85.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Nie zatrzymywać się! – krzyknął Voldemort do swoich ludzi.

Kolejne szeregi śmierciożerców pędziły przed siebie, wpadając w następne pułapki. Ale w końcu kilkoro z nich dotarło na teren, który wydawał się być w miarę bezpieczny. To dodało otuchy reszcie – lawirując między miejscami, w których polegli ich towarzysze, zaczęli podchodzić coraz bliżej zamku.

To był moment, na który czekał Severus. Teraz mógł wreszcie przedrzeć się przez pole bitwy nie narażając się na to, że przedwcześnie ujawni się z tym, po której stronie tak naprawdę stoi. Biegł razem z innymi śmierciożercami, omijając zdezaktywowane pułapki, mając pewność, że nie dosięgnie go żaden strzał wymierzony w jego plecy.

Dotarł pod bramę zamku, gdzie poplecznicy Voldemorta starli się z ludźmi Dumbledore’a. Odetchnął głęboko. Poczuł, że to właśnie jest ta chwila, na którą tak długo czekał.
Odrzucił maskę i wdeptał ją w ziemię. Zrzucił z głowy kaptur, a po chwili czarny płaszcz wylądował na trawie, startowany butami dotychczasowych sojuszników. 

Severus roześmiał się i włączył w wir walki, wyraźnie opowiadając się po stronie Zakonu Feniksa. Wysłał również wiadomość do Dumbledore’a, że na niego także już czas.

*

Tom Riddle patrzył na Severusa z wyraźnym niedowierzaniem. Mógł się spodziewać, że Snape kiedyś go zdradzi, by sięgnąć po potęgę i władzę i zająć jego miejsce. Jednak nigdy nie przypuszczał, że przejdzie na stronę wroga. I że Zakon przyjmie go w swoje szeregi po tym, jak zabił jego przywódcę.

Chwilę później zrozumiał, że zdrada Snape’a nie zrodziła się w ciągu ostatnich miesięcy. Kiedy Dumbledore, cały, zdrowy i żywy, wyszedł z zamku na błonia, Voldemort aż posiniał z wściekłości. Miał w swoich szeregach szpiega, zdrajcę i co gorsza uważał go za jedną z najbardziej oddanych mu osób. Zabolało, ale nie aż tak bardzo, jak zaboli Snape’a, gdy ten w końcu wpadnie w jego ręce. Wydał stosowne rozkazy i w towarzystwie Bellatriks oddalił się w stronę Hogsmeade.

*

Zoey zaczęła się zastanawiać, czy da radę jednocześnie walczyć i utrzymywać tarczę chroniącą jej armię. Męczyło ją to, jednak nie potrafiła zrezygnować z walki, a dobrze wiedziała, że nie wolno jej zerwać kontaktu z wilkami. Byłaby całkowicie osłabła, gdyby nie Norna, przywódczyni wilków z północy.

Nie walcz z tym, Pani – odezwała się wilczyca. – Połącz się z nami. Stań się jedną z nas.
Jak mam to zrobić? – spytała Zoey.
Nie próbuj być w dwóch miejscach jednocześnie – zaczęła wyjaśniać Norna. – Kiedy staniesz się częścią naszej watahy, będziesz mogła walczyć razem z nami, a twoja tarcza będzie podtrzymywana przez naszą więź. Nie będziesz już musiała jej kontrolować.
Jesteś tego pewna? – spytała półelfka, a wilczyca skinęła głową. – Skąd możesz to wiedzieć?
Z legend – mruknęło zwierzę. – To z nich czerpiemy wiedzę o ludziach, którzy stawali się naszymi Panami.
Spróbuję, ale jeśli osłona osłabnie, to będę musiała się wycofać – stwierdziła Zoey po chwili wahania.
Zrobisz, co uznasz za słuszne, Pani.

Jak do tej pory wystarczał jej kontakt telepatyczny, który miała z wilkami. Zwykle starała się tłumić swoją aurę nie chcąc nad nimi dominować. I tylko raz pozwoliła sobie na głębsze połączenie ze swoimi poddanymi – wtedy, gdy była więziona przez elfy.

Westchnęła, ale postanowiła zaryzykować. Spojrzała w żółte ślepia Norny i odnalazła tę część jej umysłu, z którą była połączona. Wniknęła głębiej czując, że wszystko wokół staje się prostsze. Mogła swobodniej oddychać, była silniejsza, szybsza i, tak jak obiecała wilczyca, nie musiała już zasilać tarczy ochronnej swoją mocą. Zaśmiała się radośnie i z Norną u boku pobiegła przed siebie.

Jej umysł stał się częścią zbiorowej świadomości. Nie musiała już wydawać rozkazów, wystarczyło, że pomyślała o tym, że wilki powinny ruszyć przez pole bitwy tyralierą i zepchnąć wrogów w stronę pułapek. Ta myśl od razu została zrealizowana – w szeregach wilków i wilkołaków nastąpiły pewne roszady, gdy większość z nich ruszyła do walki u boku swojej Pani. Te, które zostały, miały pilnować ludzkich sojuszników, żeby i ich objęła tarcza stworzona przez Zoey.

*

Remus Lupin usłyszał jej wezwanie, ale nie chciał stać się częścią watahy. Wolał walczyć ramię w ramię z żoną i przyjaciółmi. A przynajmniej tak sobie wmawiał. Bał się, że jeśli raz wkroczy na drogę, która tak bardzo go kusiła, to nie będzie umiał zawrócić. Jednak gdy spojrzała na biegnącą razem z wilkami Zoey, nie mógł dłużej tłumić instynktu.

Przekazał dowodzenie swoim oddziałem w ręce Tonks i ruszył przed siebie.
Nie słyszał już okrzyków Syriusza. Nie widział pytającego spojrzenia żony. Był częścią stada. Dogonił Zoey i dostrzegł, że oboje musieli czuć się tak samo – silni, zjednoczeni, szybsi niż kiedykolwiek. Poruszali się z wdziękiem typowym dla wilków. Ich zmysły wyostrzyły się, dzięki czemu dużo sprawniej unikali ataków. I nie musieli się już rozpraszać, żeby korzystać z broni czy zaklęć.

Wataha zdawała się być niepowstrzymana.

*

Zoey przystanęła tylko na chwilę, żeby otworzyć przejście dla tych wilków, które chciała skierować w inną część pola walki.

I wtedy poczuła uderzenie w łopatkę. Domyśliła się, że cios był wymierzony w głowę, ale wilczy instynkt kazał jej się uchylić na chwilę przed tym, nim zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje.
Nie zatrzymujcie się – przekazała telepatycznie wilkom i odwróciła się w stronę napastnika.

*

Lucjusz nie musiał długo szukać półelfki, która w ostatnich latach polowała na jego towarzyszy. Kobieta wcale się nie ukrywała. Jednak na początku bitwy trzymała się nieco na uboczu, a on nie chciał ryzykować, że ktoś go zauważy, zanim do niej dotrze. Dopiero gdy rzuciła się do boju, ruszył jej śladem.

Odczekał, aż nadarzyła mu się wymarzona sposobność – półelfka na chwilę została sama. Pochłonięta tworzeniem portalu, nawet nie usłyszała, że skradał się w jej stronę. Wiedział, że czarami nie zrobi jej krzywdy, więc zawczasu przygotował sobie najeżoną kolcami kulę, którą chwilę temu zamachnął się na nią.

Celował w głowę, ale nie trafił. Kobieta uchyliła się, a cios, który z założenia miał być zabójczy, rozszarpał jej łopatkę i zmiażdżył kilka kości. Lucjusz zaklął, ale nie zamierzał się wycofywać. Pragnął jej śmierci, jak niczego innego na świecie.

Półelfka odwróciła się w jego stronę. Prawe ramię zwisało jej bezwładnie wzdłuż ciała, a łuk wysunął się z jej dłoni. Jednak w jej oczach nie dostrzegł ani krzty strachu czy słabości. A gdy uśmiechnęła się do niego, poczuł, że gardło zaciska mu się z przerażenia.

*
Zoey starała się ignorować ból rozdzierający jej ciało. Nie miała czasu, żeby skupić się na ranie, którą miała na plecach, ale domyślała się, że była poważna, skoro nie mogła poruszać prawą ręką. Jej ukochany łuk leżał bezużyteczny pod jej nogami. Była wściekła, ale próbowała zachować spokój. Przynajmniej dopóki stała twarzą w twarz z Malfoyem.

– Znowu się spotykamy – warknęła. – I znów próbujesz atakować od tyłu, jak zwykły tchórz.
– Z człowiekiem stanął bym twarzą w twarz, ale ty nie jesteś człowiekiem – odparł z typową dla siebie pogardą Lucjusz.
– Widocznie mnie boisz się bardziej – zadrwiła.  – I być może masz rację. Jestem kimś więcej niż zwykli ludzie.

Miała sprawną tylko lewą rękę, jednak nie zamierzała dawać za wygraną. Odpięła od paska trzy srebrne kulki i zaczęła przesuwać je pomiędzy palcami zdrowej dłoni.

Malfoy nie miał najmniejszego zamiaru dyskutować z tą istotą. Była mieszańcem, którego należało wyeliminować z tego świata. A już na pewno z jego wyidealizowanej wizji świata. Ponownie zamachnął się morgensternem i po raz drugi trafił ją w prawą łopatkę. Zaskoczony zamrugał.

Zoey jęknęła z bólu, ale i tak poczuła się usatysfakcjonowana. Podczas gdy Malfoy brał swój niezgrabny zamach, ona rzuciła swoimi kulkami. Nadstawiła prawy bok, żeby nie narazić innej części ciała na spotkanie z bronią Lucjusza i wykorzystała chwilę nieuwagi przeciwnika, by zdobyć jego różdżkę.

Przez chwilę bawiła się nią tak, by zrozumiał, co się wydarzyło. I co miało stać się dalej.

– Jesteś tylko człowiekiem, Malfoy – warknęła. – Śmiertelnym, słabym człowiekiem, któremu wydaje się, że włada magią niedostępną jego wrogom – złamała różdżkę, a jej dwie połówki wgniotła w miękką ziemię u swoich stóp. – A tak naprawdę bez różdżki jesteś nikim. Nie różnisz się od mugoli czy nieludzi, którymi pogardzasz.
– Nie potrzebuję różdżki, żeby zabić stworzenie takie, jak ty – odwarknął.
– Ale potrzebujesz czegoś więcej niż broń, którą dysponujesz – zaśmiała się.

Lewą dłoń skierowała w stronę ziemi i zaczerpnęła z jej mocy.

Malfoy nie mógł oderwać wzroku od światła, które zaczęło spowijać jej sylwetkę. Było w tym coś hipnotyzującego, co sprawiło, że zupełnie zapomniał o trzymanej w ręku broni. Przecież powinien wykorzystać sytuację i zaatakować, jednak tego nie zrobił. Nagle trzonek morgensterna rozgrzał się do czerwoności, a zaskoczony mężczyzna upuścił go na ziemię.

Zoey spojrzała na niego i wyciągnęła dłoń w jego stronę. Naładowana mocą ziemi zyskała nad nią kontrolę. Chwilę później Lucjusz zrozumiał, że są siły, z którymi nie powinien igrać. Korzenie rosnącego opodal drzewa przebiły powierzchnię ziemi i pełzały po trawie w jego kierunku, oplatały się wokół jego ciała, aż uwięziły go w nierozerwalnych splotach.

– Poczekasz tu sobie, aż istoty twojego gatunku wymierzą ci sprawiedliwość – powiedziała zimno Zoey. – I uznaj to za akt łaski.

Krew z roztrzaskanej łopatki spływała jej wzdłuż pleców i bezwładnej ręki, jej skóra była lepka od potu, a przed oczami wirowały czarne plamki. Musiała szybko się uleczyć, jeśli nie chciała stracić przytomności. Problem w tym, że nie miała już siły na zaklęcia uzdrawiające.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro