Rozdział VI cz. II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alois prędko poznał się na tym, że nie trafił pośmiertnie do niebios. Zgodnie z wyobrażeniem raju nic nie doskwierało jego mieszkańcom... Niewątpliwie to się go nie tyczyło.

Pomijając już stłuczone żebra, przez które nie mógł zaczerpnąć tchu, coś obłego gniotło mu brzuch. W głowie również czuł dyskomfort związany z napływem krwi. Ręce miał odrętwiałe, związane na plecach. Przez to nie mógł zdjąć opaski z oczu. Miarowe kołysanie uzmysłowiło Aloisowi, że ktoś go niósł, przewieszając sobie przez ramię.

Oddech mu przyspieszył, gdy zdał sobie sprawę ze zwierzęcego powarkiwania, jakie wydawał z siebie niosący. Nie tylko gardłowy głos zmiennego przestraszył Aloisa. Jego uszu dochodził także tupot wielu stóp nieopodal, choć zdominowany przez drapieżne parsknięcia i warknięcia.

Alois starał się coś dostrzec przez lnianą przepaskę na oczach, ale bezowocnie. Nieśmiałym ruchem głowy w bok wyeksponował jedną część swojej twarzy na ciepłe promienie słońca. Światło nie było jednak na tyle intensywne, aby uznać, że nie byli w lesie, co z kolei dało się wysłyszeć z szumu liści drzew wysoko.

Aloisa przeszedł dreszcz, gdy przyzwyczaił się już do dotychczasowych odgłosów towarzyszących temu marszowi. Nie wiedział, gdzie zmierzają, i co się z nim stanie, nie mógł nawet poświęcić temu jednej myśli, bo ktoś zaczął krzyczeć. Ewidentnie poznał się na tonie tego komunikatu – to był rozkaz. Rozkaz dowódcy.

Obcy język przykuwał ludzkie ucho nieprzywykłe do takiego zestawienia syczących i metalicznych dźwięków. Tą nieporównywalną do niczego znanego przeciętnemu człowiekowi mową wypowiedziane były polecenia, które nie znosiły sprzeciwu. Wraz z ostatnią głoską, która wydobyła się z gardła dowódcy, ewidentnie doszło do rozluźnienia atmosfery. Przynajmniej wśród zmiennych.

Niosący Aloisa potwór gwałtownie się zatrzymał, gdy tylko jego zwierzchnik zaczął mówić. Gdy ten skończył, zmienny nie zwlekał ze zrzuceniem człowieka ze swoich barków.

Mężczyzna nie wydobył z siebie głosu, kiedy nagle zrzucono go na ziemię. Gardło bolało Aloisa od samego oddychania, toteż co najwyżej jęknął, gdy wszelkie kontuzje nabyte w ostatnim czasie się odezwały.

Najwyraźniej zmienny , który go dźwigał, nie chciał go zabić, bo siedział po tym o własnych siłach. Alois nie poruszał się nadmiernie, siłując z opanowaniem bólu klatki piersiowej i dreszczy, nie tylko od gorączki... W końcu równie możliwym było uśmiercenie go w tamtej chwili, co za parę godzin.

Alois spiął się cały, gdy coś zimnego musnęło jego szyję. Faktury nie zdążył wyczuć, ale prędko wykluczył nóż. Zresztą, czy zmiennym potrzebne są jakiekolwiek ostrza? Zmiennemu nie mogło brakować sił, by go udusić, skoro przedtem, Bóg wiedział ile, nosił dorosłego mężczyznę bez wyraźnego wysiłku. Alois może nie był szczególnie umięśniony, ale nadal ponadprzeciętnie wysoki... Wedle ludzkiej miary...

Niemniej, lodowaty obiekt ponownie dotknął jego potylicę. Wzdrygnął się, ale nie poruszył już bardziej. Wówczas Alois poznał, że intencją zmiennego było pozbawienie go przepaski na oczach.

Zaś o dreszcze przyprawiał go dotyk dłoni. Nie pazurów. Nie szponów. Dłoni zaopatrzonych w palce.

Gdy len opadł z twarzy Aloisa, ten teoretycznie zyskiwał większą szansę na rozeznanie w sytuacji. Jednak widok, jaki zastał, nie pozwolił mu się odprężyć, ani tego docenić.

Postać przed mężczyzną była potężnie umięśniona. Miała ludzkie proporcje, ale w większej skali, przy której przeciętny człowiek prezentował się niezbyt okazale, żeby nie powiedzieć żałośnie. Ramiona istoty od czubków palców dłoni po łokieć miały barwę najgłębszego tuszu. Stamtąd wpasowane odcieniem koliste tatuaże pięły się po jego muskułach do torsu. Jakby atrybuty gatunku nie przesądzały o przewadze nad ludźmi, strój przywodzący na myśl kontusz przepasany bronią dawał do zrozumienia, że miało się do czynienia z wojownikiem. Na tym jednak kończyło się już podobieństwo do człowieka...

Zatrwożony Alois został jednym szarpnięciem wielkiej dłoni postawiony na nogi. Nie mógł się jednak ruszyć. Ledwo oswoił się z bólem, gdy zmienny odziany w mask ze zmatowiałego mosiądzu przeciągnął mężczyznę przed siebie i zaczął go prowadzić. Alois syczał, ilekroć uderzenia naruszały jego siniaki na poobijanych plecach. Chwiejnym krokiem sunął ku grupie siedzących na ziemi ludzi, których bacznie obserwowali dwaj zmienni.

Popychany przez Ezdeńczyka, Alois parę razy się wywrócił osłabiony trawiącą go gorączką. Spojrzenia wszystkich jeńców skierowały się na mężczyznę, gdy pilnujący go potwór zawarczał. Odprowadzany spojrzeniem, nie tylko ludzkim, nie miał jednak siły na strach. Z jakiegoś powodu głód i pragnienie wydały mu się bardziej absorbujące...

Alois domyślił się po leżących na ziemi uzbrojonych zmiennych, że zarządzono postój. Ludzie także siedzieli przygarbieni, ale w przeciwieństwie do Ezdeńczyków nic nie jedli. Jedynie podkulali w milczeniu nogi, nawet nie rozglądając się po okolicy.

Dociśnięty do ziemi, Alois został na dobre pozostawiony samemu sobie. Oszołomiony nie spostrzegł, jak czarna bestia otrząsnęła się, gwałtownie pokiwawszy futrzastym ogonem na boki. Nie zauważył też jak każdy z pojmanych ludzi zignorował go i nędzny stan, w jakim się znajdował. Niektórzy spoglądali na Aloisa nawet z wrogością, choć tłumionym głodem i wyczerpaniem.

Z drobnym wyjątkiem, który jednak znajdował się w odrębnej grupie parę metrów dalej pod strażą kolejnego zmiennego. Alois odruchowo skinął magowi głową, gdy tylko spostrzegł, że ten zwrócił na niego uwagę.

Z dozą pewnej ulgi przyjął fakt, iż Griffin nadal żył. Trochę potłuczony, brudny, ale nic nie wskazywało na to, żeby coś mu dolegało.

On także żył. Jeszcze, choć czuł się tak, jakby nie miało to już potrwać długo i bez pomocy zmiennych.

Jak wielu innych doczepiono go do korowodu, przedtem związawszy jego ręce. Młodzieniec nie mógł powstrzymać skrzywienia na swojej twarzy, gdy potwór pociągnął go za pokaleczone fragmenty ciała. Aloisowi wręcz zakręciło się w głowie na promieniujący z dłoni ból, co ostatecznie wykluczało nawet próby wyszarpnięcia wilczej bestii.

Gdy patrzył na swoje rozjątrzone od skaleczeń wnętrze dłoni, wzdrygnął się z syknięciem. Opalona w letnim słońcu skóra była zaczerwieniona, a wokół licznych skaleczeń opuchnięta. Z części tych ran sączyła się biaława, cuchnąca ropa. Na pewno nadal tkwiły w nich odłamki potłuczonej szyby

Pozostawiony z innymi ludźmi Alois nie liczył na żadne rozmowy czy wyjaśnienia, gdzie miał trafić. Wyraźnie widział, jak mężczyźni w różnym wieku uciekali spojrzeniami od Ezdeńczyków, co udzielało się także jemu. W końcu otaczały ich bestie...

Niewielu było w tak wymizerniałym stanie jak on, którego ubranie pokrywała mieszanina brudu i krwi. Względnie czyści musieli zostać prędko pojmani, zanim jeszcze ośmielili się stawić opór. Aloisowi nie przeszło nawet przez myśl, że ludzie mogli skapitulować na sam widok stworów.

Na pewno nie nieliczni żołnierze w ciemnobrązowych mundurach. Tylko ubrania odróżniały ich od cywilnych jeńców. Mieli tak samo zaczerwienione oczy jak reszta. Część z nich drżała, kompletnie nie zwracając uwagi na otaczający ich świat. Kołysali się jak w chorobie sierocej. Aloisa nie zastanowiła ich obecność.

Weryfikował jednak zaistniałe okoliczności, na tyle na ile pozwalała mu gorączka. Przynajmniej próbował. Był za to pewien, że już dawno oddalili się od przyrzecznego obszaru mokradeł, w którym przebywał w ostatnim czasie.

Intensywnie zielony mech sugerował obecność strumienia nieopodal. Ziemia była jednak zbyt stabilna na to, aby w pobliżu znajdował się jakiś większy zbiornik wodny. Wielość drzew liściastych, przywodzących na myśl kształtem koron rodzime dęby i buki, również potwierdzały ten wywód. Ich liście, złociste jak płatki słonecznika, albo szkarłatne niczym krew ostatecznie pozbawiały złudzeń, że znajdowali się jeszcze na terytorium ludzi.

Po zmiennych nie było jednak widać nawet cienia zmęczenia. Choć ochoczo kładli się na ziemi pokrytej roślinnym dywanem, postoje stanowiły dla nich raczej okazję do rekreacyjnych rozmów niż zbierania sił. Z wyjątkiem strażników posępnie pilnujących ludzi, którzy mieli wykonać swoje czynności fizjologiczne, zanim jeszcze dołączą do swoich.

W pięcioosobowych grupach wychodzili kolejno na wąski skwerek pośród zarośli nieopodal obozu. Nie było konfliktów o to, kto pierwszy tam zmierzał. Nie z racji jednomyślności, bo nieobojętnym pozostawało brodzenie w fekaliach poprzedników. Obawa przed gniewem strzegącego ich zmiennego przeważała jednak, gdy miało dojść do wybuchu sporu.

Warknięcie poprzedzające powrót poprzedniej piątki ustanowiło podniesienie się kolejnej, zarazem ostatniej grupki ludzi. Alois z trudem wstał z kupy liści, którą sobie zamiótł, by izolowały go od ziemi. Niemniej już kolejny raz nie zdobył się na odwagę, aby wytłumaczyć strażnikowi, że nie potrzebuje wejść do prowizorycznego wychodka.

Alois nie zrobił tego także w kolejnych dniach. Po wielogodzinnym marszu nie miał siły nawet mówić. Nie mógł też jeść, a w skutek tego również się wypróżnić. Od kilku dni dręczony gorączką wypacał wszystko, co mógłby natomiast wydalić z moczem. Jego myśli również ograniczyły się do tylko jednego aspektu: nie chciał niczego tak bardzo, jak zwinąć się w kulkę i zapomnieć o całym świecie. Ezdeńczycy nie pozwalali mu jednak na to, każdego ranka wyrywając ze snu i zmuszając do dalszej drogi.

Zmienny o ludzkim torsie umieszczonym na tułowiu niedźwiedzia bez chwili czekania zaprowadził dwójkę starszych mężczyzn, dezertera i Aloisa do wydrapanego szponami skwerku. Niesiony stamtąd smród nie mógł się równać nagromadzeniu zapachów, gdy już się dotarło na miejsce.

Ledwo zobaczył odchody o nieciekawej konsystencji i barwach, gdy oparłszy się o drzewo, zwymiotował żółcią. Nie mógł pójść dalej, wstrząsany konwulsjami, nawet kiedy zmienny zaczął go trącać potężną łapą. Stał ostatkiem sił, kiedy inni ludzie posłusznie kucający nad ziemią szeptali między sobą. Jakby to plotkowanie nie miało mierzić Aloisa, był bezsilny zarówno wobec nich, siebie jak i bezsensu tego świata.

– On nie może! – odparł nagle ktoś, kogo mężczyzna nie mógł poznać przez załzawione oczy. Silny, ochrypły głos wydał się być krzykiem pośród leśnej głuszy.

Alois nie mógł nawet spojrzeć na pierwszego człowieka, który odezwał się nie tylko do zmiennych, ale i do innych ludzi, odkąd dołączył do jeńców. Domyślał się, że jego – niedługo martwy – wybawiciel kiedyś musiał służyć w wojsku, choć zbyt mocno bolała go głowa, aby mógł ufać swoim przemyśleniom.

– Jest chory. Nie pożyje długo, jak się nikt nim nie zajmie – padło później. Niedźwiedzi zmienny warczał bucząco, zwiastując śmierć z jego kłów.

Czy jedyny odważny dożył kolejnego zdania? Alois nie miał szansy się przekonać, gdyż upadł na ziemię i nastała ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro