Rozdział XIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alois wychodził z założenia, że światło było bezpośrednio powiązane z życiem. Ciemność bowiem towarzyszyła zarówno jeszcze nienarodzonym dzieciom, jak również umarłym. Nawet noc rozrzedzały gwiazdy, księżyc i inne ciała niebieskie, nie pozostawiając człowieka na pastwę mroku wypełnionego własnymi myślami. Jednak doświadczywszy na swoim ciele słońca, nie cieszył się tak jak powinien. Każdego dnia bowiem musiał patrzeć smutnej rzeczywistości w oczy.

Z początku Alois pozbył się paproszków sennych. Półprzytomny poprawił na sobie odzienie, którego odmiennego kroju nie poznał w pierwszej chwili. Krzywiąc się, zdał sobie sprawę, że piekło go gardło. Nieświeżość oddechu również wołała o pomstę do nieba. Zarost to już w ogóle skandal.

Kiedy zaczął rozglądać się swoim zaspanym spojrzeniem po pomieszczeniu, prędko przypomniał sobie o zmartwieniach gorszych niż kwestia higieny. Mężczyzna powoli podniósł się z siedzenia, spostrzegłszy innego pasażera karocy. Cofnął się, na ile tylko mógł. Drewno jęknęło od tej desperackiej próby wybicia dziury w ściance pojazdu.

– Zbudziłeś się, człowieku – powiedział współpasażer głębokim głosem, nie pozostawiając złudzeń, jaką mógłby być istotą.

Alois skulił się na kanapie, ewidentnie dając się ponieść instynktowi. Chociaż o własnych siłach przeniósł się poprzedniego dnia do tej karocy, nadal świadomość dzielenia tak małej przestrzeni z Ezdeńczykiem go przerażała.

– Bez obaw. Zapłaciłem trochę za dużo, aby cię zabić – wyjaśnił zmienny.

Od razu – dokończył w myślach Alois. Przypomniawszy sobie jednak o własnym stosunku do Ezdeńczyków, postanowił wykrzesać z siebie resztki odwagi.

Powoli przybrał postawę dżentelmena. Wyprostował się, aby poprawić prymitywną, płową kamizelkę niczym poły najszlachetniejszego garnituru. Poczuł się jednak trochę nieswojo, nie mogąc dotknąć podłogi stopami. Siedziska były dostosowane do wyższych pasażerów, nawet od niego.

Zaś mężczyzna obserwował poczynania Aloisa. Jakby jednak sposób wyrażania nie zdradzał, z którego brzegu Rzeki się wywodził, robił to egzotyczny ubiór i swoisty bezruch, który charakteryzował drapieżniki.

Alois doszukiwał się jednak w postaci naprzeciwko tego, co towarzyszyło wszystkim dotąd spotkanym Ezdeńczykom. Wytężając swój wzrok, starał się wypatrzeć w sylwetce bruneta jakąkolwiek cechę zwierzęcą. Jak przez tą całą przeprawę nie mógł patrzeć na ogony, szpony, pazury, sierść i podobne tym atrybuty, wtedy na złość nie mógł znaleźć żadnego z nich. Przecież już go widział w formie monstrum!

– Może zamiast patrzeć na mnie, zrobiłbyś pożytek ze swoich małych zębów i coś zjadł? – sapnął zirytowany zmienny tak niespodziewanie, że Alois aż się zakrztusił.

Przeprosił półgłosem, jeszcze nie w pełni opanowując kaszel. Zasłoniwszy usta, poznał się na tym, że opuchlizna na jego twarzy nieco się zmniejszyła. Przynajmniej nie tętniła tępym, pulsującym bólem jak w ciemnicy.

Zmienny palcem zaopatrzonym w pociemniały specyficznie paznokieć wskazał kosz, który leżał na podłodze przy człowieku. Chcąc stłumić chęć zdemaskowania potwora w swoich oczach, bez słowa przystąpił do realizacji polecenia.

Alois nie pamiętał jednak o innych obtłuczeniach na plecach i ramionach. Toteż gdy się nachylił, nie wiedział, że wzbudzi nowe urazy. Ani że wówczas powinien gryźć się w policzek nawet do krwi, aby tylko nie zdradzić po sobie słabości. Dopiero już jęknąwszy i zawiesiwszy chwilę nad koszem, zdał sobie z tego sprawę.

Bez słowa podniósł ciężką wiklinę, jakby cały incydent nie miał miejsca. Po odciągnięciu rogu barwnej serwety oczom mężczyzny ukazały się wypieki o złocistoczerwonej barwie i suszone mięso. Z trudem powstrzymywał się od pochłonięcia zawartości jak dzikie zwierze – ten „zaszczyt" zostawiał Ezdeńczykom. Drobnymi kęsami skubał słone, żylaste paski nieznanego pochodzenia. Jak do wypieków zmiennych nie miał zaufania, tak karmili go dotąd mięsem i nie umarł.

Nie odrywając spojrzenia od swojego kupca, starał się przewidzieć, czego należało się spodziewać. Choć nie mógł wtedy znaleźć żadnych przejawów agresji, nie pozwalał sobie zapomnieć o zachowaniu czujności. Poza tym... Nawet na chłopski rozum: jak szlachta nie bratała się z pospólstwem, tak zmienny błękitnej krwi i niewolnik wrogiej rasy nie powinni siedzieć w jednej kabinie. Sytuacja zmusiła go do podejrzliwości, którą starał się zatuszować, skubiąc powoli mięso.

– Dziękuję – powiedział chrypliwie mężczyzna, krzywiąc się na dźwięk swojego głosu w trakcie mozolnego przeżuwania ostatniego kęsa. Kolejny element zdradzający jego słabość... Nawet jeśli zmienny to zarejestrował, nie zmarszczył krzaczastych brwi ani nie parsknął śmiechem.

Czarne włosy Ezdeńczyka przecinała siwizna, która spływała również na zadbaną, spiczastą brodę. Twarz i barki pokrywały wypukłe blizny. Część z nich ginęła pod srebrzystą tuniką zdobioną czarnym, zdobnym haftem. Jasnozielone oczy zmiennego uważnie śledziły własność.

– Warzyw dostaniesz, jak już będziemy na miejscu – zapewnił spokojnie wilk w owczej skórze.

Takie rozpieszczanie przypominało futrowanie gęsi przed świętami albo tuczenie wieprzka...

– Czy nie będzie to problemem, jeśli espis zdradzi mi powody swojej łaskawości? – spytał powoli Alois, posługując słowem, które wziął za zwrot grzecznościowy. Sama zaś wypowiedź nie zabrzmiała tak potulnie, jak tego chciał, bo chrypa dodawała jej twardości.

Zmienny uniósł kącik ust, odsłaniając przy tym kieł. Niewiele dłuższy niż ludzki, ale znacząco odmienny, aby się nie pomylić, że był Ezdeńczykiem.

– Nawet nie wiesz jak rad jestem, gdy tak małe rzeczy własność może mieć za okaz łaski – odparł, przekrzywiając głowę na bok. Alois omal się nie skrzywił, ale zachował zimną krew. – A o własność trzeba przecież dbać, nie? U was tak nie ma?

– Owszem, jest – zgodził się głucho Kershaw, przenosząc wzrok na drzwi karocy.

Korciło Aloisa wyjrzeć przez kotary, które przesłaniały widok na świat i trasę, którą być może miał uciekać. Z racji jednak dialogu ze zmiennym musiał utkwić spojrzenie w ornamentach zdobiących sufit i wyłożone atłasem ścianki. Powóz wyglądał niczym wyjęty z czasów monarchii na Północy. Może nawet wywodzi się z tamtych czasów – pomyślał Alois.

– Nie ciekawi cię twoja przyszłość? – spytał zmienny, krzyżując ręce na piersi.

Oczywiście, że go interesowała. To było potężne niedopowiedzenie! Nie chciał jednak dać zmiennemu tej satysfakcji jak pies wodzący nosem za kością w ręku właściciela. Póki mógł korzystać z wolnej woli, nie zamierzał z tego rezygnować.

– Ciekawi – przyznał Alois. – Nie bardziej jak jednak los moich towarzyszy czy miejsce, do którego trafię – sprecyzował cicho, starając nie zdradzić swoich intencji.

– Nie wiem nic o twoich towarzyszach. – odparł z cynicznym uśmiechem zmienny, drapiąc się za uchem, w którym błyszczały metalowe krążki. – A ty trafisz pod opiekę mojego syna. Ma dość... Specyficzne wymagania wobec swoich podwładnych.

To zdanie rozpoczęło długą wypowiedź, jasno stawiając przyszłą rolę Aloisa. Z kwestii geograficznych zrozumiał jedynie, że zmierzali ku posiadłości w górskiej krainie, a więc niewiele to mówiło. Zmienny nie szczędził nazw zapożyczonych z ojczystego języka...

– Czyli, espis, jestem na usługach wyłącznie panicza? – spytał szeptem Alois.

Zmienny kiwnął na to głową.

– Masz robić to, co ci rozkaże oraz wszystko, aby zapewnić mu należne luksusy. Jeżeli zażyczy sobie, aby coś mu przynieść z Ileodar albo nawet Emiath'Roca, masz to zrobić. Jeśli zaś nie ułoży się po mojej myśli, najprawdopodobniej nie opuścisz zamku... – mruknął, przenosząc wzrok na okno. – I będzie uparcie cię wyganiał...

Alois prędko pojął, że miał niesamowite szczęście, jeśli chodzi o przyszłe obowiązki. Wątpił, żeby jego przyszły właściciel rzeczywiście przekornie zrezygnował z niewolnika. Poza tym Kershaw nie wiedział jeszcze, czy owy syn może nie zamęczy go ogromem pracy albo nie upokorzy. Nadal jednak to była lepsza alternatywa niż roboty na polu albo w tartaku. Szczególnie, że w opiece nad innymi miał już wprawę.

– Co mi zrobiono, zanim mnie, espis odebrał? – spytał Alois w przypływie śmiałości, przypominając sobie to swoiste zaćmienie umysłu poprzedzające przejście do karocy. – Albo przynajmniej po co?

Młodzieniec nie był pewny swoich domysłów, ale uznanie w oczach zmiennego tylko utwierdziło go w nich. W tych ciemniach musieli izolować jeńców od siebie, a żeby sami sobie nie zrobili krzywdy, wiedzeni doświadczeniem zmienni pozbawiali ich jasności myślenia. Poza tym, Alois mało pamiętał z tamtego czasu. Może nie było to nic wartego uwagi, ale mgła przesłaniająca te wspomnienia budziła niepokój.

– Dlatego cię kupiłem... – wyznał zmienny, nie siląc na wyjaśnianie oczywistego dla nich obojga faktu. – Myślisz. Ciężko będzie ci wmówić, że jesteś rzeczą. Nawet z nietrzeźwą głową... Kadzidełka – dodał w ramach odpowiedzi.

– A jakie to ma znaczenie? – dopytał Kershaw ostrożnie, widząc, że rozmowa schodziła na złe tory.

Spojrzenie zmiennego zalśniło od szmaragdowej magii, kierując się na odległy punkt za Aloisem. Głęboko zielona, atłasowa wstęga zdobiona kryształowymi broszami owinięta wokół każdego z przedramion nie była zdolna odwrócić uwagi od wydłużających się pazurów u dłoni i nagich stóp.

– Takie, że gdy twój nowy pan podporządkuje cię sobie jak należy... – zaczął z odsłoniętymi, żółtawymi zębami w zwierzęcym uśmiechu – nareszcie będzie tym, kim tak się wypiera, że nie jest.

Nie chcąc zatem dociekać czy za tymi słowami kryła się krwiożercza bestia czy też nie, Alois już się nie odezwał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro