Rozdział VI cz.I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ledwie zarejestrował ogromne ślepia nad zakrwawionym psim pyskiem, wystrzeliwując z broni. Odrzut strzelby sprawił, że chybił koło ucha bestii. Z jej gardła wydobył się szczekliwy dźwięk, który można było śmiało uznać za szyderczy śmiech. Nie odrywała spojrzenia swoich pozbawionych źrenic oczu od wycofującego się mężczyzny.

Poczwara oblizała się sinym językiem po szpiczastych, czarnych zębach. Alois nie mógł oderwać oczu od monstrum ani choćby drgnąć. Zmienny przeskoczył auto, nieustannie wpatrując się w ofiarę.

Potwór jednym ciosem powalił Aloisa na ziemię. Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Zmienny znowu uderzył go łapą z siłą, która posłała go na martwe drzewo nieopodal. Ból z kręgosłupa promieniował do głowy, rozchodząc się echem po czaszce. Alois nie zdążył się nawet przerazić, kiedy Ezdeńczyk złapał go za szyję. Potwór skonfrontował go swojemu potwornemu licu.

Szpony na każdym palcu po kolei wbijały się w kark Aloisa, cucąc go. Oddech przesycony słonym odorem krwi owiewał twarz mężczyzny. Elementy skromnego pancerza dzwoniły na owłosionych ramionach i bordowej kolczudze, błyszcząc w świetle ognia.

Alois był tak blisko potwora... Jego los też był już przesądzony. Bestia zdawała się świadoma tych rozmyślań, kiedy podniosła go jeszcze wyżej.

Potwór już miał zanurzyć swoje kły w karku mężczyzny, gdy nastąpił huk. Potem mlaśnięcie i chrzęst, a gorąca ciecz chlupnęła na twarz Aloisa. Krew zalała mu oczy, bestia zachwiała się i zwaliła na niego całym ciężarem. Mężczyzna nie miał szansy uniknąć przygniecenia, kiedy w końcu poczuł grunt pod nogami.

Alois jęknął, gdy jego żebra niemal się nie połamały pod ciężarem potwora. Ledwie łapał powietrze, gdy lodowate truchło wyraźnie mu na to nie pozwalało. Przytłoczony mężczyzna próbował odepchnąć zmiennego, ale ręce mu drżały od emocji i nie był w stanie nic zrobić. Alois dopiero z pomocą Griffina odrzucili ciężkie cielsko.

Z trudem się podniósł. Chwilę się chwiał, ale przytrzymany przez maga utrzymał się na nogach. Kiedy już stał twardo, zobaczył koło głowy Riffa lewitujący kamień. Otaczała go brunatna para, choć jednocześnie opływał krwią skapującą na ziemię. Alois ocierając twarz z podejrzanej cieczy, poznał się, że jest ona tą samą, co na grudzie. Spojrzenie mężczyzny padło na ciało zmiennego.

Przez jego czaszkę zaś świeciła ogromna dziura... Przez jedno oko biegła wyrwa na przestrzał głowy, ukazując mózg i chlupocząc krwią. Część skóry z przeciwległej strony wraz z uchem leżała parę metrów od ciała. Alois nie musiał zbytnio się przyglądać, żeby stwierdzić, że to była sprawka magii. Mag nie potrzebował żadnej broni... Może nie mógł cały czas dźwigać wielkich pni, ale małe przedmioty w mocy maga czyniły go niebezpiecznym, a już na pewno w porównaniu ze zwyczajnym człowiekiem.

Aloisa nawet nie zdążyło zemdlić, kiedy zaczęli uciekać. Tylko upewnił się, że nie zgubił broni. Chwilowa cisza ze strony zmiennych prędko ustała, gdy zaczęły warczeć pomiędzy sobą, jakby porozumiewały się. Mężczyźni pognali, nie oglądając się za siebie.

Choć biegł, na ile mu pozwalały nogi, to nie na tyle, aby umknąć pogoni. Griffin, pomimo kontuzji, miał lepszą kondycję, toteż często Alois nie dotrzymywał mu tempa. Ogrom przeszkód w formie połamanych gałęzi, krzewinek i błota, jednak mocno ich spowalniał.

Nie miało to jednak znaczenia; nie wiedzieli, kiedy tamte monstra zorientują się o śmierci współplemieńca. Biorąc pod uwagę wyostrzone zmysły, a przede wszystkim ich zabójczą prędkość, Alois tym bardziej wkładał wszystkie pozostałe siły w bieg.

Droga powrotna wydawała się dłuższa niż jak zgłębiali się w las. W ostateczności nikomu nie pomogli. Gorzka ironia jeszcze nie wybrzmiewała w myślach Aloisa z pełną mocą, ale wkradła się do jego umysłu, pomimo desperackiego biegu.

Niebawem spełniły się jego najgorsze obawy i zgodny ryk przeciął głuszę, wstrząsając ziemią. Choć mężczyźni nie zwalniali biegu, prędko dostrzegli dwie potężne sylwetki majaczące w oddali. Alois poznał w nich niedźwiedziego olbrzyma i zamaskowane monstrum, pomimo dzielącego ich dystansu. Stwory były coraz bliżej.

Ukłucie w sercu wymogło na nim chwilowy postój za jednym z sękatych drzew. Mięśnie nóg płonęły od wysiłku. Ledwo łapał oddech, na twarzy miał wypieki. Wprost niewiarygodnym było tempo myśli pojawiających się w jego umyśle, gdy tylko rozejrzał się po okolicy, pomimo wszechobecnej zgrozy.

– Musimy uciekać! – potrząsnął mag Aloisem, patrząc nań intensywnie. Rozszerzone oczy Riffa jednoznacznie zdradzały jednak nieudolnie zwalczaną panikę.

– Nie uciekniemy im... – mruknął ochryple, spoglądając to na bestie paręset metrów dalej, to na przerzedzające się drzewa nieopodal nich.

– Oczywiście, że... – Griffin zaczął ciągnąć mężczyznę.

Nie będąc przy tym delikatnym, szarpał Aloisa za sweter. Ten jednak pochwycił przyjaciela za ramiona i unieruchomił. Patrząc mu w oczy, ledwo miarkował oddech, który jeszcze się nie uspokoił.

– Zaprowadzimy ich do Helen! – uświadomił maga, nad którym kontrolę zaczynał przejmować strach. – Jak nas nie zeżrą, to wywęszą! – krzyknął na Riffa, który zaniemówił.

Alois wiedząc, że za nim podąży, pomknął w stronę przerzedzających się drzew. Ewidentnie gnał w innym kierunku niż samochód czy miasto. Hucząca mu w uszach krew nie pozwalała nawet rozpatrzeć klęski swojego pomysłu albo przerazić trzaskiem powalanych konarów.

Choć raz cieszył się, że jego brat przez całą młodość opowiadał mu o zwierzętach lub o zmiennych. Sobie zaś był wdzięczny, że uwielbiał eksplorować okolicę i wiedział o charakterystyce przyrzecznych terenów. Alois wierzył, że dzięki wodzie rozmyje się ich woń, zgubią pogoń, potem wartki nurt zaniesie do miasta, a przynajmniej dalej od bestii z Ezdenu. Zanim jednak los miał zweryfikować tę teorię, musiał z Griffinem utrzymać przewagę nad pędzącymi na czterech łapach zmiennymi.

Potworom nie przeszkadzały w pędzie ani rośliny o ostrych gałęziach, ani grząski grunt. Zabicie dwóch zmiennych nie mogło się rozejść bez echa. Jakby sama nienawiść do rasy ludzi nie stanowiła wystarczającej motywacji, by zabić uciekinierów.

– Ogarnij ten ogon! – krzyknął Alois do maga, widząc rosnące postacie za nimi.

Obawiał się, że huk wody w niskim wodospadzie go zagłuszył, gdy Griffin nawet nie spojrzał na niego. Prędkonogie monstra zaczynały się od siebie oddalać, a przy okazji przyspieszać.

Zgodność tego manewru zaniepokoiła Aloisa, jakby już przez niedoszłą śmierć ze szczęk zmiennego nie miał osiwieć. Zmienni zakleszczali ich w potrzasku jak wilcza sfora.

Alois chciał krzyknąć ponownie, kiedy Riff, nie zwalniając biegu, rzucił jednak okiem za siebie. Kamień jak dotąd uwiązany przy nim mocą popędził do tyłu. Malejący punkt zlał się z ciemnymi sylwetkami zmiennych. O tym, że dotarł do celu, świadczył tylko warkot, gdy trafił monstrualnego niedźwiedzia w bark. Nie zabił go, wszakże spowolnił znacząco, gdy owy wywrócił się na bok. Drugi zmienny na chwilę przerwał pościg, oglądając za towarzyszem.

Alois błagał Boga, by ten obudził w nim jakiś nieodkryty dotąd talent do biegania.

– Za daleko! – wysapał Riff. Kiwnięcie głowy było jedynym, na co zdobył się Alois. Nie chciał stracić tchu, którego łapanie i tak nie przychodziło mu lekko.

Nawet nie celował z broni do monstrów. Dobrze wiedział z czasów, gdy jeszcze ojciec go uczył, że z broni długiej nie mierzy się w biegu. Ruch z kolei nie pozwalał mu zasięgnąć rewolweru. Zresztą, jakie to miało znaczenie, gdy jedynie musieli dotrzeć do rzeki?

Choć może nie jedynie, a aż – pomyślał, czując jak ziemia drży od biegu pędzących Ezdeńczyków.

Przenikliwy syk zmiennego o szarej łusce przesycony był furią. Pędził z jeszcze większym zapałem, nie bacząc na niedźwiedzia, który za nim nie nadążał.

Szum wartkiej rzeki kusił, by do niej skoczyć, nie bacząc na strome zbocza. Alois jednak wstrzymywał maga od tego, dobrze wiedząc, że prędzej roztrzaskałby się o żwirowisko poniżej, aniżeli doskoczył do wody tylko pozornie nieodległej. Zmagając się z cienkimi pędami młodych drzew, biegł z Griffinem wzdłuż krawędzi, aby nie ominąć mniejszej stromizny.

Ezdeńczyk biegł ku ludziom, wyszarpując ziemię szponami. Żółte ślepia błyszczały obietnicą śmierci w mękach. Alois jednak na złość wszystkiemu nie mógł znaleźć tego, czego szukał. Ledwo widział w nocnych ciemnościach, a strach nie pozwalał mu dostrzec upragnionego spadku.

Griffin starał się kupić obojgu trochę czasu, posyłając ku pędzącemu gadowi zaczarowane pociski. Niestety, zmienny był zwinny na tyle, aby lekko omijać każdy z nich.

Alois jednak nie mógł zrobić nic oprócz biegu... Nie było, gdzie się schować... Nie było, gdzie się ukryć...

Nawet nie zarejestrował, kiedy stracił równowagę i zaczął się toczyć z Griffinem po stromiźnie. W jednej chwili pędził na własnych nogach, a w następnej obijał żebra o wystające z gliniastej ziemi kamienie, pozostałości roślin, nawet kości mniejszych zwierząt. Alois, krzycząc przy każdym uderzeniu w rany po konfrontacji z wilczym zmiennym, prędzej obawiał się spotkania z ziemią.

Jeszcze parę metrów toczył się po żwirze, zdzierając skórę z ramion. Pieczenie otarć nie równało się jednak chaosowi w głowie i bólu w kościach. Jęcząc, ledwo zdążył przejrzeć na oczy, gdy usłyszał potworne syczenie. Niemniej prędko zostało ono urwane choć zaledwie na chwilę.

Griffin podnosząc się, wymierzał magią kamienne pociski w potwora. Pomimo zakrwawionej twarzy i widocznych otarć przez podarty golf, nietrudno było dostrzec błyszczące od magii oczy.

Żwir z zawrotną szybkością, ale przede wszystkim ogromną siłą zderzał się z łuskami zamaskowanego monstrum. Niestety, pancerz gada był odporny na to, co nie zmieniało faktu, że Riff trzymał go na dystans. Zmienny również się poturbował w czasie upadku...

Alois wiedziony instynktem uniósł spojrzenie ku szczytowi zbocza, z którego spadł. Stamtąd spoglądał na nich niedźwiedzi potwór, który ewidentnie próbował zejść. Nie zgłębiając, czy to z racji masy zmiennego, czy jego zbroi miał z tym problem, zaczął rozglądać się za strzelbą, którą zgubił w czasie upadku.

Potwór jednak smagnął ogonem Griffina. Uderzenie w klatkę piersiową zbiło maga z nóg, wypychając powietrze z płuc. Poleciał kilka metrów do tyłu. Alois w pierwszej chwili zamarł, a potem wrzasnął. Chwiejnym krokiem popędził do przyjaciela, który zsunął się ze zbocza, tracąc przy tym przytomność.

Zamaskowana bestia wysuwała swój rozdwojony język, powoli zwracając się ku Aloisowi. Dopiero wówczas tak naprawdę zmienny zwrócił na niego uwagę. Mimo ciemności Alois widział błyszczące szpony na łapach stwora. Sylwetka Ezdeńczyka nie była może ogromna, co śmiercionośna w swojej zwinności i smukłości. Syknięcie ze szczerzeniem długich zębów jednoznacznie dało do zrozumienia, że zwęszył krew swojego pobratymca.

Alois nie mógł drgnąć, choć całe ciało chciało paść z wycieńczenia, a adrenalina wołała do szaleńczej ucieczki. Patrząc w rozumne oczy Ezdeńczyka, nie zostawił jednak przyjaciela. Przyglądał się drobnej zbroi zmiennego, powoli zbliżając lewą rękę do paska spodni.

Sekundy się dłużyły...

Szum wody mieszał się z syczeniem gada oraz rykami i wyciem innych w oddali. Do uszu Aloisa to nie docierało, nie przebiwszy się przez jego szybki oddech czy pędzącą krew. Czuł żwirowaty grunt pod nogami, pomimo promieniującego zewsząd bólu. Słyszał ostrzegawczy ryk niedźwiedziopodobnej bestii, która najwyraźniej poznała się na jego zamiarach.

W jednej chwili przeleciały Aloisowi przed oczami wspomnienia, chwile spędzone z ojcem i Reaganem na celowaniu z jednego rewolweru do szklanych butelek na ganku przed letnim domkiem. Wieczory spędzone z bratem nad książkami. Wspólne zabawy całą trójką z Riffem. Spacery z Sophią...

Odrzuciło mu lewe ramię od wystrzału. Nie świadczyło to jednak o klęsce Aloisa. Wiele lat nie stykał się z bronią, ale to nie wystarczyło, aby zaprzepaścić nauki.

Nawet odłamki szkła w jego dłoni nie starczyły...

Ryk bestii en face Aloisa, gdy jedno z dwóch seledynowych ślepi zgasło, był tego potwierdzeniem. Jego osunięcie się z nóg z poprzedziło przybycie kolejnego potwora.

Ledwie odwrócił się ku niedźwiedziowi, gdy wystrzelił do niego kilka razy. Choć opróżnił bęben rewolweru, nie przebił się przez zbroję zmiennego, chybiając po kolei od istotnych dla życia punktów. Furia zdawała się ulatniać z ciała Ezdeńczyka w kłębach przygaszonej magii wypływającej z jej małych oczu. Potężna postać rosła, a młodzieniec zwątpił na chwilę, czy potwór takich rozmiarów w ogóle mógł przybrać ludzką formę, jak mówiły legendy.

Alois, jakby stał na drodze pędzącej lokomotywie.

Nawet nie wiedział, kiedy na dobre zapadła ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro