Rozdział XXXII cz.II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alois, nie wiedząc, co ze sobą począć, postanowił wrócić do swojej komnaty. Robił to nieśpiesznie, ale jego serce z trudem nie obijało się o żebra. Na westchnięcie przepełnione ulgą pozwolił sobie dopiero, gdy zamknął za sobą drzwi i usiadł na swoim łożu.

Papier uwierał go w nogę, co przypomniało mu, dlaczego jeszcze nie mógł zasnąć.

Wstał i podszedł do okna. Skromniejsze lampiony wyznaczały ścieżkę, kreśląc żółtą linię na horyzoncie. Te bliżej zamku dawały dość światła, aby odczytać wiadomość.

Spoconymi dłońmi złapał za brzegi kartki. Zaczął starannie odkształcać wszystkie zagięcia. Serce szybciej mu zabiło, kiedy przez chwilę w emocjach zapomniał się o przebarwieniu na palcu. Już myślał, że rozcierał tusz, choć samej treści na oczy jeszcze nie widział.

Kiedy wreszcie zwrócił zmęczone spojrzenie na list, chwilę mu zajęło, zanim na nowo przypomniał sobie odczytywanie liter w ojczystym języku. Z coraz pogodniejszym spojrzeniem analizował linijkę po linijce listu.

"Ali.

Nie wiem czy żyjesz tam jeszcze. Jeśli tak, nie może Ci się źle powodzić, skoro ten ezdeński pies-junior ma ludzkiego pomagiera. Ale co ja tam wiem... Nie wiem właśnie.

Do sedna jednak.

Zwiewam stąd.

Kiedy następne wozy pojadą z towarem do osad na północ od mojej, będę tam pomagał. Pierwszą na drodze jest Twoja."

Alois pożałował, że nie przysunął sobie przedtem krzesła. Nieznacznie zmarszczył brwi, ale nie dlatego, że nie widział.

Opierając się o ścianę, zagłębiał się w treść kolejnych zdań. Nie były nawet grama mądrzejsze od poprzednich!

"Bądź gotów, dobrze? Nie tylko na bieganie. Przeprawa przez góry na zachodzie kontynentu może być na pewno jest niebezpieczna. Nie obrażę się, jakbyś miał też własny prowiant. Skał jeść nie będziemy, ale za to zmienni też nie."

Nieśmiały uśmiech walczył z oburzonym krzykiem. Przecież jedynymi górami na zachodzie Ezdenu było pasmo Anialwath! Najwyższe na całym świecie i nie bez powodu niezdobyte nawet przez zmiennych! A Griffin w całym swoim życiu wspiął się jedynie na pagórek i nie miał pojęcia o wspinaczce... W obliczu takiej głupoty zmienni nie musieli mu pomagać, aby się wykończył.

Griffin jednak ryzykował tyle tylko dlatego, bo liczył, że Alois do niego dołączy. Kershaw nie miał prawa zakładać, że przyjaciel był na tyle lekkomyślny, aby rozpatrywać wspinaczkę górską i brak czyjegoś wsparcia.

"Mam nadzieję, że kiedy się już spotkamy (o ile), będziemy na prostej do domu. Pomyśl, zdążymy jeszcze na święta...

Nie zapeszam, Ali.

Griffin.

Na razie."

Opuścił kartkę z listem, drugą ręką rozcierając oczy. Parsknął, siadając na brzegu łóżka. Pogrążony w półmroku nie musiał widzieć tekstu, aby wpatrywać się w papier, oparty o własne kolana. Nawet nie dopuszczał do myśli, co Vangelis mógł ryzykować dostarczeniem mu tego listu.

Alois wspominał dzisiejsze wydarzenia. W końcu przeżył jakąś pogańską uroczystość przyjęcia Numy do społeczności.

Schrzanił po bandzie, bo najprawdopodobniej żaden z jego listów ostatecznie nie dotarł do nadawcy.

Jego przyjaciel wracał do domu.

Alois nie mógł się jak dotąd nawet zebrać, aby na poważnie zrobić postępy w tym kierunku, odkąd został esperą. Nie zrobił nic, aby się wydostać. Zupełnie nic...

Z mętlikiem w głowie szykował się do snu, nie spuszczając z oczu listu, jakby ten miał się zaraz rozpłynąć w powietrzu. Pokrzepiał go, a jednocześnie był jednym wielkim wyrzutem sumienia.

Kładąc się do łóżka, Alois nie mógł ostatecznie rozsądzić zarówno siebie, jak też swoich planów.

Bal, którego się tak bał, właśnie mijał. Zobaczył się nawet z Vangelisem. Dostał odpowiedź na list, który burzył z trudem wypracowany ład... Albo przypominał o tym, z czego tak łatwo przyszło mu zrezygnować.

Schował sobie kartkę pod poduszkę. Nie miał śmiałości przyznać, że już wiedział, co powinien zrobić... Nawet jeśli w ten sposób... Nawet jeśli w ten sposób musiałby zostawić Greenie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro