Rozdział XXXI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Muzyka, ludzie w tańcu, rozmowy, owiały przybyszy. Z rozszerzonymi z zachwytu oczami nie mogli jednak objąć ogromu tych barw i faktur. A przynajmniej Alois ze swoimi śmiertelnymi ograniczeniami.

Dźwięki syciły uszy harmonijną kompozycją smyczków, fletów, bębnów, grzechotek oraz nienazwanych przez ludzkość instrumentów.

Spuścił brwi, zamknął usta, oglądając się dookoła. Przebiegł go dreszcz, gdy liczne pary oczy błysnęły, pomimo przeogromnych konstrukcji z kryształów, mosiądzu i ognia pod sufitem. Z jeszcze zimniejszym wyrazem twarzy, omiótł zmiennych, spuszczając swobodnie ręce wzdłuż ciała. Nie uciekał jednak wzrokiem nawet, gdy musiał podążyć za espisem.

Tłum rozstępował się. Numa odwzajemniał każde spojrzenie, które nie ginęło w stosownym pozdrowieniu. Niewielu z tego grona uchylało głowy przed nim. Mniej odważni niebawem przyglądali się natarczywie człowiekowi, któremu nagle zrobiło się jeszcze goręcej. Część tych spojrzeń wyrażała zaintrygowanie, oburzenie, ale większość przedstawiała wywyższające zdystansowanie.

Aloisowi wydawało się jednak, że gdyby nie emanowana przez nich godność, uznałby je za zwyczajnie nachalne. Nawet jeśli był zbyt przejęty, aby się tym przejmować, tylko jego obecność należała do precedensu. Wilk nie powinien być witany groźbami czy obelgami skrzącymi się w oczach i kosztownych kamieniach wplecionych we włosy. Natomiast espis nie spuszczał głowy, nie zwalniając. Wyglądało na to, że właśnie tego się spodziewał.

Mijali tłumy tańczące na gładkim kamieniu. Ta sala mogłaby zmieścić całe miasteczko, myślał Alois, kiedy przeszli do kolumnady. Idąc wzdłuż niej, dotarli do podwyższenia. Schody pięły się wysoko, skrywając zgromadzone na nim osobistości.

Numa złapał jakiegoś polewacza z rękaw koszuli, gdy ten zbiegał po stopniach z piaskowca. Jedną ręką przytrzymał go za koszulę, na której zawisł. Jej niebieski kolor wyraźnie zdradzał, iż nie należał do dworu Scoavolci. Tym razem nie przeszkodziło to jednak espisowi, aby warknąć mu do ucha polecenie, a ten wystrzelił – w przeciwną stronę niż poprzednio.

Alois na chwilę przestał analizować rozmach wykonania bawialni, aby starać się domyśleć, czemu to jego zmienny nie posłał. Wszak nie robił niemal nic innego na co dzień. Kiedy poczuł palące spojrzenie jakieś Ezdenki skoncentrowane na prawym nadgarstku i zasłonił go mankietem, chwilowa nadgorliwość przepadła.

Niebawem muzyka ucichła. Alois nawet nie wiedział, czy przerwanie frazy w połowie mogło sprawić ból, dopóki nie strzelił szarego spojrzenia na balkony skryte w splendorze hrabiowskiej rozrzutności. Naprzeciw Numie wyszedł Beliar. Zszedł z szeroko otwartymi ramionami owiniętymi bandanami. Brylanty skrzyły się jak gwiazdy zerwane prosto z letniego nieba.

– A oto i przybył mój syn. – zapowiedział tubalnym głosem. Wśród tłumu przemknęła fala oburzenia. Jak burzowy błysk szybko zgasła, pozostawiając niesmak w bezwzględnie nieśmiertelnych ślepiach.

Numa w milczeniu oddał hrabiemu pokłon. Ledwie jego szata zaszeleściła, a wszyscy zebrani także zniżyli głowy i położyli jedną rękę na sercu, a drugą na plecach. Aloisowi strzyknęło w kręgosłupie, kiedy przyszło mu zrobić to samo. Nie rozumiał, czemu w jego ustach pojawiła się metaliczna gorycz.

Za to wyraźnie usłyszał jak Beliar protestuje, przeciskając się pośród tłumu ku wilkowi.

– Numo... Nie pora na kurtuazję. – powiedział serdecznie zmienny, stając przed swoim następcą. Złapał go za ramiona, prostując, a potem zawierając w miażdżącym uścisku.

Tłum zaszeleścił, prostując się na nowo. Alois omiótł spojrzeniem zmiennych stojących wzdłuż ściany obok. Wydawali się być bardziej oficjalni niż sami bawiący, a ich twarze naznaczała niezidentyfikowana surowość.

Hrabia poprowadził Numę ku schodom, więc sługa musiał podążyć za nim. Alois czuł, jak cierpnie mu skóra na karku od chłodnych spojrzeń, kiedy piął się ku górze. To uczucie się wzmagało ilekroć starszy Scoavolcia w zaszczytnych słowach prezentował tłumowi syna. Choć nie mógł się obejrzeć za siebie po pozostałych gościach, był pewien, że nikt nie podzielał takiej wylewności.

Miało to miejsce do czasu, aż zaingerowała Ryudn. Pojawiła się jak gwiazda zaranna przybrana w blado niebieską suknię i liliami wplecionymi we włosy. Najwyraźniej ostatnio cieszyła się większym poważaniem niż jej ojciec, bo kiedy sama okazała przychylność przybranemu bratu, pozostali powściągnęli niechęć. Ich badawcze spojrzenia skrupiły się na kobiecie o promiennym uśmiechu i troskliwym głosie.

Aloisa aż skręcało od tego kipiącego fałszu. Jego matka nie była dwulicowa tylko chora i nieszczęśliwa. Tu zaś każdy gest był wyważony, wycyzelowany, zaplanowany jak każde posunięcie w partii szachów. Widział naznaczone czernią dłonie łapiące pod ramię zarówno "brata" jak i ojca. Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco do Beliara, kiedy ten przypomniał jej dobrodusznie, co uczynić miał Numa nim udadzą się do jednej z niskich ław na podwyższeniu.

Alois odsunął się z drogi, robiąc przejście dla espisa, który kiwnął porozumiewawczo do hrabiego, a potem Ryudn. Na Aloisa nie spojrzał, stając naprzeciw zebranym.

Wilk przesunął wzrokiem po szepczącym zbiorowisku. Wydawał się łuskać z niego każdą twarz i każde wyszeptane słowo. Stał, jednak kompletnie nie zdradzając po sobie, aby się denerwował tak jak wcześniej. Dopóki nie zapadła totalnie głucha cisza, pozostawał w bezruchu, na jaki nie stać żadnego człowieka. Tylko strzygł od czas do czasu uszami w oczekiwaniu, aż doprowadzą się do porządku.

Beliar rzucił ku człowiekowi rozdrażnione spojrzenie, od którego zaschło mu w ustach. Ryudn, która wrodziła się w ojca, zrobiła to samo. Alois poczuł jak zmiękły mu kolana. Jak bardzo nie trawił charakteru większości wypowiedzi espisa, w tamtej chwili nie mógł się doczekać, żeby to irytujące indywiduum w końcu zaczęło gadać.

Gdy już tylko głos Numy miał zakłócić ciszę, zaczął powoli przemowę. Brzmiała nawet godniej niż Alois wcześniej słyszał. Każde słowo było odpowiednio wyakcentowane, dobrane z niebywałą dbałością. W ezdeńskiej mowie nie posługiwał się gorzej niż jakikolwiek inny zmienny, a na dodatek wilk pośród ludu dostał retorskiego olśnienia. Nawet Alois odetchnął z ulgą, kiedy zmienni od pogardy przeszli do oszczędnego uznania.

Sam zaś nie należał do ludzi, którym wychodziło coś lepiej niż zakładali. Zawsze musiał wszystko dokładnie rozplanować i liczyć, że niczego nie pominął. Kiedy coś szło nie tak, kończyło się katastrofą. Nie tak, jak u jego brata. Każda wpadka, z której później wychodził zwycięsko, tylko mu dodawała. Pod tym względem Reagan także go przewyższał.

Rozległy się brawa, do których rytmu muzycy weszli z melodią. Część gości zeszła z jasnego kamienia, robiąc miejsce innym, skorym do tańca. Zaczęli ustawiać się naprzeciwko siebie. Większość jednak ochoczo przeszła wpierw do stołu zaścielonego barwną i aromatyczną strawą po przeciwległej stronie sali z dala od loży hrabiowskiej.

Numa nie musiał się oglądać za Aloisem. Kiedy zbierał słowa pochwały od Beliara, a nawet przybranej siostry, człowiek podążał krok w krok za nim. Jednak wystarczyło jedno porozumiewawcze spojrzenie, aby zatrzymał się w półkroku, odprowadzając go wzrokiem aż zajmie miejsce u szczytu stołu.

Alois przełknął ślinę, odsuwając pod ścianę. Oczywiście liczył się z obecnością stojących tam zmiennych. Nie należeli do biesiadników, więc to w ich ślady postanowił pójść, aby zapewnić sobie spokój.

Nie mógł znaleźć jednak nawet skrawka kamienia, który nie byłby przesłonięty potężnym barkiem strażnika. Wiedział, że ironiczne spojrzenia posyłane przez co poniektórych mogły w każdym momencie przeobrazić się w coś bardziej bolesnego. Czuł jednak niesmak, kiedy z każdym krokiem tracił obraz na espisa.

Naturalnie nie ośmieliłby się umknąć z sali, ale nie powinien wychodzić kłopotom na przeciw. Ostatecznie zszedł z loży, aby kontynuować poszukiwania – w dalszym ciągu bezowocne. Nie przeszkadzało to jednak, aby nie wychwycił niczego z urywków rozmów.

Kąciki ust mu drgały, kiedy słyszał pytania na swój temat. Kilka kobiet bowiem za wszelką cenę chciało się dowiedzieć, czy był może noruk. Nie wiedział czy wtedy parsknąć śmiechem, a może zirytować, szczególnie, że nic odnośnie tego słówka niczego nowego się nie dowiedział.

Opinie o paniczu były zaś podzielone. Albo skrajnie krytyczne, albo bardzo przychylne.

Szczególne poruszenie budziła jednak nieobecność delegacji z Gwiezdnego Miasta – stolicy Księstwa Niewolników. Dla tej informacji Alois nawet przystanął na chwilę przy kolumnie, aby poudawać, że coś poprawiał przy pasie.

Zastanawiał się, czy może był tak beznadziejny w podsłuchiwaniu, czy miał pecha, ale od pary mężczyzn stojących na uboczu nie dowiedział się już niczego więcej.

Cieszył się za to, że przedstawienie Numy towarzystwu odbyło się bez udziału książęcych wysłanników. Nie, żeby przemawiało za tym coś racjonalnego... Po prostu przeczucie.

Wraz z oddalaniem się od śmietanki towarzyskiej Ezdeńczyków buta sług malała. Mijani musieli wywodzić się z najbiedniejszych przedstawicieli zmiennych, a więc i grupy obojętnej na losy wojny z ludźmi, skojarzył. Oprócz typowej aury drapieżników niczym się nie wyróżniali, dlatego Alois mógł wręcz poczuć się jak na ludzkim przyjęciu.

Przechadzając się wzdłuż kolumnady, przestał się przejmować przejawianymi przez nich emocjami i zupełnie skoncentrował się na poszukiwaniu dla siebie wnęki w ścianie. Nie myślał próbować się już upraszać, bo wówczas wyraźnie dałby wszystkim do zrozumienia, że nie tyle cieszył się swobodą, co był niezwykle nieudolny.

Tak oddał się temu zajęciu, że nawet nie spostrzegł, jak ktoś mu się natarczywie przyglądał. Nadal wpatrywał się w odlegle położone wnęki, doszukując się tej pustej, kiedy mijał postawną postać w granatowym uniformie.

Nie interesował się na pewno tym, żeby wnikać, dlaczego owa wzdycha i przewraca oczami. Niebawem uścisk na ramieniu Aloisa, jednak szybko go uświadomił, że akurat w tym przypadku powinien.

Głos zamarł mu w gardle, gdy spojrzał się przestraszony na właściciela zimnej dłoni. Tęczówki szybko popędziły znad miażdżonego łokcia do twarzy napastnika.

Na jego twarzy widniał uśmiech tak serdeczny, że aż Aloisa zamurowało. Nie zdążył nawet unieść na ten widok brwi, gdy bez ceregieli przyciągnięto go pod ścianę. Ze stęknięciem obił się o dno nawy, ale był zbyt oszołomiony, aby go zabolało.

– A już myślałem, że ten pseudo Scoavolcia cię już nie puści. – szepnął z uśmiechem znajomy blondyn, przyciskając się ramieniem do jednej ścianki w nawie.

– Vangie? – spytał się pośpiesznie, poprawiając swój strój i prostując koło żołnierza. – Co ty tu robisz?

Mężczyzna przewrócił na to oczami, nie kryjąc rozbawienia. Po chwili milczenia nie musiał już odpowiadać, bo Alois poznał się na stroju owego. A zatem nie był jedynym człowiekiem na balu...

– Że też na cały, cholerny Ezden mieliście fuksa mieć mnie za listonosza. – parsknął Vangelis, podwijając nieco prawy rękaw swojej granatowej koszuli.

Jednocześnie rozglądał się uważnie po bawiących się zmiennych. Jednak nijak interesowali się poczynaniami ludzi ukrytych za kolumnadą tuż przy głównym wejściu.

Alois dopiero w chwili, gdy przyjaciel zetknął się z nim całym ramieniem, zdał sobie sprawę, że na jedną wnękę w murze przypadała tylko jedna osoba. Znowu, tym razem od ścisku, uciekło mu całe powietrze z płuc.

– My? – sapnął, zerkając zza żołnierza.

Ten chrząknął tylko, aby bezgłośnie powiedzieć: "Riff". W tym samym momencie poza chłodnym dotykiem, poczuł ostry brzeg papieru. Wpijał się w skórę, ale za sprawą ciasnoty mankietu koszuli nie spadł, gdy do osłupiałego Aloisa dopiero docierał sens słów.

– Jak?

– Wiesz, jak cię kupuje jakiś gościu z kramem, to się jeździ... – odparł wymijająco żołnierz.

Alois jednak poznał się na tym intensywnym, czarnym spojrzeniu. Dokładnie tak samo znaczącym, kiedy spiskowali, aby dostawać strawę zmiennych w czasie przeprawy. Szczególnie, gdy uciszał go do czasu wieczornego postoju...

Niechętnie kiwnął głową, choć ciekawość zawartości listu czy spytania się o Griffina była przytłaczająca. Raczył w końcu odpowiedzieć. Od sprzecznych emocji kręciło się Aloisowi w głowie. Jego list dotarł... Łatwiej było już przybrać profesjonalnie sztywną postawę niż przypisywać gniewowi, radości i niepokojowi to ,co je wzbudzało.

– Tak więc... Jak się tobie żyje? – spytał się ostrożnie Alois, nie zdradzając po sobie poruszenia.

Mimo pewnej radości z możliwości zadania tego pytania, pożałował tego. Vangie zacisnął pięści.

– Różnie. Raz lepiej, raz... gorzej. – dodał po chwili, zapewne mając na myśli kolejną bliznę na lewym policzku. – Do zniesienia. – powiedział powoli blondyn, przełykając w międzyczasie ślinę. – Ty też się trzymasz?

– Tak. – odparł krótko, mimowolnie wtedy oglądając się za espisem i rozluźniając sobie kołnierz. Specjalnie użył do tego pustej dłoni, aby drugą schować wiadomość w spodnie. – W każdym razie na ten moment odsunięto pomysł pokrojenia mnie na plasterki... – spróbował zażartować.

Alois zapamiętał żołnierza niższego, a na pewno nie tak muskularnego. Koszula ledwie obejmowała jego ręce grube jak konary. Najbardziej jednak bulwersowały go czarne wzory na jego stopach. Były wymalowane specyfikiem identycznym jak ten stosowany przez zmiennych.

Nie pytał się jednak ani o to, ani inne zagadnienia. Wyrzekał się tego na rzecz czujności nakazującej mu skupienie się na balu. Obecność Vangelisa była jednak krzepiąca, kiedy espis nie raczył nawet powiedzieć co ma ze sobą zrobić.

W ten sposób robił to, co przy każdej potańcówce, przyjęciu czy innej formie trwonienia czasu, na którą zaciągał brat – podpierał ścianę. Jeszcze zanim Reagan pojechał na studia miał wyraźnie wytyczone cele takich wyjść. Alois nigdy nie powiedział matce o ilościach kobiet, które przetaczały się przez jego ramiona i nie tylko, a byłoby o czym.

W tych wcześniejszych latach jednak to Griffin "rządził". Podprowadzał z piwniczki ciekawe trunki i potem wypijali w trójkę. Zazwyczaj kończyło się na trzech łykach wykrzywiających "młodocianych twardzieli". Raz jednak jego matka podrzuciła tam obiecującą butelkę o bardzo smacznej zawartości... Mieli wtedy gdzieś lekko ponad trzynaście lat. Przez trzy dni wypełniali każde polecenie, jakie usłyszeli. Począwszy od zadań guwernantki, a skończywszy się na "weź się powieś" przez jakiegoś podchmielonego typa...

Reagan od razu złapał się za ucho w kurtce, a potem zawiesił za drzwiami, dyndając nogami. Jeszcze śmiał się, ratując pozostałych, kiedy zalewali się przerażeni łzami i pletli nieudolnie pętle ze wszystkiego, co wpadało im w ręce. Reagie robił natomiast wszystko, aby na czas zahaczyć ich o suszarkę na strychu jak skarpetki.

Tego dnia szczęśliwie kończyło się działanie mikstury, ale wszystkim chłopakom było wiadomo, jak mało brakowało. Wtedy to też Reagan stał się złośliwy do bólu, ale przynajmniej wyplątał ich z poważnych kłopotów. Potem już niemal nigdy nie szperali po domowych barkach maga, a alkohole dobierał starszy Kershaw.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro