Rozdział XLVIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Numa podniósł się z cichym jęknięciem i wyminął mężczyznę, kierując w stronę zarośli.

Wiatr znów wzniósł swój śpiew pośród górnych gałęzi drzew. Niebo jaśniało z każdą chwilą, przybierając kolor mlecznej szarości, choć wędrówki słońca nie było widać. W powietrzu unosiła się nieprzyjemna wilgoć, świadczącą o bliskiej obecności Rzeki. Alois już niebawem miał ją przekroczyć, jeśli wierzyć obietnicom Numy.

Mężczyzna patrzył na żarzące się nieśmiało węgielki pośród białego popiołu – ostatnie szczątki po wiośle, które uratowało ich życia w kanionie. Grzał przy nich swoje zdrewniałe kończyny, nasłuchując, kiedy kroki zmiennego ucichną. Gdy to nastąpiło, poczekał jeszcze chwilę, aż jedynym dźwiękiem dobiegającym jego uszu został własny oddech.

Podniósł z ziemi, po czym otrzepał się z kurzu i butwiejących liści. Z chrupnięciem w plecach wyprostował się, przyglądając tobołkom. Obejrzał się jeszcze przez ramię, upewniając, że wilka na pewno nie było. Torby leżały bez opieki.

Zaschło Aloisowi w ustach, choć tym razem nie wynikało to z pragnienia. Gardło go zapiekło, kiedy przełknął ślinę. Zdecydowanym ruchem rozsupłał wiązanie.

Gdy włożył rękę do sakwy, napotkał wpierw drobny woreczek. Rzeczywiście był wypełniony czymś chłodnym i niewątpliwie kosztownym. Otworzył go szerzej, zaglądając do środka. Broszki, kamienie i inne ozdoby przypinane do bandany hrabiego grzechotały tam w towarzystwie ciemnozielonych wstęg. Pewnie Numa miał je nałożyć na audiencję u pana Wyjącego Miasta, dając znać postronnym o swoim statusie. Jednak porażające bogactwa i zaszczyty nic nie znaczyły w głuszy. Prawda też nie powinna, próbował się przekonać Alois, choć zastygł, znalazłszy metalowy łańcuszek.

Zmienni uwielbiali się bawić. Jedni w brutalność, a inni w subtelności. Książę Leadr natomiast w czasie balu wyrażał się tyloma dwuznacznościami...

Alois prędko wyjął płaską blaszkę z ostrą krawędzią. Nawet nie zauważył, kiedy ptaki zaczęły się wznosić z drzew nieopodal. Mało to w końcu zwierząt, które miało więcej rozumu od niego, aby nie pchać się w objęcia zimy...

Poszarzały metal był zimny w dotyku. Na dwóch listkach nieśmiertelnika widniały wytłoczone litery. Nim się jednak przyjrzał ich treści, Alois zerknął ku niebiosom.

Czego on właściwie szukał? Był naiwny, głupi, nierozgarnięty, ale... Wtedy w nocy, to wydawało się to takie prawdopodobne. Zresztą... Czy wiele tracił? Już przecież zignorował prośbę noruka.

Mężczyzna wziął głęboki wdech i spuścił głowę, dochodząc do wniosku, że jak się coś zaczyna, to trzeba też to skończyć.

Ujrzawszy jednak napis, zaschło mu w ustach. Gdyby nawet miał do kogo się odezwać, nie wydusiłby nawet słowa. Jeśli by jakieś wydobyło się z lekko otwartych ust, zaczynałoby się na "R".

***

Osunął się z kucków na ziemię, patrząc osłupiały w kawałek żelastwa świadczący o tym, że czasami czekanie z żałobą dwanaście miesięcy to za mało.

Wilk wrócił niebawem. Poruszał się na czterech łapach, a w pysku niósł jakieś krępe stworzenie. Plunął nim koło ogniska, wzbijając popiół w powietrze.

Alois starał się dostrzec w jego bezszelestnym chodzie coś znajomego.

Zmienny zastrzygł uszami, kładąc na ziemi. Zamknął oczy. Spod powiek rozeszła się delikatna smużka, która później poruszyła kolejne. Kontury zwierzęcia zadygotały, aby potem zniknąć pośród jadeitowej mgiełki. Kasztanowa sierść stała się łagodniejsza, a składające na nią włosie cieńsze. Gdy ubranie zmiennego spływało po nim jak piasek w klepsydrze, kończyny przybierały swój człowieczy kształt.

– Małe, ale lepsze niż nic – mruknął z zadowoleniem noruk, zerkając z satysfakcją na swoją zdobycz. Stworzenie, jakie dorwał, było kretem wielkości bażanta. – Jeszcze teraz nim sobie pójdziemy, upieczemy go, by się nie potruć. Jutro może nawet zjesz coś normalnego, Lui – spróbował zagaić wilk, rozglądając się za drewnem.

Ze strony Aloisa nie padła żadna odpowiedź ani reakcja.

Zmienny uniósł brwi, przyglądając mężczyźnie. Jego twarz nie miała na sobie ani jednej zmarszczki, ani jednego grymasu. Ze swoimi rozszerzonymi oczami przypominał raczej zagubionego chłopca, którego porwał tłum na dworcu.

– Co ci jest? – spytał noruk, siadając. – Oczywiście nie będę narzekał, jak dasz mi zeżreć tego kreta w całości. W końcu nie ma nic lepszego jak kret z rożna... Mmm... Palce lizać – zażartował.

Mężczyzna przestał krzyżować ręce. Oparł się łokciami o kolana i jedną rękę wyciągnął przed siebie. Huśtał się w niej metalowy łańcuszek. Na jego końcu pobrzękiwały prostokątne płatki.

Modre oczy zmiennego rozszerzyły się, gdy z sykiem wciągnął powietrze. Położył uszy po sobie, szepcząc przez zaciśnięte zęby:

– Kazałem ci niczego nie ruszać.

Noruk odsunął się, jakby mężczyzna groził mu nożem, a nie pokazywał nieśmiertelnik.

– Ruszyłem – powiedział Alois cicho. – Grzebałem w twoich rzeczach. A znalazłem to. – Zakołysał naszyjnikiem.

Powinni czym prędzej ruszać. Słońce wznosiło się ku niebu coraz wyżej, a nie tylko czas ich gonił.

Aloisowi zadrżała warga, kiedy dodał:

– Myślałem, że zginąłeś...

– Lui... – zaczął noruk, wstając na nogi.

Zaczął ostrożnie zbliżać się do niego, jakby mężczyzna był jakąś spłoszoną owcą i miał rzucić do ucieczki. Nie wiedział już, co było lepsze: to, że jego brat się skradał jako zmienny, czy że niemal pół roku żył z nim pod jednym, przeklętym dachem i nawet nie zdawał sobie z tego sprawy!!

– Myślałem, że zginąłeś, a ty tu byłeś! – warknął mężczyzna, wpijając w zmiennego intensywne spojrzenie. – I żyłeś jako jeden z nich! Do jasnej cholery! Byłeś moim espisem!

Zmienny zatrzymał się w półkroku. Spuścił ręce. Wibrysy na wilczym pysku zadrgały. Zmrużył powieki, kiedy jego oczy zabarwiły się gniewem.

– Myślałem, że akurat to sobie już wyjaśniliśmy... – mruknął ostrzegawczo noruk. Alois poderwał się na równe nogi, aby zrównać z nim spojrzenie.

– Nie... – powiedział niskim półgłosem. – Oj, nie... – Wytknął wilka nieśmiertelnikiem. – Wyjaśnisz teraz!

Noruk zmarszczył brwi, patrząc, jak spojrzenie Aloisa się zaszkliło. Nie wiadomo było czy z gniewu, czy z żalu, ale tu właśnie wpisywała się idealnie definicja bałaganu. Ręka trzymająca wisiorek z poszarzałego metalu drżała.

– Nie mam ci się, z czego tłumaczyć – warknął Reagan bez przekonania.

Noruk spuścił wzrok, jednym szybkim ruchem wyrywając nieśmiertelnik z rąk Aloisa. Ledwie zerknął na niego, kiedy przewiesił go sobie przez szyję, a potem odwrócił się na pięcie. Przesunął wzrokiem po obozowisku. Nim sięgnął po swoją torbę, mężczyzna zaszedł mu drogę z zaciętością kogoś parę łokci wyższego.

– A więc jak mam się do ciebie zwracać? – powiedział chrypliwie Alois. Mięśnie na jego twarzy drżały w nieudolnie narzucanej stanowczości. – Reagan? – Noruk złapał go za ramiona i odepchnął. Dość delikatnie, aby mężczyzna jeszcze stał, gdy ten pakował manatki do torby, udając, że go nie słyszy. – Czy Numa? – Zmienny nie zareagował, zarzucając ją sobie na ramię. Alois wyszeptał wściekle: – A może espis?

Noruk podniósł raptownie głowę. Z oczu błysnął wyrzut, ale jeszcze mocniej zacisnął zęby. Trącił mężczyznę łokciem, gdy się podnosił. Wetknął plecak Aloisowi do rąk. W milczeniu złapał upolowane zwierzę. Przez chwilę patrzył się na nie, jakby nie wiedząc, jak się za nie zabrać. Odłożył je, kiedy postanowił wpierw zwinąć swój pled.

– Reagan... – jęknął Alois żałośnie, mając ochotę rzucić plecakiem o ziemię.

Z trudem powstrzymywał się przed płaczem. Jego brat żył, stał tu przed nim i to tyle czasu, a on się na nim nie poznał. Ale żył! Jako włochaty stwór, ale nadal...

Człowiekowi trzęsły się ramiona, gdy założył plecak. Nie odrywał spojrzenia od klęczącej na ziemi sylwetki.

Ile to razy wyobrażał sobie powrót brata. Widział, jak wysiada z naczepy jakiejś ciężarówki w czasie walk. Obszarpany, co prawda, może nawet kaleki, znów stąpający po deptaku Kariorum. Trochę później, gdy wojna zaczęła przebiegać pomyślniej, oczekiwał go w tłumie, kiedy wmaszerowywał na paradzie, jak na zwycięzcę przystało. Alois jednak nie wyobrażał sobie przenigdy, że spotka się z Reagiem w takich okolicznościach.

Noruk oparł dłonie na rulonie z ciemnego materiału. Ze spuszczoną głową patrzył w wygniecioną przez noc ściółkę.

– Nie poznałem cię... – szepnął wilk ledwie słyszalnie.

Alois spojrzał na niego, niepewny czy dobrze usłyszał. Reagan powoli podniósł na niego wzrok, a potem raptownie wrócił nim do pledu. Przełknął ślinę, gdy ciaśniej zaciskając ręce na nim.

Noruk ostatkiem woli wyrzucił z siebie:

– Kiedy Beliar cię do mnie przyprowadził, nie poznałem cię.

Alois zamrugał. Nie na to, co usłyszał, tylko żal wyzierający z przygaszonego głosu Reagana. Pustkę, udrękę, zarzut skierowany w samego siebie.

– Ja ciebie też nie – wyznał, wkładając ręce do kieszeni. Wilk zaprzeczył stanowczym ruchem głowy.

– Gdy mi się to stało, też nie mogłem siebie poznać – odparł Reagan, unosząc kącik ust w kąśliwym uśmiechu. Ze sztywnym wzruszeniem ramion spojrzał na... Brata. – Łatwiej było stać się Numą... Jednak... – Złapał się za głowę, stając na nogi. – Gdyby ta służka z hoplem na twoim punkcie nie przyszła, dałbym cię zabić pod moim nosem – warknął, strosząc sierść. – Rozumiesz? Dałbym zmiennemu cię ukatrupić! – Uderzył się w pierś, a potem wycelował palcem w mężczyznę. – I to dlatego, że to JA nie poznałem CIEBIE.

– Ale potem przecież... Byłeś... – dukał Alois, aż zaciągnął się mroźnym powietrzem. Z przytupem wydobył z siebie słowa: – Groziłeś mi!

Reagan sięgnął po pled i docisnął do torby. Przestał naciskać, kiedy rozległo się słyszalne pęknięcie nici.

– Nie śmiej oceniać tego, co robiłem – zaczął cicho. Zacisnął pięści, odwracając do Aloisa. – Albo wiesz co... Oceniaj mnie! – Wyrzucił ręce w górze. – Za każde słowo, które powiedziałem! Za każde kłamstwo, które prowadziło do uratowania ci dupy! – Nim mężczyzna coś powiedział, rzucił rękoma w jego stronę. – A myślisz, że po co idę na Północ? Dla siebie?

– Już uciekałem... – wymamrotał Alois na miękkich z wycieńczenia kolanach.

– I dałeś się przyłapać – uniósł się. – Souvage doniósł Darionowi, że uciekasz. Tak jak o twoich fantach pod wyrem – wyjaśnił gniewnie. – Ta dziewczyna mi doniosła, bo to rzekomo widziała. – Znowu złapał się za głowę. – Gdybym cię nie złapał, a tak by było, to by cię zabito... – Ze zgrozy zjeżył sierść, dodając niższym głosem: – Ale najpierw zwiedziłbyś lochy i poznał ich wszystkie atrakcje.

Dobry Boże... Alois nawet nie pomyślał o tym, że dług wobec kierownika bursy mógł tak zaćmić jego przyzwoitość. Ani też nie przypuszczał, że Greenie mogła zaufać wówczas Numie, aby go uratować.

Alois podniósł wzrok znad ziemi.

– Nie ma za co – wyręczył go noruk, wzruszając sztywno ramionami. Chwilę potem jednak znów spoważniał. – Gdybym nie uzyskał pozwolenia od hrabiego na opuszczenie zamku, a potem w ogóle włości, nie mógłbym tego zrobić – wyszeptał. – Nie znosiłem się za to, ale jeżeli miał być to ostatni dobry uczynek Reagana Kershawa... A ty jesteś moim bratem... – Zacisnął ręce w pięści, że aż strzyknęły. – Musiałem udawać Numę, takiego jakiego chciał. Musiałem dać mu do zrozumienia, że z każdym oczekiwanym postępem on zwycięża. Bo to był zdobywca, a nie tylko jakiś rozhisteryzowany, niespełniony ojczulek. – Schodził głosem coraz niżej. – I byłem wściekły, że dałeś się złapać... A potem mi służyłeś... Jak cholerny pies.

– A jak miałem? – warknął Alois. – Jak kot?

Jeżeli ktoś miał mu wyrzucać, że ugiął kark, kiedy to był jedyny sposób na przetrwanie, mógł być nawet jego zmartwychwstałym bratem, a nie kryłby się z tym, co o nim sądzi. Nadal miał wyraźnie określone zdanie czy z dwojga złego woli być służącym czy trupem.

– Przyjechałeś tu martwy. W środku – ciągnął dalej Reagan, ignorując uwagę. – Potem było tylko gorzej, bo powoli przestawałeś być pusty. Odnajdywałeś się tu... Ale myliłem się! – żachnął się w sposób daleki od poniżającego. – Psia mać! Nie wierzyłem jednak w to, co mówił książę, dopóki nie uciekłeś. Dopóki nie musiałem cię złapać. A wiesz, co mówił? Żebym uważał na ciebie, ale mniejsza z tym.

Reagan wsunął gwałtownie ręce do kieszeni płaszcza, nie wiedząc co z nimi począć. Zaczął szturchać nogą bok brązowej kulki błyszczącego futra. Wyglądało na to, że miała skręcony kark... Alois nie wiedział, co sądzić...

– Musiałem też zyskać przychylność Ryudn – kontynuował. – Aby nie podważyła moich decyzji, gdy to będzie istotne. – Uśmiechnął się krzywo, odsłaniając kieł. – Ostatnio to nie wychodziło, a po tym jeszcze otruła mnie na Przyjęcie, aby mnie skompromitować. Zrobiła mi jednak przysługę, bo potem mogłem hrabiemu biadolić godzinami, jak to się starałem. Cały zamek o tym huczał... Ale przynajmniej udało mi się wydostać. Nam... – Zacisnął usta, wracając do sedna. – Darion, jak zresztą widziałeś, pod butem miał cały dwór. Tak jak napuścił swoich kumpli wtedy na ciebie, robił szum bez względu na to czy powinęła mi się noga naprawdę, czy nie. Tak więc, gdy ogarnąłem pantofel, pod którym leżał, nieco się kontrolował, aby nie psuć mi szyków.

– Tak więc wszystko to było wielkim blefem – stwierdził Alois. Ucisk w piersi zapierał dech, a jednak nie był brzemieniem.

– Intrygą – zgodził się wilk, odwracając w stronę domu.

Wykonał parę drobnych kroków przed siebie. Alois nadal za nim nie podążał. Sierść się na nim stroszyła, a palce zaciskały i prostowały. Nie odwracał się.

– A teraz nas gonią... – ciągnął dalej mężczyzna już nieco głośniej.

Wilk zatrzymał się i skierował głowę ku niebu.

– Czy masz mi coś do zarzucenia? – wyszeptał bez pretensji. Właściwie z oczekiwaniem, które sprowadziło spojrzenie Aloisa na niego.

Na brata. Reagana, który miał zginąć nie przed dwoma laty na wojnie.

– Nie – wyszeptał, podbiegając. – Nie mam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro