Rozdział XII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W komórce było pusto, ciemno i wilgotno. Kości mężczyzny boleśnie gniotły tkankę, która oddzielała je od kamienia. W zasadzie Alois zdążył w ciągu tych dwóch tygodni odwyknąć od komfortu, toteż szczególnie mu to nie doskwierało.

Natomiast pierwszy raz nie miał pojęcia, co z nim będzie, co będzie z Griffinem, Vangelisem... Nie miał pojęcia o niczym. Wcześniej mógł się domyślać, że zmierzają w głąb obcej krainy, dzięki gwiazdom czy zmieniającym się zarysie lasu. Wtedy jednak... W tej wszechogarniającej, głuchej ciszy...

Alois trząsł się obolały, nie mogąc uspokoić oddechu. Serce nie biło mu szybko, ale przy każdym skurczu drżało trwożliwie. Palce u rąk i stóp miał jednak lodowate, a wszystkie włoski postawione w gęsiej skórce.

Kuląc nogi, chciał myśleć o czymkolwiek, tylko nie o lęku. Z pomocą przyszedł mu zapach palonych ziół... Nie miał w sobie nic przyjemnego tak jak żywiczne kadzidła magów czy te liturgiczne stosowane przez ludzkich kapłanów. Natomiast pozwolił oddalić się nieco od własnych odczuć, a nawet odciąć od własnego ciała.

Tłumy niezbyt entuzjastycznie przyjęły Griffina i Vangelisa. Czarodziej kulał intensywniej, odkąd stracił laskę, a potem naruszył wielodniowym marszem nogę. Było to zrozumiałe, jeśli Ezdeńczycy nie mieli ludzi ponad zwierzęta.

Vangelisa w oczach wielu przekreśliło tylko tajemnicze słowo „noruk"... Brak racjonalnego wyjaśnienia zakłócał nawet działania ezdeńskiego specyfiku. Alois modlił się w duchu, aby chociaż później los był dla nich przychylniejszy.

Co miało stać się z nim? Wszystko było możliwe.

Dowodem tego było wspomnienie, kiedy świat przestał nagle być tak cudownym miejscem jak wcześniej.

W głowie Aloisa panowała pustka. Czuł za to jak krew przepływała mu przez naczynia w szyi. Kręciło mu się w głowie niczym fale na wzburzonym morzu.

Ledwo dobiegało go cucące klepanie w twarz. Wszelki dotyk odczuwał jako muśnięcie wodą sodową. Chłód jednak bijący od tych dłoni był przyjemnie kojący.

Tak jak w tamtej chwili, leżał, nie mogąc złapać tchu. Błękitne niebo wręcz raziło, dopóki nie przesłoniła go postać. Młody chłopak szturchał go w ramię ze zbójeckim uśmiechem.

– No, Lui, nie wymiękaj już. Nie myśl, że mi się tu wywiniesz na oposa – mówił, stojąc nad nim założonymi rękoma.

Rzeczywiście... Właśnie wpadł na tym, że zamiast schować swój skarb – puszkę z landrynkami, aby zgodnie z regułami gry brat ją wytropił, nosił ze sobą, zostawiwszy fałszywe ślady. „Polowanie" przerodziło się w dziką pogoń przez las. To, że Alois teraz leżał, jednak nie wynikało z jego niezdarności.

Alois oparł się o ścianę, czując spowijające go odrętwienie. W zasadzie nie mógł być pewny czy zsunął się po ścianie, czy po jedynych drzwiach w pomieszczeniu. Nie rozróżniał faktur. Później także jego własne myśli zaczęły się rozmywać jak tusz wpuszczony w wodę. Resztkami woli walczył o strzępki świadomości, które uciekały wraz z wonią kadzidła... Wiedział, że to jej „zawdzięczał" pozorną błogość.

Chłopak stojący nad nim był starszy niż Alois. W tamtym okresie życia przewyższał go wzrostem. Z czasem tylko to uległo zmianie, bowiem pozostał tak samo urodziwy ze swoimi zjawiskowo modrymi oczami.

Nie uzyskawszy jednak spodziewanej reakcji od młodszego, a chorobliwe charknięcie, zaniepokoił się. Przybysz uklęknął koło niego i nachylił, łapiąc go za ramiona.

– Kretynie! – warczał nad leżącym Aloisem. Pomimo tego, że bluzgał, najprawdopodobniej na niego, nie obrażał go. Był spanikowany. Głos mu drżał, ilekroć głowa przekręcała się bezwładnie z jednej dłoni na drugą.

– Reagie... – wycharczał w odpowiedzi na szarpanie ze strony starszego brata, który wołał to jego, to ojca.

Jak grom z jasnego nieba spadło na niego, że nie żyje. Że tęskni za nim. To jednak wspomnienie przypomniało, że był mu bliski. Kiedyś.

– Reagan... – padło ponownie z jego ust, a wzruszony gwałtownie poderwał się z posłania.

Pomimo szeroko otwartych oczu, nie widział nic. Tylko patrzył w ciemność, aż nie przesiąknął dymem do kości...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro