Rozdział XVI cz.I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alois nie wiedział, gdzie pójść. Szedł jedynie jak najdalej od Numy. Ze ściśniętym gardłem mijał każdego zmiennego, dopóki nie upewnił się, że nie był Ryudn albo tym, który go sprowadził do zamku.

Ezdeńczycy natomiast kierowali ku człowiekowi badawcze spojrzenia. Nie zmieniło się to też ani na dziedzińcu, ani w przeciwległym skrzydle zamku. Strzygli uszami, wyraźnie oceniając najnowszy nabytek swojego pana. Byli ubrani jednak bogaciej niż znacząca większość.

Alois oglądał przestrzeń dookoła ze ściągniętą nerwami twarzą. Owijając ciasno poły kamizelki, zagłębiał się w labirynt korytarzy. Z każdym zakrętem, wejściem na piętro bądź zejściem, czuł, jakby popełniał kolejny błąd.

Przystanąwszy w ustronnym miejscu, Alois niebawem osunął się na podłogę. Schował twarz w dłoniach. Opierając na rękach głowę, przeniósł wzrok na swoje kolana.

Musiał pomyśleć, co dalej. Musiał, a jednak jego myśli urywały się w połowie przy każdym dźwięku przebijającym się z sąsiedniego korytarza. Nie mógł dłużej walczyć ze zmęczeniem...

Powietrze poruszyło się, łagodnie owiewając mu twarz. W brzuchu zatrzeszczało. Ignorując burczenie i obolałość, Alois podniósł się raptownie. Podążył za zapachem pieczonego chleba.

Mężczyzna schodził coraz niżej. Powietrze stawało się coraz cieplejsze, a woń zakwasu intensywniejsza. Sam kamień przestawał być tak nieskazitelnie gładki. Pokrywał go jasny proch, który wybielał także powietrze. Światło odbijało się w nim, wyznaczając drogę do źródła krzątaniny.

Alois starał się przejrzeć przez chmurę mąki, ukrywając za winklem. Nie musiał się wysilać, aby usłyszeć kobiece głosy albo dostrzec sylwetki ich właścicielek. Część z nich porządkowała naczynia. Inne doprowadzały kulinarne narzędzia do czystości. Dzierżyły szmatki i tarły nimi cynowe garnki do ostatniej skazy.

Alois nawet nie mógł nazwać uczucia, jakie towarzyszyło ich odnalezieniu. Skryty w cieniu jak ostatni dzikus sycił się samym widokiem służek, które swoim zmęczeniem dowodziły najlepiej, że były ludźmi.

Para kobiet przestała zamiatać. Kiedy mąka opadła, mężczyzna utwierdził się, że grupę stanowiły osoby w różnym wieku. Starsze kobiety jednak na równi z dziewczętami wykonywały te same obowiązki.

Z obserwacji wyrwał go wrzask jednej z nich. Piskliwy skrzek zadzwonił mu w uszach. Zbyt gwałtownie się cofnął, przez co zawirowało mu w głowie. Alois upadł na podłogę, jęcząc przy tym żałośnie. Z szokiem spojrzał na pulchną sprzątaczkę, która z wypiekami na twarzy łapała się za serce, krzycząc jeszcze głośniej:

– Greenie! Odsuń się od drzwi!

Mężczyzna podniósł się powoli, ocierając łzy, które nabiegły mu od spotkania z ziemią. Z rozszerzonymi oczami lustrował przestraszone grono służek. Niczym spłoszone ptaki kuliły się przy pomywaczkach, jakby owe miałyby pokonać intruza swoimi niedomytymi garnkami. Tylko jakaś młoda dziewczyna z przechylonym czepkiem nie trzymała się ich, mocno zaciskając dłonie na trzonie swojej miotły.

– Przepraszam panie... – zaczął chrypliwie Alois z uniesionymi dłońmi – że przeszkadzam... Czy mogę poprosić o coś do picia? I jedzenia? Albo gdzie mam pójść?

– Coś ty za jeden? – spytała zimno starsza kobieta, podobnie jak Greenie, z miotłą w ręku. Spojrzenie miała niezjednane i wrogie, zupełnie jak zmienna.

– Ja... Mnie tu przywieziono... Z aukcji – Alois z trudem dobierał słowa, oszołomił go lęk w oczach kobiet. Służące patrzyły, jakby z rąk kapała mu krew, szczerzył czarne kły, mierząc w nie szponami.

– Niewolnik z Północy? – zasugerowała dziewczyna, opierając na miotle.

Alois nie mógł być pewny, czy głos go i tym razem nie zawiedzie, toteż tylko kiwnął głową. Włosy zsunęły mu się na oczy. W chwili, gdy je odgarnął, dziewczyna zdążyła zdjąć czepek i spojrzeć na swoje towarzyszki.

– Czego chcesz? – warknęła ponownie wroga kobieta, ignorując uległą pozę Aloisa.

Starsza służąca odeszła na krok od Aloisa, a ten objął się rękami. Żałował, że w ogóle tam zawędrował. Jeszcze miało go od tamtej pory prześladować widmo głodu...

– Coś do jedzenia i picia, proszę – powtórzył słabo.

– Kto cię przysłał? – naciskała nieznajoma, jakby chciała upuścić Aloisowi krwi samym spojrzeniem.

– Powiedziano mi, że mam jedynie nikomu nie zawadzać – odpowiedział mężczyzna, ponownie omiatając spojrzeniem izbę.

Cisza nie wykluczała końca tej rozmowy.

– Skoro dano mu wolną rękę, to chyba nie zaszkodzi mu jednak czegoś dać? – zasugerowała młoda sprzątaczka, opierając miotłę o ścianę. Pozostałe kobiety jednak zaszemrały w proteście.

– Ty chyba nie jesteś poważna... – skarciła starsza służąca, doganiając ją przy koszu o wytartej rączce pod blatem. Dziewczyna wyszarpnęła bez pardonu rękę z uścisku. W jej dłoni znajdowała się kulista forma. Aloisowi od razu naciekła ślina, choć nawet nie wiedział, czy to było jadalne.

– Ciociu, nie oszukujmy się, że miałyśmy zamiar to zjeść – odparła Greenie, zbliżając się do Kershawa. Kobieta tylko patrzyła z zaciśniętymi w linię ustami, jak podawała Aloisowi mały chlebek.

Powoli wgryzł się w wypiek. Suchy, ale to był najmniejszy powód do narzekań. Twarz dziewczyny o oczach jak bursztyny rozpromienił uśmiech.

– Więc masz nie zawadzać? – upewniła się, odwracając do swoich towarzyszek. Alois znowu kiwnął głową, kleiły mu się oczy. – Same widzicie,to zupełnie tak jak my. A teraz chodź, swoje na dzisiaj skończyłam – obwieściła, zwracając się do mężczyzny.

Alois nie zdążył się zastanowić, kiedy za nią poszedł. Zrobił to bezwiednie.

– Dziękuję – wymamrotał nieśmiało. Służki nie kwapiły się odwzajemnić pożegnania, ale w tamtej chwili zależało mu bardziej na niezgubieniu rezolutnej dziewczyny z oczu.

Nawet nie patrzyła na mijane korytarze czy zakręty, kiedy wtykała czepek za pasek fartucha. Mężczyzna trzymał się tuż za nią, rozglądając dookoła, jakby miało coś wyskoczyć z gęstych ciemności.

– Dziękuję – powtórzył.

– Już to pan mówił – stwierdziła pogodnie służka, posyłając mu zza pleców lekki uśmiech.

Szli jeszcze tylko chwilę, zanim dotarli do otwartych szeroko wrót. Przy nich znajdował się pusty, stosownie wysoki dla zmiennego, stołek. Nieopodal za nim sunęły posągowe postacie Ezdeńczyków.

Alois zgubił rytm kroków, kiedy ich dostrzegł. Nie mógł się zatrzymać, ponieważ jego przewodniczka bynajmniej nie zwalniała. Pewnym krokiem wymijała zmiennych, jak zwyczajnych ludzi na ulicach.

Przez lekko uchylone drzwi izb na prawo dostrzegał przedstawicieli także swojej rasy. Spiętrzeni pod same sufity nie zabierali się jeszcze do spania, chociaż panował tam półmrok. Z drugiej strony korytarza zajmowali swoje łóżka zmienni, co wyraźnie zaniepokoiło Aloisa.

Poczuł ulgę, gdy schował się w pomieszczeniu w połowie kompleksu. Tak jak zauważył wcześniej, łóżka piętrowe sięgały niemal sufitu. Jednak nie wszystkie z licznych prycz były zajęte. Przy jednej ścianie znajdowały się natomiast szafki, których ilość nie starczała na liczbę lokatorów, którzy spojrzeli się na przybyszy.

Greenie z szerokim uśmiechem przywitała mężczyzn, machając do nich. Alois czuł, że brak odwzajemnionego entuzjazmu wynikał z jego obecności. Z czujnością wypracowaną przez ostatni miesiąc marszu zagłębiał się w izbę. Lokatorzy jawnie go oceniali, a on robił to samo.

– Tu jest wolne... – pokazała dziewczyna, przystając przed jedną z prycz. Jednocześnie wygładzała pled i poduszkę, jakby upewniając, że rzeczywiście tak było. – Póki co musisz sobie poradzić z tym – dodała, komentując wylatujące kosmki siana spod materaca. – Jemy rano i po zmroku. Będziesz wiedział, gdzie trafić. Może uda ci się jeszcze znaleźć coś normalnego do ubrania, ale z resztą musisz liczyć na siebie – objaśniła. Alois przyjmował to tylko kiwnięciami głowy.

Kiedy Greenie skończyła tłumaczyć podstawy, nie pozostawało jej nic innego, jak sprężystym krokiem udać się w swoją stronę. Wraz zamknięciem drzwi mężczyzna wdrapał się na upragnione łóżko. Jego żebra mogły gnieść wychudzone ciało o poprzeczki pryczy – i tak było to lepsze niż goła ziemia. Nie bacząc na szepty współlokatorów, zapadł w sen pusty i brutalny jak cięcie biczem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro