Rozdział XXXII cz.I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zabawy trwały w najlepsze. Nogi Aloisa już zdrętwiały, a list ciążył na duszy. Wydawało się mu, że minęły godziny, ale Ezdeńczykom zabawa najwyraźniej odpowiadała. Na kamiennej posadzce wirowali czwórkami już niemal wszyscy przybyli. Za to nie było gościa, który nie zasmakowałby choć w zawartoście jednej z tysięcy butelek spiętrzonych na specjalnie przygotowanej ławie.

Z tego powodu część z tańczących nie mogła przybrać tego zawrotnego tempa, które sprawiało, że ich kontury się rozmywały, pozostawiając jedynie dymiące rdzenie istot. Alois domyślał się, że całe to złudzenie eteryczności wynikało z magii zmiennych, a nie samego układu ruchów.

Niewiele słów padało wtedy między Ezdeńczykami, a te ginęły wśród melodii, która stawała się coraz bardziej pierwotna. Z początku jeszcze dbano o ozdobniki na kształt cywilizacji śmiertelników, ale im późniejsza stawała się pora, tym mniej pozostawało z tych pozorów. Tu śpiewały szpony, kły, pazury Ezdenu, który walczył o terytorium na północy i zniewalał ludzi – bynajmniej nie ze względu na kwestie ideowe.

Tak też Aloisowi pozostawało skupić się na podejrzanym poruszeniu dobiegającym zza drzwi. Pośpiesznie wykrzykiwane polecenia, tupot niewspółgrający z muzyką wyraźnie przemykały pod szczeliną. Gorączkowość ta przywodziła mu na myśl raczej popłoch, co było zdumiewającym odkryciem.

Drzwi wcisnęły go w Vangelisa, kiedy pojawił się autor najgłośniejszych, a zarazem najtwardszych rozkazów. Darion wyglądał, jakby właśnie szykował się na bitwę. Świadczyły o tym płonące spojrzenie, zaciśnięte usta i głuchy warkot, który wprowadzał w wibrację magię w odcieniu patyny. Jego skóra była jednak tak blada, że aż zielona.

Sługa Ryudn spojrzał na Vangelisa i Aloisa, którzy odepchnęli drzwi, po czym zaczęli doprowadzać się do porządku, a przynajmniej jeden z nich. Tylko Kershaw wytrzymał pod tym spojrzeniem. Nawet wskazał mu głową lożę, gdzie zapewne się zmienny kierował.

Darion skinął Aloisowi w podziękowaniu, lecz nim na dobre się oddalił, jeszcze rzucił do niego beznamiętnym tonem.

– Lepiej nie stać przy drzwiach – poradził chrypliwie. – Zapowiada się przeciąg.

Mężczyzna skrył zgłupiałą minę w ukłonie, który odprowadził wilka aż pod schody. Dopiero wówczas zwrócił uwagę na Vangiego, którego twarz także wykrzywiał zagubiony grymas.

– Co on chrzani? – spytał.

Alois wygładził front tuniki. Też chciałby znać odpowiedź na to pytanie. Zaś to, że znał zmiennego, było oczywiste.

– Podejrzewam, że coś niezwiązanego z samymi drzwiami.

Wymieniwszy z żołnierzem kilka porozumiewawczych spojrzeń, tylko się utwierdził, że nie było to złudzeniem. Toteż nie zbagatelizował, w przeciwieństwie do biesiadników, Dariona, który popędził zapewne do niego bez zważania na niezadowolony tłum.

Nie mieli jednak gdzie się podziać. Alois, w oczekiwaniu na rozwinięcie sytuacji, pokrótce wyjaśnił Vangiemu, kim był zmienny. Musieli jednak nadal męczyć się w jednej wnęce.

Alois wiedział, że żwawa gra smyczków zaczęła zwalniać, a uderzenia w bębny cichnąć z polecenia Beliara. Darion musiał bardzo się spieszyć. Zmienni niebawem znieruchomieli. Niczym wytrąceni z transu szukali po sobie wyjaśnienia, któż to miał czelność przerwać im zabawę. Nim jednak do ich dezorientacji doszedł gniew, wieńcząca to cisza dawała wybrzmieć tupotowi wielu stóp spoza sali.

Wszystkie ślepia skierowały się na wrota, zdradzając napięcie. Część starszych zmiennych wycofywała się, jakby przeczuwając kłopoty. Natomiast członkowie loży schodzili pośród swoich gości. Żadne ze Scoavolciów nie zdradzało po sobie zaskoczenia czy niepokoju. Nawet Numa.

Stanęli przed tłumem w chwili, kiedy wrota wreszcie się rozchyliły. Znowu zakryły mężczyzn we wnęce, ale tym razem żadne z nich nawet nie stęknęło z łokciem drugiego w boku.

Orszak ubranych w czerń zmiennych wmaszerował hucznie niczym na paradzie militarnej. Balujący rozstępowali się przed nimi ze spuszczonymi głowami. Alois, stojący natomiast bezpiecznie za winklem, uważnie przyglądał się dworowi przez szczelinę. Jak dotąd bał się Beliara i Ryudn będących uosobieniem tego, przed czym drżała cała Północ. Wtedy jednak głowy mieli schylone tak nisko, jak wszyscy im podlegli.

Niebezzasadnie o delegacji Gwiezdnego Miasta balujący wypowiadali się szeptem. Emanowali zimnem, wszyscy, bez wyjątku. Powietrze wokół nich wręcz tężało, a oddech zamieniał się w obłoczki pary. Przypominali okrutnych bogów, którzy łaskawie zaszczycili śmiertelników swoją obecnością. Efekt wzmagała magia sącząca się z nich leniwie. Nikt jednak nie jaśniał bardziej niż odziana w szkarłat para.

Nie mieli ozdób. Nagi, czarny atłas ciasno owijał się wokół rękawów munduru mężczyzny aż do łokci. Wyróżniało go to, że w przeciwieństwie do wszystkich na sali nie miał na sobie nawet jednego zbytecznego okruszka błyszczącego metalu czy kryształu. Był pierwszym, który nie konkurował z kobietami na ilość dźwiganej biżuterii. Zresztą musiał być świadom, że żadna błyskotka nie przyćmiłaby krwistej chmury wypływającej z jego oczu, co tyczyło się także towarzyszki u boku.

Prowadził kobietę pod rękę do hrabiego Scoavolci. Aloisowi nagle przestała przeszkadzać pozycja, w jakiej się znalazł. W świetle świec poprzeczne wstęgi wokół jej tułowia i ramion stapiały się z czernidłem na dłoniach. Białe włosy spływały po plecach. Nie były przejawem sędziwego wieku, bynajmniej. Wyglądały jak utkane z blasku gwiazd, kiedy granatowe oczy przywodziły na myśl kosmiczne otchłanie. Mroczniejsze imię nieskończoności...

Beliar wyszedł przed szereg, stając bezpośrednio przed przybyszami. Ukłonił się nisko, starannie uciekając wzrokiem przed nimi. Nawet jego magia w kolorze jadeitu bladła przed ich obliczami, choć już ograniczali swą moc do zaledwie kilku symbolicznych smug.

– Księżniczko Taurelio! Książę Leadrze! Nie mogliśmy się was doczekać. – Przywitał ich godnie, niemal stykając się głową z ich stopami w głębokim pokłonie.

Numa i Ryudn podążyli za ojcem. Z jednak znacznie wyraźniejszym trudem powstrzymywali się od zerkania na przybyszy z Księstwa Niewolników.

– Właśnie widzę... – odparł ponuro mężczyzna, skanując gości wzrokiem. Tłum kulił się, gdy padło na nich jego surowe spojrzenie. Dokładnie jak ludzie uprowadzeni przez dowodzoną przez niego bojówkę. Alois z trudem przełknął ślinę na to wspomnienie. Jedno z wielu, z którymi musiał się tej nocy zmierzyć.

– Proszę wybaczyć, ale ledwo co wrócił z pogranicza – tłumaczyła go słodko kobieta, łapiąc gospodarza za dłoń.

Beliar, zachęcony tym gestem, wyprostował się. Za nim poszła reszta gości. Nie rozeszli się jednak. Książę zaczesał powoli platynowe włosy. Wiedział, że czekali tylko na jego przyzwolenie, aby wznowić zabawę. Nie otwierając nawet oczu, wykonał lekceważący gest, który właśnie to umożliwił.

Muzyka rozbrzmiała nieśmiało. Większość zmiennych niemrawo zaczęła tańczyć, przedtem oddalając się od książęcego orszaku. Pozostała część na nowo ustawiała się pod ścianami sali, tym razem z uwzględnieniem książęcych sług. Wszystko było zrobione w niepodważalnym porządku. Wrota jednak pozostawały otwarte do czasu aż Alois, a potem też Vangelis, o to nie zadbali.

Podobnie jak to miało wcześniej miejsce, gospodarz w otoczeniu rodziny prowadził dialog z gośćmi. Tym razem jednak to nie Beliar był w tej uprzywilejowanej pozycji, aby obwieszczać dalsze działania. Musiał pokornie patrzeć, jak w połowie zdania Leadr postanowił od nich odejść.

Ryudn wydawała się Aloisowi nawet zawiedziona takim obrotem sprawy. W przeciwieństwie do Dariona, który na chwilę przestał strzelać zazdrosnymi spojrzeniami w stronę potencjalnego obiektu westchnień swojej espis. Numa natomiast z dystansem śledził trasę przybysza. Na przemian z podziwianiem wdzięków Taurelii, oczywiście, która odprawiła świtę.

– Że też ten świat musi być tak cholernie mały... – wymamrotał gniewnie Vangie, zaciskając szczęki, że aż pulsowała mu żyła na szyi.

– Cóż... Zawsze możemy powiedzieć, że zniewoliła nas druga szycha w księstwie i mieliśmy zaszczyt poznać tą pierwszą– chlapnął Alois.

Bowiem dowódca bojówki, który przeprowadził akcję nad rzeką, był właśnie owianym legendą za życia Leadrem – Księciem Niewolników. Natomiast obojga mężczyzn przed aukcją obejrzała sama księżna, czy też księżniczka. Razem – najbardziej wpływowe rodzeństwo w monarchii po Ich Wysokościach – Królowej Bellonie, jej następczyni Badb i synu Sekhmetcie.

– Od kiedy to się stałeś taki dowcipny? – zagaił Vangelis. Na jego osłupiałe spojrzenie Alois tylko wzruszył ramionami.

– Od kiedy nie umieram na jakieś zapalenie? – odpowiedział żartobliwie, pytając.

Alois nie spuszczał oka z księcia. Niespecjalnie się oddalał od siostry, a zatem i pola widzenia człowieka. Panterzy zmienny przechadzał się wzdłuż kolumnady i przyglądał się każdemu jak kustosz na nowej wystawie. Naturalnie nawet najdumniejsze sługi musiały znieść silne spojrzenie władcy. Nie było ich człowiekowi żal. Nawet chciał, aby wojownik tam przystał na dłużej – z dala od niego i Vangiego.

Numa tymczasem również postanowił odstąpić od towarzystwa swojego przybranego ojca. Niebawem znowu zniknął z oczu Aloisa, ale do tego czasu zdążył już z paroma osobistościami powymieniać uprzejmości. Kershaw czuł się z tym spostrzeżeniem nieco nieswojo.

Vangelis szturchnął go łokciem. Z grymasem obejrzał się tam, gdzie padał jego wzrok – dostrzegając zbliżającego Leadra. Kiwnąwszy głową w podziękowaniu, wyprostował się, szykując na konfrontację.

W końcu przeżył. Nie tylko przeprawę, ale także aukcję i zamek. Zdał sobie sprawę, że teoretycznie zajmował trzecie miejsce w hierarchii całego zamku. Zaraz po przyszłym hrabim Scoavolci.

Teoretycznie... To było słowo klucz.

Zaschło mu w ustach, kiedy wreszcie stanął twarzą w twarz ze zmiennym. Nie odważył się mu spojrzeć w oczy, choć trzymał głowę wysoko. Stał nieruchomo świadomy taksującego spojrzenia Leadra.

– Już dawno powinieneś wyskoczyć ze skóry... – Leadr mruknął po ezdeńsku. Alois nie zareagował, nawet nie wiedział jak. Białowłosy jednak te słowa kierował do jego towarzysza, który nawet tego nie zrozumiał.

– Nie radzę, potem ciężko ją włożyć – wtrącił się ktoś zza księcia.

Numa stał z rękami założonymi do tyłu oparty o jedną z kolumn. Leadr spojrzał na niego spod uniesionych brwi, kiedy odbił się od niej i podszedł. Zapewne espis miał oczekiwać stosownego przyzwolenia. Alois się tylko przyglądał, co też wyczynia! Do sfinksa wpienionego!

– No tak, znasz się na rzeczy... – skwitował ze wzruszeniem ramion gość, kreśląc okrąg wokół oczu. Czy to była złośliwość?

Wilk nie powstrzymał się od wyszczerzenia jednego z kłów. Skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na sługę, stając koło wojownika.

– Oczywiście, nie licząc, że dzisiejszej nocy opadają wszelkie maski... – ciągnął dalej książę, wzruszając ramionami. – Taki prezent dla wszystkich noruk od bogini, kiedy noc równa się dniu.

– Dla kogo prezent, to prezent – mruknął niedbale Numa, zbliżając się do księcia o kolejny krok. Bez żadnych frazesów spytał, wskazując Aloisa palcem: – Czymś ci podpadł, że tak się na niego patrzysz, książę, czy tylko jesteś kolejnym, który się tu nudzi?

Leadr zamrugał powoli niczym kot. Zrobił to parokrotnie, zanim się odezwał. Stukał się przy tym palcem w brodę, kiwając głową w niedowierzaniu. Alois też nie wierzył, że można być tak lekkomyślnym, ryzykanckim... Po prostu głupim!

– Cóż... Nie kryję się zbytnio z tym, co uważam na temat bezsensownych pogaduszek – spojrzał znacząco Leadr, wyraźnie przeganiając Numę sprzed swojego oblicza. Alois przełknął ślinę, rozumiejąc każde słowo. Vangelis także stał spięty, choć pewnie nie rozumiał ani słowa.

– To dobrze. Więc tylko ostrzegam, że jeśli nie będzie w stanie, w jakim tu przylazł – wilk ponownie wskazał sługę głową, ciągnąc leniwie – znajdę winowajcę.

Magia zafalowała wokół obojga zmiennych. Numa zaczął kasłać dymiącą zielenią, malejąc przy tym, jakby to niej zawdzięczał swoją postawność. Książę uśmiechnął się z politowaniem, bawiąc czerwoną smugą przemykającą spod czarnej bandany na jego ramieniu.

– To jeden z moich najciekawszych łupów – przyznał Leadr, przekrzywiając głowę. – Myślałem, że zrobił wystarczająco wiele ciekawych wybiegów, aby nie skończyć jako pomywacz albo pożywka dla robaków. I z tego, co widzę, nie pomyliłem się.

– Być może – mruknął wilk, doprowadzając się do porządku. Zieleń wokół niego jednak nie chciała się ponownie skryć w jego ciele, kradnąc kontury jego sierści, ogona czy uszu.

Leadr spojrzał się na lożę, wkładając ręce do kieszeni munduru. Omiótł młodego Scoavolcię spojrzeniem wojownika mierzącego potencjał kadeta. W oczach niczym odłamki lodu czaiła się dzikość, która tym razem okazywała się wspaniałomyślnie przychylna.

Alois był ciekawy, czy gdyby usłyszał przemowę Numy, wzmogłoby to swoiste uznanie czy lepiej, że ograniczył się do tego wyzwania.

Kiedy książę oddalił się, wskazując spojrzeniem, gdzie się kierował, Numa zaczekał chwilę. Zwrócił się do człowieka, nie zważając na obecność Vangelisa.

– Dobra pachole – przemówił we wspólnej mowie. – Starczy na dzisiaj. Idź sobie.

Alois już otworzył usta, aby wydusić z siebie jakieś pytanie. Wilk spojrzał na niego znacząco. W niebieskich oczach wirowały smugi zielonego dymu. Zamknął nieśpiesznie usta.

Nie było mowy o jakimkolwiek wyjaśnieniu. Posłusznie skłonił głowę i wydostał z nawy. Zanim jednak na dobre odszedł, zerknął na Vangiego. On również kiwnął mu na znak pożegnania, dobrze wiedząc, że na więcej nie mogli sobie pozwolić. Po tym Alois odszedł. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro