Rozdział XXI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nim jeszcze nastał świt, niewolnicy już nie spali. Przejęci szeptali między sobą w napięciu. Z korytarza dobiegał hałas kolejno otwieranych drzwi do izb zmiennych, którzy także wydawali się być tego dnia bardziej czujni niż zwykle.

Beliar przybył na zamek.

Na stołówce nikt nie był skory do rozmowy. Absolutnie nikt. Wszyscy byli pogrążeni w ponurym oczekiwaniu jakiejś katastrofy i własnych miskach ze śniadaniem.

Alois także czuł niepokój. Stopniowo znikający z korytarzy błękitnokrwiści zmienni przypominali mu ciszę przed burzą. Ostatnio nie posłuchał się przeczucia i pojechał nad Rzekę... Nie miał zamiaru znowu popełniać tego błędu.

Pościeliwszy starannie łóżko, przemknął koło serca zamku niczym cień. Nie było to łatwe, bo w kotle panowała głucha cisza, jakby znajdował się tam tylko on sam... I nie wydawało mu się to wtedy dużo lepszą alternatywą od odgłosów orgii czy tortur.

Nie mógł przecież zostać w bursie, licząc na szczęście. Miał jednak zamiar wziąć przykład z Ezdeńczyków i rzeczywiście zejść z widoku. Alois zawahał się, kiedy przekraczał próg szklarni. Stojąc jak słup, równie dobrze mógł sam pójść do Beliara i poprosić o egzekucję. Zmienny raczej by mu tego nie odmówił... Młodzieniec ruszył więc w głąb skrzydła ogrodowego zamku. Nie mógł przegonić trzepoczącego lęku w piersi.

Bezbłędnie skierował się w stronę ziół, które – wedle plotek – zaczął dręczyć jakiś owad. Kompletnie nie wiedział, jak na to zaradzić, ale za to tam najpewniej była Fulke. Nie mylił się – kobieta łapała szkodniki i rozcierała je na brunatną, obślizgłą miazgę.

Fulke pociągnęła nosem, marszcząc go jeszcze bardziej, skierowawszy wzrok na mężczyznę.

– Beliar jest na zamku – warknęła, nie patrząc na niego.

Alois odchrząknął, ignorując ukryty przekaz.

– Raczej zwiedzanie ogrodów nie należy do priorytetów zmęczonego trudami podróży wędrowca – odparł powoli, zbliżając się do grządki.

– Odejdź i się chowaj – Przeganiała go, patrząc nań gniewnie. Prędko sprecyzowała: – Ale nie tutaj – zaznaczyła, odsłaniając kły.

Alois nie odchodził, patrząc wyczekująco. Fulke chwilę utrzymywała nieubłaganą pozę, na którą składało się spojrzenie z góry spod przymrużonych powiek i wyprostowana sylwetka. Już myślał, że może rzeczywiście wytrwa w swoim postanowieniu, kiedy zmienna spuściła wzrok, wycierając ręce w fartuch.

– A przynajmniej nie przy mnie – poprawiła się, widząc, jak ze spokojnej twarzy mężczyzny odpływa krew.

Alois kiwnął głową w podziękowaniu, ukrywając się przy fontannie i schowku z narzędziami. Tym razem nikt nie pilnował składzika, więc mógł zaspokoić swoją ciekawość.

Bowiem za rzędami półek, o które opierano łopaty, haczki, grabie, taczki albo piętrzyły wiadra, były jeszcze jedne drzwi. Drewniane, proste, bez żadnych zabezpieczeń, nie licząc czujnych oczu ezdeńskich bestii. Tak też, aby odwrócić uwagę od wspomnienia pierwszej i jedynej jak dotąd konfrontacji z hrabią Beliarem, położył dłoń na żelazną klamkę i je pchnął.

Przez plątaninę pnączy w okienku pod sufitem wpadało niewiele światła. Jednak wyraźnie dostrzegał słoje ze szkła i gliny ciągnące się rzędami na wysokość całej ściany. Po przeciwległej stronie stało biurko, właściwie stół roboczy. Jedna część była skryta pod chaotycznie ułożonymi kartkami i zasuszonymi roślinami, a druga pod dwiema księgami.

Alois zamknął za sobą drzwi, upewniając się, że na zewnątrz praca toczyła się zwyczajowym rytmem, a przynajmniej takim, jakim mogła w obecnych okolicznościach. Mężczyzna podszedł do stołka, który stał obok biurka. Domyślił się, że był w czyimś gabinecie.

Rysunki w otwartym notesie świadczyły o zamiłowaniu do roślin. Piękne szkice – pomyślał, choć dobrze wiedział, że tylko zarządczynię szklarni byłoby stać na uwiecznianie takich rzeczy na papierze. Za to tłumaczyło to, skąd się wziął ołówek w alejce w ogrodzie, który sobie przywłaszczył. Kolidowało to jednak z jego wyobrażeniem dotyczącym Ezdeńczyków, a przynajmniej większości mieszkańców zamku. Był za to przekonany, że Numa prędzej by go nadział na swoje szpony, niż wziął do łapy piórko i zaczął rysować albo pisać wiersze.

Ezdeńczycy byli Ludem Krwi, magowie Ludem Umysłu, a gatunek ludzki – Ludem Rąk. Bóg miał wszystkich obdarować jakimś atutem, aby panowała sprawiedliwość. Czy ich opuścił, że to wszystko już dawno odeszło w zapomnienie? Moc, którą czerpali zmienni, jednak nie pozostawała w ich żyłach i przelewali krew innych. Mądrzy czarownicy dali się uczynić wrogami ludzi, którzy zamiast mierzyć pięściami w Południe wybijali swoich sprzymierzeńców. No cóż...

Alois pocieszał się, że jeszcze nie wszystko było stracone. Wierzył w Boga, ale nie sądził, aby tak właśnie ukształtował świat. Przeczyło temu istnienie sfinksów, którzy byli ogniwem pomiędzy magami a zmiennymi. Nie chciał nawet myśleć, że mogłyby istnieć inne formy przejściowe...

Nie dotykał ksiąg. Nie chciał przecież zostawić na nich swojego zapachu. Ośmielił się jedynie zdmuchnąć z nich kurz, aby spróbować odczytać tytuły. Na czarnej, wyprawionej okładce litery były jednak nie do rozczytania. Mową Południa posługiwali się przede wszystkim mieszkańcy serca zamku, ale najwyraźniej były także wyjątki.

Mężczyzna prędko się znudził siedzeniem w kryjówce zielarki. Już zdążył rozpoznać zawartość kilku szklanych słojów, a także sprawdzić, czy jest jeszcze jakieś wyjście. Wyglądał właśnie przez okienko, stając na stołku, by zorientować się, co się działo na zewnątrz.

Spomiędzy zielonych liści widać było dwie alejki oddzielone żywopłotem. Zmienni robotnicy rozwozili nawóz na taczkach. Ze spuszczonymi głowami i tak górowali nad ludźmi, którzy schylali głowy jeszcze niżej. Czy coś się stało, kiedy patrzył w innym kierunku?

Cokolwiek wisiało w powietrzu, skuło krew Aloisa lodem, kiedy zobaczył biegnącą służkę. Jej włosy bujały się w długim warkoczu. Lśnił niczym spleciony z brązu i miedzi, ale nie powinien być widoczny. Mężczyzna powinien widzieć w tym miejscu ten okropny, materiałowy czepek. Poza tym dziewczyna nie powinna biec, spoglądając wszystkim niewolnikom na twarze, aby potem podbiec do następnego.

Greenie zaczepiła jakiegoś zmiennego. Ten zaczął się nerwowo rozglądać dookoła, uciszając ją dłońmi. Szybko poruszała ustami, wpatrując w niego z rozszerzonymi oczami. Z przejęciem pokazywała mu czyiś kolosalny wzrost, dopóki Ezdeńczyk nie szarpnął jej ręki w dół.

Alois nie zdążył się dobrze zastanowić nad tym, co później zrobił. Zeskoczył ze stołka i wybiegł. Cokolwiek ściągnęło służkę do ogrodu, było poważne. Dziewczyna zaś nadal szukała i to tak gorączkowo... Jakby ubiegła jakiejś tragedii.

Mężczyzna przeszedł obok fontanny, czując protest zdrowego rozsądku. Jego własne kroki wydawały się mu zbyt krótkie, kiedy wychodził z zagajnika. Minąwszy żywopłot, słyszał jak zmienny łagodnie starał się odwieść dziewczynę od pomysłu dalszych poszukiwań. Greenie zamilkła jednak nie przez wzgląd na jego prośby.

Bursztynowe oczy rozbłysły na chwile radośnie, aby potem podziękować Ezdeńczykowi i, o dziwo, dopaść Aloisa.

– Twoje rzeczy... Z łóżka... Oni wywlekli wszystkie twoje rzeczy! – wydyszała. Mężczyznę przeszedł zimny dreszcz.

Obejrzał się na zmiennego, który zmiatał z alejki kurz. Ezdeńczyk posłał mu długie spojrzenie, po czym bez słowa wrócił do przerwanej czynności.

– Kto? – spytał krótko.

– Zmienni od Ryudn.

Przynajmniej nie „swoi" – pomyślał, a raczej próbował. Ciężko było mu się skupić, kiedy w jego głowie zawirowało. Momentalnie zmiękło mu w kolanach, a po plecach przebiegł lodowaty dreszcz. Musiał czym prędzej usiąść...

Bez słowa złapał dziewczynę za dłoń i pociągnął w stronę fontanny. Przysiadł ciężko na murku, łapiąc się za głowę.

– I? – mruknął przez dłonie do dziewczyny. Nie odpowiadała, więc sprecyzował: – I co z tym robią?

Greenie przełknęła ślinę, poprawiając spódnicę przy okazji wycierania w nią rąk. Jej policzki pokrywały karmazynowe rumieńce. Nadal nie uspokoiła oddechu. Włosy uciekły z warkocza.

– Nic – szepnęła. – Tylko wyciągają na zewnątrz.

Pewnie czekają, aż wieść się rozniesie, żeby znaleźć właściciela – pomyślał. Szybko sobie zaprzeczył. Przecież było oczywiste, komu coś takiego mogło przyjść do głowy. Zmienni zaś nie byli głupi. Mogli wszak obejść się z jakimś innym niewolnikiem, aby zaspokoić żądzę krwi, ale wtedy Aloisa dopadliby ludzie.

Tu chodziło konkretnie o niego. Nie mógł jednak zignorować słów Souvage'a, które właśnie sobie przypomniał. Za jakiekolwiek przewinienie jednostki miała płacić cała społeczność, jeśli nie znalazłby się winny. Było bardziej niż pewne, że to nastąpi.

Mężczyzna podniósł się z kamienia. Poprawił koszulę, starając się powoli wciągać powietrze do płuc.

– Dziękuję Greenie, że mi to powiedziałaś. – Alois spróbował wyrazić swoją wdzięczność. Bez skutku jednak, szczególnie, że mówił ze ściśniętym gardłem, przez co brzmiało to jak szept. – Jak chcesz odpocząć, to w schowku jest pokoik. – Wskazał palcem wspomniane pomieszczenie.

Greenie zamrugała.

– Ale jak to? Gdzie ty idziesz? Nie idź tam... – wystrzeliła jak karabin maszynowy. Alois jednak już jej nie słyszał, idąc w stronę kłopotów i z głową zaprzątniętą tym, jak z nich wyjść.

***

W bursie znajdowało się troje Ezdeńczyków. Kobieta układała rzeczy na powierzchni pryczy Aloisa. Pozostała dwójka przeszukiwała pozostałe łóżka.

Co młodzieniec chciał zrobić, nie wiedział. Chyba rozliczyć się, zanim Beliar bądź Numa uznaliby incydent za godny ich uwagi.

Przeszukujący pomieszczenie rozmawiali między sobą w obcej mowie, nie dając szansy zrozumieć wymienianych myśli. Niska kobieta o złocistej cerze, uśmiechała się do dwóch noży, które przemycił Alois.

Bagnet i myśliwskie ostrze w rękach zmiennej zdały się być nagle kruche jak ze szkła. W porównaniu z drzemiącą w jej ciele mocą rzeczywiście nie miały szans nawet dzierżone przez najwybitniejszego nożownika Północy.

Mężczyźni wymieniali między sobą szydercze uśmiechy. Kogo się to tyczyło? Alois przypuszczał, że niewolników, oczywiście. Współgrało to z ich arystokratycznym pochodzeniem, o którym świadczyły bogate stroje. Zielonkawe tuniki, które opinały ich dobrze zbudowane, posągowe ciała były zaś uszyte z materiałów dostępnych nielicznym. Szlachetni Południa... Chyba od szlachtowania ofiar!

Alois nadal nie opuścił sąsiedniej bursy. Opuścił się płasko na pryczę pod sufitem, dając sobie chwilę do namysłu. Przez lukę w ścianie widział kłopoty. Na dodatek nadal nie wpadł na żaden błyskotliwy pomysł, aby się z nich wykaraskać.

Zsunął się z siennika na łóżko poniżej. Każdy mięsień, nerw, a nawet włos drżał jakby z wysiłku, aby nie wydać nawet najcichszego szelestu. Dotarłszy do podłogi, Alois znowu usiadł. Nie dywagując nad tym, jak udało mu się uprzednio wdrapać tak szybko i nie zwrócić na siebie uwagi, próbował wyłuskać spośród panującej w jego umyśle burzy jedną treściwą myśl albo chociaż jej cień. Wszystkie modlitwy już zdążył odmówić na nowo, a olśnienie nadal nie nadeszło.

Zamiast tego słyszał, jak kolejna postać wbiegła do bursy. Trójka zmiennych powitała przybysza, rechocząc. W emocjach padły kolejne słowa, które tylko wzmogły to rozbawienie. Aloisa poczuł chłód. Dobrze pamiętał, kiedy Ezdeńczycy także się śmiali w ten sposób...

Parokrotnie powtórzone imiona rodziny Scoavolciów nie przywiodły nic na myśl Aloisowi. W odrętwieniu wsłuchiwał się w ich nad wyraz głośną dyskusję. Jakże chciałby wiedzieć, o czym oni mówili!

Drzwi się otworzyły. Ledwie zarejestrował postać zmiennego, który obszedł go i zmiażdżył w uścisku. Olbrzymimi rękoma uniósł go z pryczy, jakby nic nie ważył. Dyndając nogami, Alois został przeniesiony do swojej bursy.

A jednak nie był tak dyskretny, jak sądził...

Serce podeszło mężczyźnie do gardła. Przeszłość zacierała się z teraźniejszością. W jednej chwili kamień posadzki przeistaczał się w leśne runo, a w kolejnej nadawał Ezdeńczykom formy wilkora, niedźwiedzia i jaszczura. Uśmiech kobiety przeobrażał w wyszczerzone zęby bestii. Nie... To akurat było rzeczywiste.

Alois nagle znieruchomiał w uścisku zbyt otumaniony, by się miotać. Postawiono go na podłodze, ale nie puszczano. Gdyby stojący za mężczyzną kolos uwolnił go, padłby na ziemię.

Kojarzył twarze stojących przed nim istot. Zamieszkiwali apartamenty w sercu zamku. Czwarty z ich grona, który go trzymał, pewnie też. Zmienna nadal bawiła się ostrzem bagnetu. Nóż myśliwski odłożyła obok starannie zebranych ubrań.

– Ciekawe zbiory – mruknęła, czając się. Spuściła dłoń z bronią wzdłuż ciała. Jej ruchy były płynne jak u sunącego węża.

– Jakie zbiory? – wyszeptał drżącym głosem Alois. Wszyscy zmienni wokół wymienili uśmiechy.

– Jak to? – spytała, rozszerzając oczy w udawanym zdumieniu. – Nie są twoje?

Alois pokręcił prędko głową. Ledwie udało się mu przegonić strach z twarzy.

– To nie moje – powiedział zduszonym szeptem. – Ja tu nawet nie śpię! – wydyszał piskliwie.

Mężczyźni zaśmiali się, a dziewczyna zacmokała. Wciągnęła powietrze przez nos i przez chwilę nie wypuszczała. Po tym uśmiechnęła się perfidnie, pozbawiając nadziei, że się nabierze na wymówki Aloisa. Zapomniał o swoim zapachu...

– Cuchniesz kłamstwem, dwunogu – szepnęła Ezdenka. Mężczyzna zadrżał, kiedy w smużce magii jej język rozdwoił się na tą krótką chwilę, aby go jeszcze bardziej nastraszyć. Z błyskiem w oku obiecała: – Policzę się z tobą.

– Darion... – przypomniał zmienny, który trzymał Aloisa.

– Darion przyjdzie dopiero za chwilę – mruknęła lekceważąco. – Wystarczająco długą, aby sprawdzić czy to prawda, że ludzie mają o dwa żebra więcej niż my.

Trzymający Aloisa zmienny nadal wydawał się nieprzekonany.

– A Numa?

Rozmowa przeszła na niezrozumiały dla Aloisa język. Dygotał, nad czym zupełnie nie potrafił zapanować. Tylko patrzył przestraszonym wzrokiem po zmiennych.

Nie wiedział, czy to czas przyspieszył, czy też jemu się ciągnęło, kiedy ktoś podciął mu od tyłu nogi. Padł na kolana. Coś w nich chrupnęło, a z ust Aloisa wyszedł jęk. Zagryzł zęby, aby wstrzymać nadciągający płacz. Ze skaleczonego policzka popłynęła krew, wypełniając usta. Potężna ręka złapała go za głowę i nachyliła brutalnie, niemal krusząc kręgosłup.

Zmienni nachylali się w pokłonie. Kobieta schowała bagnet w fałdach spódnicy. Ich pięknolice twarze nie drgnęły, kiedy ktoś wszedł prędko. Z ust przybysza wystrzeliło pytanie będące zarazem groźbą.

Beliar.

Alois wymienił z nim tylko kilka zdawkowych, ale poznał go bez trudu. Podobnie zresztą Ryudn, do której odezwał się jej sługa, a człowiek nie wymienił z nią nawet słowa. Nachylony, ledwie widział ich postacie. Podobnie jak hrabia zagłębił się w komnacie, aby podejść do łóżka mężczyzny.

Scoavolcia wypowiedział imię Numy, nawet nie rozwijając wypowiedzi. Jeden z podkomendnych wówczas się odezwał potulnie, w czym poparł go natychmiastowo Darion. Ryudn natomiast swoim łagodnym głosem zwracała się do ojca.

Alois, zupełnie pominięty w rozmowie, zrozumiał, że o ile ludzie nie mierzyli w Ezdeńczyków bronią, nie mieli co liczyć na więcej uwagi.

Hrabia wreszcie odstąpił od pryczy mężczyzny, zapewne po przeglądnięciu jego rzeczy. Oprócz ubrań, był tam tylko nóż, ołówek i kartki papieru.Ważniejsze, świadczące o jego intencjach, przedmioty ukrył gdzie indziej.

Alois już nie potrzebował łapy zmiennego na swojej potylicy, aby trzymać głowę spuszczoną. Kark miał lepki od potu, a wszystko krzyczało, aby rzucić się do ucieczki. Kiedy Beliar nachylił się w jego stronę, ciało znowu zamarło.

– Wyglądasz lepiej, niż cię opisywali – stwierdził hrabia. Człowiek milczał. – Ubrania jednak... Masz lepsze już nawet na swoim łóżku.

Beliar złapał go za włosy na czubku głowy i podciągnął gwałtownie. Mężczyzna jęknął, kiedy strzyknęło mu w szyi, a brodata twarz zmiennego patrzyła prosto w niego.

– Dochodzą mnie jednak słuchy, że zamiast służyć mojemu synowi, uganiasz się za służkami i chowasz po krzakach – powiedział groźnie. Jego twarz zaczęła ciemnieć, a czoło marszczyć.

Czemu nie może mnie po prostu zabić? – Alois błagał w myślach, kiedy musiał wysłuchiwać kolejnych oszczerstw. Słudzy Dariona wymieniali między sobą dyskretne, porozumiewawcze spojrzenia.

– Numa może i nie wymaga wiele, ale trzeba znać swoje miejsce – zagrzmiał hrabia.

Mężczyźnie wyrwał się pojedynczy szloch. Łzy płynęły z jego zaczerwienionych oczu, kiedy Beliar wlokąc go po podłodze, sięgnął po nóż z pościeli. Alois szarpał się, kiedy ten kazał mu wystawić rękę i oprzeć o parapet. Z pomocą ochoczo przyszła ciemnoskóra kobieta, która go przytrzymała. Beliar chwycił prawą dłoń. Człowiek został unieruchomiony.

Innych niewolników biczowano, parzono, ale nie okaleczano. Alois z tą groźbą żył jednak dość długo, żeby zrozumieć, co miało nastąpić, kiedy przestanie być użyteczny. Dlatego roztrzęsiony i przerażony wił się w uchwycie kobiety. Z całych swoich marnych sił starał się wyszarpnąć Beliarowi. To napędzał jednak instynkt, a nie wola walki czy przeżycia.

W zielonych oczach zmiennego błysnęła dzikość obleczona w lodowatą wściekłość. Aloisa to na chwilę unieruchomiło. W tamtej chwili spiorunował go ból, który przybył niczym grom. Mężczyzna krzyknął, wzbudzając usatysfakcjonowany uśmiech na twarzy Ryudn.

Załzawionymi oczami dostrzegł, iż cięcie jednak nie przeszło przez kostkę, któregoś palców. Krew oblewała jego nadgarstek szkarłatną obręczą i rozpływała się po kamiennym parapecie. Nacięcie piekło.

Mężczyzna znowu krzyknął, kiedy hrabia przejechał ostrzem po otwartej ranie, zagłębiając je w tkance. Chciał mu odciąć nie palec, a dłoń... Łzy leciały ciurkiem, a ciało szarpało się. Szloch zdzierał Aloisowi gardło.

Trzecie cięcie... Jeszcze jedno i hrabia doszedłby do ścięgien.

Choć to ręka krwawiła, Alois miał czerwono przed oczami. Był pewny, że zmienni dookoła łaknęli tych widoków. Ludzkiego cierpienia...

Alois nie myślał o tym, co miało nastąpić „potem". Co to w ogóle było? Tylko ból, zmienni i przerażenie spotęgowane bezradnością. Alois chyba już zużył cały swój heroizm, który w tamtej chwili i tak na niewiele by się zdał.

Dopiero po chwili dotarło do niego, że coś w tej beznadziejnej sytuacji uległo zmianie.

– Co tu się wyrabia? – wywarczał ktoś groźnie. Doszło to do uszu Aloisa, pomimo jego własnych krzyków. Tego głosu jednak nie mógł przypasować, do żadnego z obecnych dotąd zmiennych.

Beliar puścił rękę niewolnika, odwracając w stronę wejścia do bursy. Zmienna, która go unieruchamiała, puściła go, ale nadal przykładała mu koniec bagnetu do karku. Alois kulił się, uciskając ranę swoją koszulą.

Boże, ale go to bolało! Nie mógł dostrzec przez łzy, co się działo.

Dlatego też nie okazał takiego zdziwienia, kiedy do bursy doszedł Numa.

***

Mężczyzna starał się odrętwiałą dłonią, powstrzymać dalszy upływ krwi. Było mu już zimno, a całe jego ubranie pokrywała ta obrzydliwa czerwień. Przerażała go bardziej niż rana Vangelisa czy własne ropiejące dłonie.

Beliar stał już zupełnie pozbawiony uprzedniej furii. Z rozszerzonymi oczami wpatrywał się w postać syna, która mierzyła wzrokiem wszystkich zgromadzonych. Ryudn również pobladła, a usta zacisnęła w wąską linię. Nie odwzajemniała spojrzenia swojego sługi, który nie musiał mówić swoim ludziom, żeby milczeli.

– Co tu się wyrabia? – powtórzył głośniej Numa.

Alois nie miał siły drgnąć, nawet gdyby wilk postanowił się na niego rzucić kuszony wonią posoki. Bo czy nie przyszedł właśnie się przyłączyć? Trzęsąc się, Kershaw nawet nie spojrzał na espisa, gdy ten wykonał jeden krok do przodu.

– Nie wywiązywał się ze swoich obowiązków... – wycedziła Ryudn, zaciskając dłonie w pięści. Jej sylwetka zdawała się trząść i rozmywać.

Beliar szybko się wtrącił, nie pozwalając córce dokończyć.

– Zawinił, więc trzeba go ukarać – tłumaczył Numie, który na te słowa wyszczerzył wściekle zęby.

– To MÓJ niewolnik. Ja to ocenię – podkreślił, obracając się, aby każdego obrzucić złowrogim spojrzeniem.

W tej formie górował nad wszystkimi zgromadzonymi. Zrównał wzrok z Darionem, który nawet nie drgnął.

– Co zrobił? – spytał go, szczerząc białe zębiska.

Alois nadal się trząsł, ale coraz mniej. Tkanina wokół skaleczonej dłoni błyszczała od wilgoci. Zupełnie zatraciła swój pierwotny, popielaty kolor.

Ryudn zaoponowała, ale hrabia uciszył ją. Darion posłał swojej pani krótkie spojrzenie.

– Kradł. – Wskazał palcem łóżko zaścielone odzieżą. – Zbroił się. – Numa zerknął na bagnet trzymany przez zmienną i zakrwawiony nóż Beliara.

– I co jeszcze? – panicz parsknął Darionowi w twarz. – Może planował zamach?

– Niewykluczone – mruknął agrypin.

Numa obejrzał się po zmiennych. Wyszeptał tylko „wynocha", a ludzie Dariona odeszli. Ich twarze wykrzywiała irytacja. Kobieta niechętnie oddaliła się od Aloisa. Wilk przytrzymał ją jednak na chwilę, aby pchnąć ku drzwiom, już przejąwszy bagnet.

W pomieszczeniu ostali się tylko Scoavolciovie, Darion i Alois. Kulił się, nieśmiało spoglądając na zmiennych. Nie mógł jednak odciągnąć uwagi od swojego naciętego głęboko nadgarstka.

– Ma może beznadziejny gust – warknął w stronę Dariona. – Ale dobrze wiedzieć, że nie wydał wszystkiego, co mu dałem.

Ryudn wciągnęła z sykiem powietrze, a Beliar spytał, co syn miał przez to na myśli. Numa nie omieszkał zaśmiać się przekornie.

– Dałem mu pieniądze, aby się wyposażył w te ubrania, jak na espera przystało. – Wilk wskazał palcem łóżko Aloisa. Po krótkiej chwili, jednak dodał: – Cóż, powinna tu być jeszcze sakiewka. – Wzruszył ramionami, zerkając na sługę Ryudn. – Może powinienem sprawdzić czy swoim ludziom dobrze płacisz?

Darion zatrząsł się. Hrabia stanął prosto i wyciągnął szyję, aby spojrzeć Numie w oczy.

– Człowiek nie może być esperą – zaoponował.

– To MOJA własność – podkreślił wilk, zakładając ręce na piersi. – Ty mi go podarowałeś. Czy może nigdy mi go tak naprawdę nie dałeś?

Aloisowi zaczęła drętwieć ręka. Nikt nie zwrócił uwagi, kiedy oparł się o łóżko. Ledwie utrzymywał głowę w pionie.

– Ależ oczywiście, że ci dałem – zaprzeczył z przejęciem Beliar.

– Więc mam prawo nim zarządzać wedle własnego uznania.

Zmienni mierzyli się spojrzeniami. Numa był wściekły, ale w oczach jego ojca nie było gniewu. Złość stawiała czoło bólowi. Tęsknota nadziei. Radość rozczarowaniu.

Ryudn zaciskała usta w wąską linię. Ręce miała sztywno spuszczone wzdłuż ciała. Zieleń błyskała ze skrawków skóry dłoni niepokrytych czarnym wzorem.

Kiedy hrabia przeniósł na nią wzrok, wydał cicho polecenie. Kobieta kiwnęła na to głową. Alois nie miał siły weryfikować, czy jej pokora była udawana. Posłusznie podążyła za ojcem, przedtem patrząc za siebie, na Numę. Jej zielone oczy były wysycone swoistą, świetlistą magią charakteryzującą Ezdeńczyków. Darion natomiast poszedł za swoją panią. W przeciwieństwie do Ryudn nie zdradzał po sobie nawet cienia emocji. Nie zerknął też na człowieka, którego omal nie zabił rękoma swoich ludzi.

Drzwi w bursie zatrzasnęły się. Ostał się tylko espis i Alois. Pierwszy z nich oglądał pomieszczenie, starannie unikając wzrokiem krwawiącej postaci u swoich stóp. Nadal nosił na sobie swój wyświechtany szlafrok, ale jego obecność w tym miejscu... To nie powinno mieć miejsca, zdał sobie sprawę Kershaw.

– Znowu nie wywiązałeś się ze swoich obowiązków, pachole – wyszeptał Numa, strosząc sierść, gdy spojrzał na Aloisa.

Nie sposób było ukryć łez, które zasychały na jego policzkach ani krwi pokrywającej parapet i całą koszulę. Kwestią sekund było to, czy Numa nie obetnie mu ręki. Albo też jej nie odgryzie...

Mężczyzna przełknął ślinę. W przerażonym szlochu zdarł sobie gardło tak, że zaczynało go piec. Tak też pozostawało w milczeniu oczekiwać tego, czy Numa dokończy dzieła swojej rodziny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro