zainteresowanie zamieszaniem u ich stóp. Ich jasne ślepia rozbłyskiwały u niektórych oburzeniem, gdy Alois swoim przenikliwym spojrzeniem odwzajemniał ich wzrok.

Rozbawienie pojawiło się natomiast tylko u jednego. Potężną posturą górował nad humanoidami, z którymi dotąd Alois miał do czynienia. Z daleka widać było, że nie stronił od walki, o czym świadczyły długie blizny na pysku i ramionach. Domyślał się, że wojenne okrucieństwa zostawiły blizny na jego umyśle. Stąd natomiast brało się niezrozumiałe dla normalnego człowieka, niepokojące podekscytowanie pałające z zielonych oczu Ezdeńczyka Zmienny podniósł rękę ku górze z własną ofertą. Jego sąsiedzi zaszemrali.

Mężczyzna nie docenił tego. Co więcej! Jeszcze utwierdzał się w tym, że całe zamieszanie wokół maga zaczęto traktować jako ostentacyjne rozgłaszanie zamożności tu zgromadzonych. Po prostu wpadli w zakupowy szał i nie dopuszczali opcji przegranej.

Jednak propozycja zmiennego z loży uciszyła pozostałych. Musiała paść jakaś szczególnie wysoka kwota...

Skoro tyle ten potwór płacił, to może nie będzie zamęczał Riffa? Alois miał na to nadzieję, choć nie wątpił też w swoją naiwność. Spojrzał ponownie na maga. Nie zdradzał po sobie, żeby zdał sobie sprawę z tego utargu. Alois nie mógł rozczytać zachowania Griffina, który się w niego natarczywie wpatrywał.

Jeden ze zmiennych tuż przy arenie zaczął krzyczeć do podwładnego kobiety na podeście. Owy przyjął zapłatę w wielu sakiewkach. Wnikliwe obserwacje Aloisa przerwał dotyk.

Wzdrygnął się od lodowatej dłoni, która patrzyła na niego jak na delikates. Wąskie, podkreślone czerwienią w odcieniu aronii usta były rozciągnięte w delikatnym uśmiechu. Jeśli miał być urzekający, nie czyniły go takim tym bardziej długie pazury wbijające w ramię mężczyzny ani wydłużone kły.

– Jakbyś otrzymał noruk, udaj się do Ileodiar – szepnęła z metalicznym błyskiem w oku, przyprawiając o dreszcz.

Alois kompletnie zdezorientowany nie rozumiał tych słów ani tego, że po takim zamieszaniu wyprowadzała go z areny. Przecież nie o niego się licytowano...

Wreszcie pojął, że czarodziej żegnał się z nim, bo to on miał lada moment zejść z areny.

Przecież to się kupy nie trzyma! – nie dowierzał Alois, idąc u boku kobiety do jej podwładnego. Małpiszon kilka godzin temu dał mu jasno do zrozumienia, że nie był atrakcyjny dla potencjalnych nabywców, a nawet seksapil sprzedającej nie mógł tego zrównoważyć.

Na miękkich nogach przeszedł po drewnianym pomoście, przechodząc pod pieczę odzianego w jasnoniebieską tunikę zmiennego. Ezdeńczyk zaczął go prowadzić poza arenę akurat, gdy rozpoczęła się aukcja Griffina.

Zapierał się przy każdym stopniu, jaki dzielił go do przejścia w połowie wysokości monumentu. Wykrzesał z siebie wszystkie siły, jakie tylko zostały w jego wygłodniałym, wymęczonym ciele. Starał się dotrwać, dopóki nie rozstrzygnęłoby się, czy jego przyjaciel był choć względnie bezpieczny.

Uścisk na ramionach mężczyzny zacieśniał się, wróżąc na przyszłość siniaki. Nawet tego nie czuł, skupiając się na emocjach tłumu. Zmienny ostatecznie oderwał go od ziemi i wyprowadził z amfiteatru. Gniewnie rzucił mężczyzną o ścianę na korytarzu.

Alois zajęczał od zderzenia z kamieniem. Zsunął się po skale, gdy potwór trzasnął drzwiami i na dobre uniemożliwił mu oglądanie licytacji. Poderwał go z podłogi i tak na wpół ogłuszonego ciągnął w nieznane. Chwilę się nad nim znęcał, ściskając ramię do granic wytrzymałości i szydząc z jego słabości.

Ból, jaki promieniował z kości w ramieniu, zgasił w Aloisie wszelki altruizm. Posłusznie szedł ciągnięty przez Ezdeńczyka. Płakał przez zaciśnięte zęby.

Potwór warknął zniesmaczony, kiedy wtrącił go do jakiejś ciasnej komórki. Najwyraźniej chciał dłużej zmagać się z jego uporem, który mógł w ciemnościach łamać bez świadków.

Jeśli to on był jego właścicielem...

Alois przypomniał sobie wszystkie modlitwy, jakie kiedykolwiek usłyszał w całym swoim życiu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro