Rozdział XLVII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Na brzegach strumienia osadzał się lód, który kruszył się nawet przy najlżejszym muśnięciu. Za to nieskazitelnie czysta woda błyszczała niczym najszlachetniejszy kryształ. Alois jednak domyślał się, w jakim stanie skupienia będzie, kiedy zajrzy do manierek pod wieczór. Właśnie napełniał je wodą, kiedy Numa wspinał się na drzewo.

Mężczyzna nie mógł mu użyczyć swoich map, bo rozleciały się w rzece. Za to miał nadzieję, że zmienny jedynie upewniał się co do obranej trasy. Takie pobożne życzenie do losu, który i tak oszczędzał im konfrontacji z drapieżnikami tutejszych ziem. Nie licząc samych Ezdeńczyków, oczywiście, którzy także się nie pokazali się od czasu checy w kanionie. Może myślą, że zginęliśmy? – pomyślał naiwnie Alois, przypominając sobie o swoim szczęściu i ostrożności.

Coś trzasnęło nad Aloisem. Odłamki sopli poleciały, rozchlapując strumień. Przestraszony mężczyzna poderwał się gwałtownie, przez co kruchy brzeg rzeczki załamał się pod nim. Zbyt późno odskoczył, aby część jego płaszcza nie nasiąknęła wodą. Prędko otrzepał tkaninę z wilgoci, ale czuł już, jak przenikała do głębszych warstw. Spojrzał w górę, gdzie noruk poznawał wady swojej postawności.

Numa przytrzymywał się gałęzi na drżących rękach. Ewidentnie walczył z grawitacją o utrzymanie równowagi. Aloisowi ścisnęło żołądek na myśl, że noruk coś sobie zwichnie albo połamie i będzie musiał go ciągnąć. Przecież przewyższał nawet Vangelisa! Nie dałby rady!

Numa jednak krzyknął:

– Uwaga na głowy.

Alois kiwnął tylko, starając nie zdradzać po sobie, jak się przestraszył, że noruk zwali mu się na głowę. Złapał za skórzany pasek od manierki i zakręcił nakrętkę. Ręce mu zgrabiały od trzymania lodowatego metalu. Pokierował się z ciężkim od płynu naczyniem kilka kroków dalej.

Drzewo znowu się zatrzęsło, obsypując z ostatnich, poczerniałych liści. Alois przesunął się z rzeczami na drugą stronę powalonego pnia, gdzie w razie czego Numa miał nie wylądować. Kiedy zmienny odzyskał kontrolę nad sytuacją, wrócił do swoich spraw.

Alois rozsznurował jego torbę, chcąc wetknąć tam manierkę z wodą. Przed oczami stanął mu znajomy, czarny woreczek obszywany srebrną nicią. To natomiast rzuciło się mu w oczy, bo niemal zapomniał o jego istnieniu. Ostrożnie wyjął sakiewkę, a potem zważył w dłoni.

Chłód sprawił, że nie czuł faktury materiału. Czerń nieco pojaśniała po wielu sensacjach, jakich doświadczyła. Srebrna nitka przygasła, strzępiąc gdzieniegdzie z haftu obramowującego brzeg sakiewki. Schowane wewnątrz przedmioty zniekształcały jasne gałązki naszyte po obwodzie. Nie miały jednolitej formy, aby przypuszczać, że to monety, ale szeleściły szlachetnie.

Trzask.

Numa w ostatniej chwili objął gałąź poniżej swojej dotychczasowej wysokości przebywania. Warknął wściekle, a wokół jego pyska zamajaczyła zieleń, która zaczęła już spływać po nogach i rękach. Zsunął się po pniu, ewidentnie zarzucając perspektywę spędzenia reszty popołudnia na wysokości.

Jak to mu nie wychodziło, za to bez trudu odnalazł wzrokiem Aloisa zamarłego w oczekiwaniu na niedoszłą ofiarę upadku. Noruk otrząsnął się z zieleni. Wraz z nią zniknął jego ogon. Nadal miał wilcze uszy oraz pysk, ale posturę już zupełnie ludzką.

Za to pysk wilka wykrzywiał grymas, kiedy poprawił rękawy płaszcza i wyprostował stójkę. Mogło nie śnieżyć, ale mróz okazał się wyjątkowo niemile widziany.

– Nie mam już cierpliwości do tych badyli – warknął Numa, tupiąc zirytowany, kiedy zbliżał się do niego. Strzepywał rękoma brud, ale przyduże ubrania nie pozwalały się go na dobre pozbyć, więżąc coraz to nowe odłamki kory. – Są strasznie kruche...

Alois uniósł brwi, wyrażając swój sceptycyzm. Opuścił czarny woreczek do torby wilka.

– A może to ty jesteś za ciężki? – zasugerował mężczyzna spokojnie.

Noruk zaśmiał się, pusząc urażony. Przejechał dłonią po głowie, jakby przeczesywał włosy.

– Jestem lekki jak piórko – odparł buńczucznie Numa, chociaż znacząco przyjrzał się swojemu ciału, a potem sylwetce Aloisa. Człowiek w porównaniu z nim przypominał pająka.

Mężczyzna uniósł brwi, dokręcając nakrętkę manierce przeznaczonej dla Numy.

– Co tam szperasz? – spytał zaciekawiony noruk, wyglądając znad ramienia Aloisa. Zastrzygł czujnie uszami, widząc wokół czyjej torby drżały jego ręce.

– Nie szperam – odparł spokojnie mężczyzna.

Poderwał się na równe nogi, gdy lodowata ręka zmiennego spoczęła na jego ramieniu. Wydała się nagle niesamowicie ciężka, gdy Numa drugą odsłonił wnętrze torby. Gorączkowo przerzucał zawartość, stale trzymając go przy sobie.

– Czego szukałeś! – naciskał zmienny, odrzucając torbę na ziemię, jakby znalazł już to, czego szukał.

Alois zrzucił z siebie jego rękę, marszcząc gniewnie brwi. Od razu zimno przestało być tak dokuczliwe.

– Niczego! Uzupełniałem wodę – warknął złowróżbnie cicho pod nosem. – Weź się ogarnij.

Piorunował wilka srebrzystym spojrzeniem. Numa przyglądał się mu, oddychając szybko. Kłęby pary unosiły się wokół niego. Alois jedynie zaciskał ręce w pięści, kręcąc głową z niedowierzaniem.

Miesiącami "grzebał" w jego rzeczach w ramach obowiązków służącego, a teraz noruk robił z tego taką aferę! Co jak co, ale nawet jeśli Alois niczego tam nie szukał, byli na jakimś odludziu i głodowali! Ach, jeszcze by zapomniał: szukali ich zmienni!

Zdecydowanie Alois miał inne priorytety niż przeglądanie własności osobistej jakiegoś espisa. Nie mógł wprawdzie zaprzeczyć, że zachowanie Numy nie należało do typowych.

Bez czekania na pozwolenie podniósł plecak i zarzucił go na plecy. Pozostawiony szal owinął sobie wokół głowy oraz twarzy. Nie miał zamiaru przypominać nikomu, że nie miał sierści, która łagodziłaby ryzyko odmrożeń, przeziębień, zapaleń i innych cudownych przeróżności zwanych chorobami.

Łypnął wzrokiem na noruka, który niepewnie zaczął układać rzeczy w swoim tobołku, aby po jego zamknięciu nie zajmowała zbyt dużo miejsca. W niebieskich ślepiach Numy natomiast błysnęła ulga, której nie mógł zasłonić, przesuwając dłońmi po pysku. Wyprostował, poprawiając sobie torbę na ramieniu.

– Dobra. Wybacz – mruknął, spuszczając wzrok na czubki butów. – Po prostu umówmy się, że nie ruszasz moich rzeczy, dobra?

– Nie ruszałem twoich rzeczy – wycedził Alois powoli.

– Wiem – odparł pośpiesznie Numa, unosząc ręce w łokciach. – Ale na przyszłość – dodał pojednawczo, podnosząc wzrok i zerkając najprawdopodobniej w stronę północy. – Zostały dwa dni marszu w stronę ziąbu. Dziś jeszcze zapalimy ognisko, ale jutro będziemy musieli sobie poradzić bez niego, jakby co. – Zerknął na Aloisa z ukosa. – Łatwiej byłoby nie zamarznąć na śmierć, nie próbując się pozabijać o pierdoły.

Mężczyzna z sykiem wciągnął powietrze, podrzucając niesionym na plecach pakunkiem. Skrzywił się, ale z powodu bolesnego skurczu w żołądku. Zamiast więc skomentować, kto tu miał fizyczne możliwości, aby kogoś ukatrupić, wymamrotał:

– Dobrze.

Numa kiwnął na to głową, oddalając się od strumienia.

***

Na pewno są jakieś metody leczenia... powiedział poważnie mężczyzna, świdrując jasnym spojrzeniem lekarza, który właśnie przedstawił swoją diagnozę.

Jego oczy nie miały odcienia wyblakłego, srebrzystego błękitu. Były na wskroś szare jak metal i błyszczące niemal w ten sam sposób jak u magów.

Alois przełknął ślinę, starając lepiej przyjrzeć się rodzicom. Ojciec wyraźnie nie godził się na łzy, które szkliły niebieskie spojrzenie kobiety. Zabarwiły się fioletem, gdy lekarz usunął się sprzed kominka, pozwalając pomarańczowemu światłu objąć resztę pomieszczenia.

Domek nad rzeką nigdy nie wydawał się taki smutny.

Owszem, operacyjne. Ale to inwazyjna metoda. Poza tym u dzieci sytuacja jest dynamiczna tłumaczył mężczyzna, zdejmując z ramion biały fartuch. Może nie będzie tak sprawny jak rówieśnicy, ale to nie zagraża jego życiu...

Będą go wytykać palcami jęknęła brunetka, przykładając drżącą dłoń do ust.

Drugą wciąż miętoliła falbankę granatowej sukienki. Białe oczko z kamienia księżycowego na obrączce zabarwiło się pomarańczem. Modrooka kobieta była blada jak papier.

Jak Alois, można by powiedzieć. Stał za drzwiami, podglądając rodziców przez szczelinę na zawiasy. Za to w tamtej chwili wyglądał jak porcelanowa laleczka zarówno pod względem białości jak też kruchości. Ledwie przewyższał klamkę...

Nie czuł się dobrze. To, co stało się tego popołudnia... Miał wrażenie, że trafił do karuzeli w wesołym miasteczku (które na złość nie chciało przyjechać do Kariorum), ale nikt nie chciał jej wyłączyć.

Alois zadrżał, gdy schody skrzypnęły. Odwrócił się raptownie. Reagan wskazał palcem piętro wyżej. Tupnął bosą nogą, gdy młodszy brat pokiwał przecząco głową, wracając do podsłuchiwania.

Jak się rozpowie wszystkim dookoła, to pewnie tak zironizował kobietę żywiciel rodziny, Richard Kershaw, kładąc jej dłonie na ramionach. Lekarz pod spojrzeniem mężczyzny kiwnął głową, pakując się w ciszy.

Przestań! On jest chory! jęknęła kobieta, łapiąc oddech. Ma mieć napady! Gdyby stało się to na ulicy, coś lub ktoś mogłoby zrobić mu krzywdę!

Zaczęły się wrzaski. Alois cofnął się z przestrachem, nie rozumiejąc ani jednego ze słów. Chciało mu się popłakać, że rodzice się kłócili. To była pewnie wina tego złego doktora.

Reagan podszedł do niego na paluszkach, klepiąc go w ramię. Tym razem Alois odwrócił się skłonny pobiec za nim. Tylko zrobiło mu się duszno, a twarz poczerwieniała.

Będą się ze mnie śmiać zaszlochał, nagle czując się jeszcze gorzej.

Hałasy zza drzwi nagle ucichły. Z salonu wybiegł ojciec. Matka jeszcze się trzęsła, ale wahała się czy wyjść z pomieszczenia.

Reagan zerkał to na dorosłego za plecami brata, to na niego. Nim zdążył coś powiedzieć, podszedł do nich ojciec.

A co to za podsłuchiwanie, co? skarcił ich z lekkim uśmiechem. Oczy ziały czymś, co powodowało u Aloisa kolejne łzy, którymi się dławił. Spojrzał się na chłopca, kiedy podniósł go na ręce. Nikt się nie będzie z was śmiał. Ani z ciebie mówił, poprawiając sobie ciałko młodszego chłopca na ramieniu ani z ciebie. Położył dłoń na głowie Reagana, który odwrócił się odprowadzany na piętro. Trzymajcie się razem, a nic nie będzie wam straszne.

Będę nas trzymał! zdeklarował rezolutnie Reagie, patrząc na ojca zdecydowanie, na ile potrafił dziesięciolatek. Ojciec kiwnął mu głową, odwzajemniając spojrzenie.

***

Alois otworzył oczy, patrząc w stronę ognia. Numa już spał.

Jak to on mówił... Że następnej nocy nie mieli rozpalić ogniska? – sarknął w myślach. Nawet tam, jego głos drżał z powodu chłodu.

Dygocząc, zawinął się w pled i podsunął jeszcze bliżej ognia. Tęsknił za jesienią i chłodnymi wieczorami lata – wtedy wydawały mu się nieprzyjemne, a teraz przyszło mu za to przeprosić.

Coraz częściej myśli Aloisa zamiast skupić się na trudnej rzeczywistości, krążyły wokół wydarzeń z przeszłości. Domyślał się, czemu to Reagan pojawiał się najczęściej we wspomnieniach. Zdziwił się, że zameandrował myślami do swojego ojca. Zazwyczaj ograniczał się do tego, co wywołało płacz małego chłopca a potem nieustępującą od pogrzebu męża oziębłość rodzicielki.

Mróz zdawał się pogłębiać mrok nocy. Wykorzystując swoją przytomność, Alois dorzucił gałązek. Ogień od razu je zamknął w swoich świetlistych objęciach.

Mężczyzna znowu schował rękę w pled. Zamknął oczy, próbując przywołać senność.

Ojciec do końca swoich dni wierzył w ich dwójkę. Do tego czasu Alois nie czuł się jak zepsuta maszyna. Robił swoje. Biegał, chociaż krócej, oddychał płycej, ale pływał, jeździł na rowerze, grał w piłkę, rozbijał talerze. Celował do butelek na ławce, rzucając kamieniami. Albo strzelał pod okiem ojca. Podwijał z Reaganem łódkę i ograbiał Griffina ze szklanych kulek. Nawet jeśli ataki się powtarzały, wstawał po nich nie mniej spragniony życia.

Dopiero potem zaczął się "ociągać", kiedy matka obarczała odpowiedzialnością starszego syna. Kiedy nie miał dodatkowych lekcji z kilku przedmiotów na rzecz brata, stał się "leniem". Choć ataki słabły z każdym następnym rokiem i pojawiały się coraz rzadziej, tylko pogrążał w tej rutynie chorego.

Alois nie poczuł, kiedy powieki zdążyła spowić cudowna, błoga mgiełka, która poprzedzała nadejście snu. Otworzenie oczu stało się za to tym bardziej bolesne, kiedy stało się jasne, jak blisko było od uwolnienia się od wspomnień.

Zrozumiał wtedy, że wieczór po tym jak zaniemógł po raz pierwszy, nie tylko dla niego był ciężki. Tak przejął się tym, co myślała o nim matka, że umknęło mu, jak ojciec jeszcze zawalczył w tamtym momencie o normalność. Pewnie nie spodziewał się, że za parę lat bieda, która spadnie na nich po przejęciu udziałów w firmie zajmującej się przetwórstwem energetycznym, zwali go z nóg, a potem zostawi Reagana z obietnicą. Obietnicą niemożliwą do zrealizowania, gdy ścieżki obojga jego synów były tak różne.

Nie wiedział, po jakie licho los naprowadzał go na takie wnioski. Ale prowadził go przez Ezden, a teraz z niego wyprowadzał – chłopaka, który nie nadążał w berka, wrzucił pośród zmiennych, a ten przeżył.

Jeśli miałby być personą, można byłoby nawet zapędzić się o sformułowanie, że podrzucał mu poszlaki, wyzwania i przeszkody niczym sfinks. Zmiennych, ludzi, tych pomiędzy, aby pojął mechanizmy rządzące światem. Ostatnie ślady po Reaganie, aby mógł ruszyć dalej, i noruka, który mógł go zobaczyć...

Noruka, który był kiedyś człowiekiem... Żołnierzem Republiki... I z ogroma przezwisk ulubił sobie mówić do niego akurat Lui. I kurczowo trzymał przy sobie torbę, gdzie schował wisiorek od Leadra.

Alois otworzył szeroko oczy. Tym razem żółte światło ognia mogło sobie razić do woli.

Właśnie zdał sobie sprawę, że wtedy na rzece, Numa dostał nieśmiertelnik. Swój własny. Z wytłoczonym, ludzkim imieniem, którym się nigdy nie posługiwał...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro