Rozdział I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Półtora roku wcześniej...

Dla pragnących książąt i księżniczek

„Miłość" definiowana jest jako uczucie bądź relacja między ludźmi.

To pierwsze, jak nietrudno się domyślić, inspiruje do rozmaitych zachowań. Bez względu na genezę, w pewnym momencie pomiędzy kochankami pojawia się wzajemna fascynacja czy adoracja. Udzielane wzajemnie wsparcie umożliwia pokonywanie przeszkód i wprowadzanie planów w życie. Potem miłość zapewnia życie w dobrobycie. Tak przynajmniej przeczytać można w podaniach ludowych czy bajkach.

Dlaczego więc o tym piszę? Czy w temacie tak poważnych zagadnień nie powinni wypowiadać się specjaliści? Zapewne tak.

Powodem mojego działania jest tu zróżnicowanie wcześniej przywołanego terminu na „uczucie" oraz „relację". Nie satysfakcjonowała mnie odpowiedź encyklopedii, która tak szerokie pojęcie zamykała w równoważniku zdania przywodzącym na myśl telegram.

Analizując pierwszy aspekt wspomnianej definicji, można byłoby odnieść wrażenie, że „miłość" to namiętność. Zgodnie z tym sposobem rozumowania można sprowadzić ją także do afektu; ujednolicić jej objawy do popędliwości, zaślepienia, afirmacji i idealizacji drugiej osoby.

Tu należałoby się oburzyć, że przecież te uczucia obejmują tylko jednostkę, a mogą zostać nieodwzajemnione i nie zasługują wówczas na miano miłości. Poza tym utożsamianie do emocjonalnych aspektów tego stanu może zaniepokoić: jeśli w ciągu chwili nasz nastrój (determinowany przez uczucia takie jak radość, smutek, złość, żal czy temu podobne) jest w stanie się diametralnie zmienić, to czy miłość nie podlega podobnym wahaniom?

Warto zauważyć, że każda bajka opowiadana dzieciom właśnie odwołuje się do krótkiej chwili życia bohaterów. Antagonista zostaje pokonany przez jednego z kochanków, niekiedy dwóch. Potem oboje kosztują swojego uczucia w czasie zawarcia małżeństwa, totalnie w sobie zadurzeni. „I żyli długo, i szczęśliwie..." Czy aby na pewno? Nie ma w końcu gwarancji, że po zamknięciu książeczki książę nie zaczyna chrapać w nocy, a księżniczka nie zostanie strawiona przez zazdrość o swojego przystojnego męża.

Pocieszeniem może być tu uściślenie zagadnienia o „typ relacji międzyludzkich". Sformułowanie to, choć sztywne, jako jedyne może stanowić podstawę dla naszych domysłów, że para książęca, wzajemnie się kochając, dotrwa razem do późnej starości. Wówczas miłość zyskuje status czegoś trwalszego. Nadal można jednym występkiem ją zaprzepaścić, ale stanowi to lepszą perspektywę dla przyszłości niż coś pokroju chandry jesiennej.

Co łączy jednak wszelkie relacje między ludźmi? Otóż stabilność. Wiem, że to nadużycie, gdy przecież mogą się one pogorszyć albo, czego wszystkim życzę, polepszyć. Niemniej, nie każdy czynnik zewnętrzny jest w stanie ją zaburzyć. Rozpatrując wspomnianą kwestię na przykładzie:

Sąsiedzi będą się nienawidzić, zarówno gdy załapią się na tanią żywność na targu, jak i spóźnią na autobus. Kiedy zmienny napadnie znienawidzonego osobnika, drugi nawet się na to uśmiechnie, ale może także próbować go uratować. Jakby napadnięty ocalał, może nadal pielęgnować w sobie gniew albo wdzięczność do sąsiada. Trochę przerysowana wizja, ale idealnie oddaje prezentowany stan rzeczy: dopiero kluczowe zdarzenia dla życia mogą zachwiać już istniejącymi opiniami czy obieranymi postawami.

Miłość, która łączy dwoje ludzi, a nie jest jedynie deklaracją w nastrojowych okolicznościach, to właśnie taka stabilna relacja. Nie wpływa na nią radość, smutek czy gniew – jest ponad nimi. Determinuje do wzajemnej pomocy i szacunku, lekceważy wszelkie ograniczenia statusu. Liczy się tylko on i ona. Choć opis niewiele różni się to od wcześniej wspomnianego uczucia, konkretnie agape, nie należy tego zrównywać.

Agape sprawia, że kochankowie w świetle zachodzącego słońca, w jakimś nastrojowym miejscu przeżywają swój pierwszy pocałunek. To, co ja rozumiem jako miłość, jest zdolnością do rzucenia wszystkiego, aby wesprzeć drugą osobę. Dla mnie prawdziwa miłość sprawia, że małżonek dba o swoją połowicę, gdy ta zaniemoże. Powoduje kłótnie, gdy jeden potępia postępki drugiego, ale z troski. Pozwala przezwyciężyć wstręt do biedy czy chorej teściowej. Akceptuje przeszłość i wady drugiej osoby taką jaka jest, zachęcając nas do bycia lepszymi niż kiedykolwiek, motywując do poprawy losu.

Może to nie jest definicja realna w tych szalonych czasach i nigdy nie będzie. Być może to przemyślenia szaleńca zmęczonego tą rzeczywistością kierowaną instynktami zwierząt albo, co gorsza, zmiennych. Na pewno łatwiej jest nie starać się, aby uczucie przerodziło się w relację. Ale czy nie warto?

Ci, którzy twierdzą inaczej, nie są warci TAKIEJ miłości. Ja będę nadal szukał tej bajki.

23 listopada 1903,

Galahad

***

Obecnie...

Uwadze mężczyzny nie umknęło to, że lada moment odjedzie ostatni tramwaj na postprzemysłowe dzielnice. Zatem gdy tylko położył kopertę ze swoim artykułem w sekretariacie wydawcy miejscowego pisma, prędko ruszył na deptak, poprawiając kremowy kapelusz i poły marynarki.

Stawiając długie kroki, starał się czym prędzej znaleźć na miejscu przeznaczenia. Szczęśliwie nie musiał lawirować między ludźmi na pustoszejących ulicach. Nieliczni sklepikarze zamykali już swoje stragany i drogerie. Z pewną dozą sentymentu patrzył na ponownie uruchamiane kawiarnie.

Kiedy mężczyzna skręcił gwałtownie w jedną z węższych uliczek, zachwiał się do tego stopnia, że musiał się oprzeć o szary mur. Ostrożnie wznowił marsz ku stacji szynowozu. Po drodze zauważył opustoszałą kamienicę, z której okien już nie miało zaświecić światło.

Na przemierzanej drodze przybywało ludzi. Patrzyli po sobie z dużym dystansem, próbując wyczytać intencje drugiego. Ich obecność była już sama w sobie dobrym znakiem na drodze ku normalności.

Rzecz podobnie miała się ze środkami transportu publicznego. Nikt już na nikogo nie czekał. Tak też człowiek w kapeluszu nawet nie przyspieszył, gdy ciąg wagonów dojechał na stację u szczytu pagórka porośniętego kamienicami. Nie zdołałby go pokonać ani załapać się na tramwaj bez forsowania się. Nie pozostało nic innego jak przystanąć, spojrzeć na znikający za zakrętem pojazd, pokląć na swoją słabość i przespacerować się do domu.

Nie lubił przemierzać Kariorum pieszo. Nie wynikało to z jego architektury, która w niektórych miejscach pozostawiała naprawdę wiele do życzenia. Ludzie również szczególnie nie uprzykrzali mężczyźnie życia. Problemem nie był stan zdrowia, którego pożałować mogliby co poniektórzy chyży staruszkowie. To pamięć o lepszych czasach – czasach dzieciństwa i pokoju – nie pozwalała mu z lekkim sercem patrzeć na otaczającą go powojenną rzeczywistość naznaczoną niepewnością i nieodzownym poczuciem zagrożenia, nawet z dala od otwartych walk na południu.

Dopiero o zmroku pisarz zawitał do swojej dzielnicy. Każdy mur naznaczony był przebarwieniami po popiołach z nieczynnej przetwórni energetycznej. Kamienice oddzielała asfaltowa nawierzchnia, która w czasach świetności ułatwiała przewóz opału do elektrowni. Osobiście podobały mu się w tym wszystkim drzwi i okna – jedyne miejsca przeciwstawiające się ekonomicznej intratności.

Bogatsi właściciele nieruchomości często inwestowali w iście artystyczne zdobienia na płaskich fasadach, które upodabniały budowle do tych z okolic podzamcza. Ci jednak występowali nielicznie, a szczególnie po ostatniej – jak dotąd najcięższej – wojnie z bestiami z południa.

Kamienice miały w sobie urok, ale nie wynikało to z ich architektury. Nieliczne parapety przystrajano pięknie ustrojonymi donicami. Kwiecie o tej porze roku obficie zdobiło każdy naturalny skrawek ziemi, jednak niewielu miało odwagę po nie sięgać. Mając na baczeniu bojówki zmiennych, nawet biedota na peryferiach Republiki wolała przymierać głodem niż paść ich ofiarą.

Albo brakowało ludziom po prostu sił – pomyślał smętnie mężczyzna, zbliżając się do budynku, który dawno stracił swoje pogodne konotacje. Okiennice wymagały nowej olejnicy: intensywnie niebieska farba zrywała się z nich pasami. Podobnie rzecz się miała do fasady, na której cegła zdążyła poczernieć, a cementowe ramy wokół okien poszarzeć. W oczy rzucały się też syntetyczne płachty gdzieniegdzie pokrywające czarny dach. Tylko drzwi wejściowe prezentowały sobą dawny dobrobyt panujący niegdyś w domu.

Mężczyzna bezszelestnie przemknął do wąskiego holu. W zupełnych ciemnościach z trudem zaczepił sfatygowaną szarą marynarkę na haku ściennego wieszaka. Prościej było już z kapeluszem, który zwyczajowo spoczął na szafeczce obok pustego wazonu naprzeciw lustra. Przeciągając się, skręcił do pierwszego pomieszczenia po lewej. W ten sposób kierował się do kuchni, aby zapełnić czymkolwiek pusty żołądek.

Zapaliwszy światło w pomieszczeniu, musiał zweryfikować swoje plany przyrządzenia skromnego posiłku.

Kobieta leżała na ziemi z wyciągniętą ręką, jakby wcześniej spróbowała się podnieść o własnych siłach. Oddychała tak płytko, że równie dobrze mogła tego nie robić wcale. Tylko czasami siwe włosy unosiły się delikatnie nad jej twarzą, o ile nie przykleiły się do strużki krwi pod nosem.

W towarzystwie mrugającej słabo żarówki popędził do staruszki leżącej nieprzytomnie na ziemi. Nawet nie spojrzał na ebonitowy telefon, który zbierał kurz przy samym wejściu do aneksu, odkąd stracił swoją funkcję.

Przybysz przyklęknął koło powykręcanej wiekiem kobiety, starając się ją ocucić. Przerażony strużką zaschniętej krwi pod jej nosem oglądał ciało w poszukiwaniu innych urazów. Delikatnie potrząsał siwowłosą za ramię. Kiedy nieprzytomnym wzrokiem zaczęła błądzić po poszarzałym pomieszczeniu, mężczyzna nie pozwolił sobie nawet na westchnienie ulgi.

Korzystając z otumanienia staruszki, dźwignął ją z podłogi. Los się zlitował nad pisarzem, którego matka na starość wagą nie przewyższała jego sił. Gdyby tylko zamiast niego był tu Reagan, pewnie nie miałby z tym żadnego problemu. Ostrożnie niósł kościstą rodzicielkę do jej pokoju na parterze. Starał się nią nie kołysać zbyt gwałtownie ani nie robić hałasu. Daremnie.

– Kim jesteś?! Zostaw mnie! – Szarpnęła się, uderzając słabo w pierś szarookiego. – Co mi zrobiłeś? Richard!!! – Zaczęła się drzeć wniebogłosy, wzywając imię zmarłego męża.

– Mamo. To ja, Alois, twój syn – mówił powoli, starając się uspokoić kobietę.

– Nie! Gdzie jest mój syn?! – zaprzeczyła histerycznie staruszka, wzmagając szarpaninę.

Wiedział, o kim była mowa. Z odpowiedzią jednak wstrzymał się, dopóki nie przekroczył progu sypialni, z której rodzicielka wyszła pod jego nieobecność. Z trudem nie potknął się o porozstawiane wszędzie misy i porozrzucane ubrania.

Niezbyt delikatnie położył staruszkę na łożu, powodując u niej jeszcze silniejszy atak szału. Chwilę młodzieńcowi zajęło, zanim sam uspokoił krążenie, czego nie ułatwiały piekielne wrzaski. Biorąc głęboki oddech, ponownie spojrzał na swoją matkę. Podwinął rękawy niegdyś białej koszuli i zwrócił się do oszalałej kobiety.

– Richard nie żyje od kilkunastu lat, mamo – powiedział, przytrzymując kobietę za chude ramiona.

Matka raptownie znieruchomiała na te wieści, milknąc. Pierwszy raz od wejścia spojrzała na niego bez nienawiści, a nawet błagalnym wzrokiem... Wykorzystując tę chwilę, Alois sięgnął po jedną z wypranych, białych chustek, aby wytrzeć z krwi twarz spotulniałej staruszki.

– A Reagan, mój starszy brat, ruszył na wojnę ostatnio... – odparł, skończywszy.

– Nieprawda – zaprzeczyła kobieta, patrząc nań błędnym wzrokiem. – Już minęło lato... Nie, dwa lata... Nie... – rachowała.

– Nie, mamo – wmawiał staruszce, głaszcząc ją po czole. – Nie ma go dopiero trzy miesiące.

Starannie przykrywał ją kołdrami, opowiadając jej wieści. O tym, jaką trasę przemierzył. O wrażeniach Reagana w koszarach. O zwyczajnych niedogodnościach, a nie zmaganiach ze zmiennymi. Z każdą dobrą wiadomością na twarzy modrookiej usta układały się w coraz węższą linię. Jej spojrzenie ostrzało, stając się zimne, pomimo pokrywającego je delikatnego bielma.

– Na wojnie każdy dzień jest dla rodziny dniem za długo... – ukróciła zniecierpliwiona monolog Aloisa, który ostatkiem sił powierzchownie sprzątał zagracony pokój. – Pisał?

Młody mężczyzna zacisnął usta, stając plecami do rodzicielki. Wziął głęboki oddech, aby po chwili odwrócić się ze spokojnym wyrazem twarzy.

– Ostatnio nie, ale pewnie poligon tak go absorbuje, że nie ma na to czasu – odparł pokornie. – Nic mu nie jest. – Uśmiechnął się pod nosem, po czym dodał: – Cały i zdrowy pewnie zaleca się do wielu pięknych pań na przepustkach...

– Wyrażaj się o bracie – skarciła go surowo kobieta. Alois posłał jej bezsilne spojrzenie, które nijak zostało zauważone przez półślepą. – Podaj mi album – poprosiła, choć brzmiało to jak rozkaz bezwzględnej królowej zmiennych.

Mężczyzna nie przeciwstawiał się jej woli. Stęknąwszy, sięgnął do szafki nocnej, na której – niezmiennie od wyjazdu brata – spoczywała czarna księga. Nim jednak wręczył ją kobiecie, chwilę opierał się na szafce, łapiąc oddech. Zignorował srogie spojrzenie siwowłosej na ten okaz słabości, prędko pozostawiając ją z albumem. Matka nie zwróciła nawet uwagi, kiedy syn włączył jej lampkę nocną. I tak nie widziała już twarzy na umieszczonych tam zdjęciach, ale cowieczorne przeglądanie albumu stało się jej nawykiem.

Alois, opuściwszy sypialnię, delikatnie zamknął drzwi od pokoju staruszki. Skierował się na drewniane schody, które na szczęście nie zdradziły jego kroków. Od razu położył się do łóżka, zupełnie straciwszy apetyt.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro