Rozdział XXII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alois wyskoczył z pościeli, jakby nasączono ją trucizną albo zrobiono z rozżarzonych węgli. Z trwogą rozglądał się po komnacie.

Nie była to na pewno niewolnicza bursa. Zamiast rzędów wielopiętrowych łóżek znajdowało się jedno. Nie ciosano go z przypadkowych belek, na których kładziono worek z sianem jako materac. Drewno było jasne i bogato rzeźbione. Wezgłowie samo w sobie stanowiło dzieło sztuki zdobione motywem cyklu księżycowego układającego się w łuk nad śpiącym.

Reszta pomieszczenia także odstawała od niewygód towarzyszących Aloisowi w ostatnim czasie. Oprócz wcześniej wspomnianego mebla, przy ścianach stały komody, szafy, a także biurko. Pod okno podsunięto krzesło ze znajomo naddartą tapicerką na oparciu.

Komnata znacząco przewyższała standardy życia w Kariorum. Natomiast u Ezdeńczyków – ludziom nie powinna się nawet taka śnić.

Alois pospiesznie poprawił ubranie, aby wybiec czym prędzej z tego ucieleśnienia prozaicznego pragnienia luksusu. Nie pomyślał, aby pościelić łoże, w którym nie pamiętał z resztą, jak się znalazł. Nie chciał zatęsknić za jego miękkością i ciepłotą pod puchową kołdrą.

Znał tą komnatę. Sprzątał w niej jako ostatniej. Fakt, że tu trafił...

Słońce przyświecało z wysoka. Już dawno rozpoczął się dzień pracy, a jeszcze ktoś mógł go przyłapać na tym świętokradztwie.

Alois chwiejnie dotarł do futryny drzwi. Nie zdążył zarejestrować zgrzytu dochodzącego z korytarza, kiedy wrota do jego komnaty zatrzasnęły się za nim. Kurczowo trzymał się ściany, nie mogąc utrzymać równowagi.

Prawa ręka go zapiekła, gdy oparł się na niej. Przypomniał sobie wtedy, że powinien dopiero opatrzyć nadgarstek. Sam. Jednak na jego poszarzałej skórze ostro odznaczał się biały, lniany bandaż. Alois mógł iść o zakład, że pachniał szałwią.

Ruch na korytarzu skłonił go do podniesienia głowy. Nie było dotąd tak jasno. Wiedział, że odnosił takie wrażenie tylko przez to, że odsłonięto okna z witrażami.

Nie pamiętając wiele z tego, co się wydarzyło po zatopieniu noża w jego ciele, powoli postawił pierwszy krok w stronę wyjścia ze skrzydła. Miał miękko w kolanach, toteż znowu się zachwiał. Wspomógł się lewą ręką, tym razem unikając naruszenia rany. W jaki sposób opatrunek znalazł się na nadgarstku drugiej, też nie wiedział.

Krok za krokiem zbliżał się ku klatce schodowej. Światło nie sięgało tak daleko, toteż tą część korytarza spowijał cień. Alois koncentrował myśli jedynie na wyjściu z północnego skrzydła. Zajmowało go to bez reszty, więc nie słyszał niczego więcej poza swoimi krokami i ciężkim oddechem. Mógł się jednak spodziewać, że nie przyjdzie mu to łatwo.

Dlatego Alois znieruchomiał, gdy na jego drodze stanął zmienny. A w zasadzie zmienna...

– Aha – mruknęła Fulke.

Ubrana była w suknię strojniejszą od tych, które zwykle nosiła. Jednolity materiał miał jednak ten sam kolor, co uniformy niewolników czy pozostałej części służby. Do skórzanego pasa w talii przyczepiła sobie małą torbę, w zasadzie sakwę, której zawartość pobrzękiwała cicho.

– Nie radzę... – chrząknęła zmienna, wymijając człowieka, aby złapać się pod boki i stanąć za nim. – Wszyscy tylko czekają, aby zobaczyć, ile z ciebie zostało.

Alois odwrócił się z zapytaniem w spojrzeniu. Chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego zaskrzeczał okropnie. Jego usta wypełnił krwawy posmak. Zmienna także się skrzywiła, choć to nie jej gardło zostało zdarte na prośbach czy błaganiach o łaskę.

Jednak bez słowa poszedł za nią, gdy nakazała mu wrócić do komnaty. Tam Fulke wyjęła ze swojej sakwy nowy bandaż i fiolkę z nieznanym płynem, zajmując miejsce obok Aloisa na łóżku.

Przynajmniej wyjaśniło się, kto go opatrzył. Nie człowiek, nie on sam (choć na bandażowaniu nie znał się wcale), a Ezdenka...

Nieprzyjemnie mu się słuchało reprymend w medycznym żargonie. Nie trzeba było mu tłumaczyć, co by się stało, gdyby przecięto mu wewnętrzną część nadgarstka! Nie przypomniał też z powodu jakiej rasy, to wszystko miało w ogóle miejsce.

Kiedy jednak zmienna ukryła nierówną ranę pod świeżutką warstwą bandaży, przeszli do przyjemniejszej części rozmowy. Alois został zmuszony do wypicia zawartości wcześniej przygotowanej buteleczki. Raczej nie policzono by się z nim za pomocą trucizny, a szczególnie na Południu, toteż powoli wlał zawartość do ust.

Nawet uśmiechnął się, kiedy słodki syrop przegonił krwawy posmak z języka. Za to kiedy przełknął, cudowna mikstura otuliła mu gardło balsamem. Ledwie czuł w nim drapanie, a nawet mógł się odezwać, choć jeszcze cicho.

Jednak beztroska zgasła, kiedy Fulke odebrała mu butelkę, mówiąc półszeptem:

– Panicz zażyczył sobie przywrócić cię do porządku.

– I? – zapytał, spoglądając na kierowniczkę szklarni.

– Kazał spakować twoje rzeczy. – Wskazała palcem skrzynię pod jednym z okien. – I przekazać ci wieści.

Swoboda, zgryźliwość i czarny humor zdawały się opuścić starszą zmienną w tej komnacie. Alois widział, jak lakonicznie się wypowiadała. Może nie czuje się komfortowo w zamku – myślał, ale dotąd nie widział, żeby zachowywała się tak poddańczo.

– Jakie wieści? – wyszeptał, kładąc dłonie na kolanach.

Dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że go przebrano. Jak mógł przeoczyć białą, gładką koszulę w miejscu zakrwawionej? Też się nad tym miał zamiar zastanowić. Potem.

Pod pozbawioną emocji twarzą ukrył niepokój, jaki towarzyszył wysłuchiwaniu słów ogrodniczki.

– Numa mianował cię, esperą, swoją prawicą – powiedziała po chwili zastanowienia. – Hrabia nakazał Ryudn wyciągnąć konsekwencje wobec agrypina Dariona, ale ci się wycwanili – warknęła wyraźnie nieusatysfakcjonowana. – Zamiast tego wydalili jego czterech podkomendnych. Beliar jest wściekły, ale to nie nowość. Numa po raz drugi opuścił swoje komnaty.

Alois zmarszczył brwi. Zrozumiał tylko ostatnie trzy zdania, a zwiastowały one raczej kłopoty.

Zmienna jednak nie wyczytała w jego spojrzeniu niemego pytania, bo się podniosła i jednym ruchem ręki sprzątnęła medyczne utensylia. Na odchodnym rzuciła, żeby spodziewał się espisa jeszcze tego wieczora.

Alois zostawszy sam w komnacie, szybko posprzątał po sobie. Ledwie zaścielił łóżko, a już miał wrażenie, jakby stracił wszystkie siły. Aby nie niszczyć swojej pracy usiadł na krześle obok. Niebawem przypomniał sobie, że przecież powinien sprawdzić kufer. Gdyby były tam jego rzeczy, nie musiałby się przejmować ewentualną karą. Przynajmniej za przebywanie w tym pomieszczeniu.

Boże... Uniósł kącik ust w gorzkim uśmiechu. Co by nie zrobił i tak zmienni mogli go ukarać. Numa chociażby za to, że znowu musiał zaingerować.

Alois spoważniał, marszcząc brwi. Czyżby zawdzięczał wilkowi życie? Nie. Oczywiście, że nie. Pewnie służy to jego interesom – myślał gorączkowo. W takim razie uczynienie go niewolnikiem wyższej rangi, musiało także mieć jakieś uzasadnienie.

Nie rozmyślał nad tym długo. Ostatecznie w skrzyni znalazł każdą rzecz, którą przechowywał pod łóżkiem w bursie. Nie widział, aby czegoś brakowało, włączając w to bagnet i nóż brudny od jego własnej krwi. Wraz z upływem czasu młodzieniec nabrał odwagi, aby przejść do innych komnat.

Zabrał stamtąd każdą rzecz, której z jakiegoś powodu nie mógł przenieść do skrzydła dla służby. Nawet w razie przymusu opuszczenia zajmowanej komnaty, wyposażył się już w plecak, więc przeniesienie dobytku nie było problemem.

Jednak nawet wtedy nie prezentowało się to jak wyposażenie na trzytygodniową wyprawę w głuszę. Jeszcze – pocieszał się Alois. Zresztą nie powiedziane było, że nawet wtedy całe przedsięwzięcie zakończyłoby się powodzeniem.

Wpatrując w okno, patrzył na krajobraz. Las był ledwie ciemną smugą na horyzoncie, którą oddzielały olbrzymie połacie pól. O ile by się postarał, mógłby dostrzec maciupeńkie punkciki, przemierzające zaoraną ziemię i jeszcze nieścięte zboża. Wzrok Aloisa zdawał się jednak zawieszać na czymś położonym znacznie dalej.

Ścisnęło mu serce, kiedy uświadomił sobie, że jego matkę najpewniej dano do hospicjum. W czasach międzywojennych może i takie instytucje pełniły swoje pierwotne funkcje, ale na to było jeszcze za wcześnie. Dobijano tam ludzi w lepszym stanie, choć nikt o tym głośno nie mówił.

Boże, ledwie przeżył, bo wszyscy zaczęli dookoła niego knuć. Nie wiedział, czy ktoś na niego doniósł, czy też sam ściągnął na siebie uwagę. Jednak w łapy Ezdeńczyków trafił i skończył jako niewolnik. Może w Kariorum też był samotną wyspą, ale przynajmniej nikt nie mierzył w niego bezustannie bronią. Uosabiał obojętny każdemu cień, nawet dla tych, którzy wydawali się go doceniać.

Czemu przypomniał sobie rozstanie z Sofią, wtedy jeszcze nie panią Butlerową? Skoro jednak to czemu akurat teraz, a nie w czasie przeprawy?

Żeby coś stracić, musiałbyś to mieć – szydziła z niego ta myśl. Ostatnie półtora roku pojawiała się bardzo często. A jednak, kiedy przychodziło co do czego, Alois nadal chciał żyć.

Na korytarzu rozległo się trzaśnięcie drzwiami. Było na tyle odległe, żeby rozpoznać, iż drzwi oddzielały północne skrzydło od reszty zamku. To z kolei oznaczało, że ktoś wszedł na terytorium Numy.

Alois oddalił się od okna, aby przyłożyć ucho do dziurki od klucza w swojej komnacie. Starał się to zrobić jak najciszej, ale drzwi zaskrzypiały w ościeżnicy, kiedy się oparł o nie swoim ciężarem. Zaciskając usta, nasłuchiwał.

Ciche, niemal bezszelestne kroki zbliżały się ku niemu. Niebawem słychać było także oddech zmiennego i dzwonienie każdego z pazurów o podłogę. To zupełnie upewniło Aloisa w tym, kto do niego zmierzał.

Przecież Fulke uprzedzała go, że Numa do niego przyjdzie! Dlaczego więc tak się denerwował? Czemu tak się dziwił?!

– Pachole, do mnie! – zawołał z korytarza Numa.

Alois odskoczył od drzwi przestraszony warczeniem. Jednak nagle przypomniał sobie o rozsądku i godności, przeganiając trwogę ze swojej twarzy. Sięgając do klamki, wyprostował się sztywno, choć syknął, gdy rana na prawej ręce dała o sobie znać. Tak też trzymając ranną kończynę za plecami, wyszedł zmierzyć się z kolejnym Ezdeńczykiem.

Wilk opierał się plecami o ścianę naprzeciw wyjścia z komnaty Aloisa. Cały czas miał na sobie te same, brudne, powłóczyste szaty. Alois zauważył jednak, że większość upiornych strąków na podgardlu zniknęła. Numa nadal jednak wyglądał jak bestia, szczególnie ze swoimi potężnymi ramionami założonymi na piersi i wilczym pyskiem.

– Wołałeś mnie, espis? – spytał spokojnie mężczyzna, zanim potwór mógłby go zaatakować wyssanymi z palca zarzutami.

– A na co ci to wyglądało, ptasi móżdżku, co? Na śpiewanie? – prychnął czarny wilk w odpowiedzi.

Alois przemilczał to. Schował drugą rękę za plecy, kiedy zmienny miotał w niego swoim wściekłym spojrzeniem. Cokolwiek skłoniło go do opuszczenia komnat, nie przyniosło mu uciechy.

Numa bez słowa odepchnął się od ściany i skierował do pomieszczenia na końcu skrzydła. Mężczyzna podążył za nim, usiłując przewidzieć bieg wydarzeń, nawet jeśli ich obraz przybliżyła mu Fulke.

Wchodząc do komnaty zmiennego, i tym razem Alois nie zapomniał o swojej ranie. Przymykając drzwi, posłużył się zdrową ręką, kryjąc przy tym drugą.

Cóż. Sprzątał w międzyczasie wiele komnat, ale nadal żadna nie przewyższała bałaganem sypialni espisa. Numa nie obawiał się, że odłamki różnego rodzaju pokaleczą mu poduszki łap, kiedy pewnie doszedł do łóżka.

Alois starał się nie patrzeć natarczywie na rozciągające monstrum, więc oglądał każdy detal pokoju. Gospodarz nie miał takich oporów, lustrując sługę wzrokiem. Niby ukradkiem, ale jednak.

Chwila ciszy pełnego napięcia została jednak wreszcie przerwana cichym mruknięciem Numy.

– A więc w końcu pozbyłeś się tych wszy. – Uśmiechnął się, sprowadzając na siebie oburzone spojrzenie Kershawa.

– Nie mam wszy – odpalił bez zastanowienia Alois.

Wilk wzdrygnął się teatralnie, dodając z uśmiechem:

– Teraz na pewno nie...

Alois na moment zapomniał się i zmarszczył brwi, zakładając ręce na piersi.

– Nie miałem wszy –zaznaczył stanowczo, broniąc swojej dumy.

Był zdumiony i zły, że imputowano mu aż takie zaniedbania. Może nie mógł się tym wykazać, ale taki zarzut wymierzony w stronę osoby o usposobieniu pedanta to zwyczajna potwarz. Szczególnie, że ostatnio zgolił brodę...

– Miałeś, nie miałeś... – gdybał zmienny, kiwając dłonią na boki. – Kłopoty za to miałeś i masz – spuentował, szczerząc się nieprzyjemnie.

Alois spuścił ręce wzdłuż ciała, spoglądając na niego krzywo. Na jego skórze pojawiła się jednak gęsia skórka, gdy zmienny nonszalancko ciągnął dalej:

– Jestem nawet pewny, że szybciej tu trafiłeś niż ostatnio? – Młodzieniec nie odpowiedział. – Powiedz mi, jak można być tak irytującym?

– Irytującym?

– Pachole, nie dość, że muszę patrzeć na twoją gębę, to jeszcze co rusz słucham, że mam sprać ten twój chudy tyłek. – Uniósł się, zakrywając oczy dłonią. – Powiedz mi, dlaczego jeszcze tego nie zrobiłem?

Alois spiął się, uważnie przyglądając espisowi.

– Bo to innych miałem irytować do woli? – przypomniał mu.

Zmienny się zaśmiał nieprzyjemnie.

– Punkt dla ciebie – przyznał, podrywając z łóżka. Kershaw zszedł mu z drogi.

Numa sięgnął do jednej z otwartych ksiąg. Długo mu zajęło, zanim wreszcie wskazując zaznaczony fragment, przytoczył jego treść.

– Uznajmy zatem, że wychodzę ci naprzeciw, pachole, byś to robił co dotąd – zaczął złowróżbnie. – Bowiem właśnie znieważyłem wszystkich agrypinów, paziów i inne służalcze ścierwa. – Alois przełknął na to ślinę. – Gratuluję awansu na espera dziedzica tytułu.

Właśnie za sprawą espisa stał się równorzędny Darionowi, uzmysłowił sobie. DARIONOWI – osobistemu wojownikowi Ryudn. Już pomijając fakt posiadania domieszki arystokratycznej krwi, miał służyć Numie na zasadach agrypinów.

– Dlaczego? – wydusił z siebie Alois, wycierając ręce o koszulę.

– Co „dlaczego"? – warknął nieprzyjemnie wilk, pokazując ostre zęby.

Alois jednak nie kontynuował. Żadne pytanie nie wydawało się tu na miejscu.

Zmienny odłożył książkę na blat biurka i w chwili znalazł się koło Aloisa. Ten z trudem się nie cofnął, kiedy owionął go gorący oddech wilka. Nikt by nie pomyślał, że ciała tych bestii ciepłotą przywodzą na myśl kuty lód.

– Coś ci się nie podoba? – Alois pokręcił głową. Nie był pewien czy pobolewające gardło go nie zawiedzie. – Żyjesz tylko dlatego, że jesteś na mojej łasce. Nie swojej. MOJEJ – podkreślił Numa. – A uwierz mi, wolałbyś pożyć jeszcze trochę... – dodał, odchodząc od Aloisa.

Numa w ten sposób odprawił go, uprzedzając, że ma się jutro stawić z samego rana u niego. Niby przypadkiem natomiast napomknął, żeby zadomowił się w swojej komnacie na dobre. Szczególnie, gdy Beliar zarządził obchód dla wszystkich zmiennych niebędących jego synem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro