1. Burza

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Komary bzyczały przeraźliwie. Na mokradłach zawsze było ich dużo, ale tego dnia były wyjątkowo zajadłe. Zanosiło się na deszcz i to właśnie spotęgowało ich aktywność. To i zapach świeżej krwi, tak słodko wabiący je nad powierzchnię jednej z licznych kałuż. Powietrze zdawało się wibrować od ich bzyczenia, gdy całą chmarą osiadły na ramionach dziewczyny leżącej wśród kęp na poły zgniłej a na poły wyschniętej trawy. Owady nie musiały się zastanawiać, co ona tam robiła. Nie interesowało ich to, czy była żywa czy umierająca. Dla nich była źródłem pożywienia, z którego obficie korzystały.

*

Było duszno, gorąco i wilgotno. Kolejny letni dzień zamieniał się w wieczór, ale nic nie zapowiadało, żeby pogoda miała ulec poprawie. Nie było nawet cienia wiatru, który ochłodziłby rozgrzane do granic powietrze. Powietrze, którym ciężko było oddychać. Owszem, mógł sam coś na to poradzić, ale z sobie tylko znanych przyczyn - nie zrobił tego. Może dlatego, że w domu wilgoć nie doskwierała mu tak mocno? A może polubił ciepło, które wsączało się w kamienne mury i nie pozwalało, by marznął nocami? Dzięki temu ból wydawał się łatwiejszy do zniesienia. Odgrodził się od bezlitosnych promieni grubymi zasłonami i nie czuł potrzeby opuszczania przytulnego salonu, w którym spędzał większość czasu.

Zresztą, po co miałby wychodzić? Wszystko, czego potrzebował miał pod ręką, a jeśli już musiał uzupełnić swoje zapasy, to robił to jednorazowo, żeby zbyt często nie pokazywać się ludziom na oczy. Nie cierpiał tłumu i ścisku. Nienawidził gwaru beztroskich głosów. Wszędobylskie, nieuważne dzieci doprowadzały go do szału, a przesadnie uśmiechnięci sprzedawcy wywoływali w nim mdłości. Dlatego rzadko opuszczał swoją samotnię, zakupy zwykle robił w wielkich magazynach, w ilościach hurtowych. Chociaż gdy zaglądał czasami do swojej spiżarni, odnosił wrażenie, że zapasów wystarczy mu na kilka najbliższych lat. Mógłby nie wychodzić wcale, bo nie groziła mu śmierć głodowa. Zabić go mogła, co najwyżej, monotonia przygotowywanych posiłków.

Poza tym, każda taka wyprawa była dla niego bardzo wyczerpująca. Okaleczone ramię nie odzyskało pełnej sprawności, a rany na karku bolały niemiłosiernie przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Jad węża wciąż go zatruwał od środka, a antidotum, które zażywał w coraz to większych dawkach, osłabiało jego i tak już zmaltretowane ciało. Jednak żył. Można by powiedzieć, że egzystował, ale on tak tego nie odbierał. Tutaj, w górskiej kotlince osłoniętej ze wszystkich stron od wiatru, miał wreszcie wymarzoną ciszę i spokój. I prywatność, którą cenił sobie ponad wszystko. Nie czuł się samotny ani pokrzywdzony przez los. To on wybrał taki sposób na życie. I tylko położone niedaleko jego domu mokradła wdzierały się bzyczącym dysonansem w jego samotną ciszę.

*

Powietrze drżało od upału, komary bzyczały coraz głośniej, samce wodniczek zanosiły się śpiewem, aż nagle wszystko to ucichło, zamarło w oczekiwaniu. Cisza była tak niespodziewana, że pogrążony w lekturze mężczyzna poderwał głowę, odłożył książkę i podszedł do okna. Odsłonił ciężkie zasłony i w napięciu czekał na to, co miało nastąpić.

- Trzy, dwa, jeden - odliczał.

Sinofioletowe niebo jakby tylko na to czekało - błyskawica rozdarła duszną przestrzeń kotliny, a napęczniałe chmury wypluły z siebie potoki deszczu. Wicher, który do tej pory skutecznie omijał tę okolicę, załomotał o ściany domku, napierając na drzwi i okna, próbując wedrzeć się do środka.

Snape nie wrócił na swoje miejsce, tylko zafascynowany obserwował zmieniający się krajobraz. Ostrzejsze niż zwykle szczyty gór, chwiejące się korony odległych drzew, fontanny błota unoszące się nad mokradłami. W nawałnicy, która przetaczała się nad nim, była pewna gwałtowność i groza, ale też niewypowiedziane piękno. Przyglądał się temu dość długo, do momentu, gdy wiatr ucichł, a monotonny szum deszczu zaczął go usypiać.

*

Poranek wstał cichy, łagodny i przejrzysty, a jedynymi śladami po wczorajszej burzy były kałuże, w których odbijało się słońce. Wyszedł przed dom i rozprostował zastałe mięśnie, a świeże, górskie powietrze wypełniło mu nozdrza delikatną roślinną wonią. Skrzywił się, gdy ramię zapiekło boleśnie, ale nie przestawał nim poruszać. Nagle pomiędzy ptasimi trelami dało się słyszeć żałosny jęk.

Severus spiął się cały. Drżąca z wysiłku dłoń ściskała różdżkę, czujne, czarne oczy przeczesywały okolicę, żeby zlokalizować intruza. Głos był ewidentnie ludzki, co oznaczało, że ktoś wdarł się na jego teren. Skoro zaklęcia alarmujące milczały, to musiał być to ktoś na tyle potężny, by bez trudu je przełamać lub na tyle słaby, by nie stanowił zagrożenia. Biorąc pod uwagę swoją przeszłość, Snape zakładał, że w grę wchodziła raczej ta pierwsza opcja. A jednak ten ktoś jęczał. Może to pułapka? - pomyślał. Ale kto i skąd mógłby się dowiedzieć, że przeżył i ukrył się właśnie tutaj? Tylko dwie osoby... Żadna z nich jednak nie odwiedziłaby go bez uprzedzenia. Pułapka czy nie, trzeba to sprawdzić.

Nie tracąc czujności, ruszył w stronę mokradeł, skąd dobiegł głos. Grząski grunt uginał się pod jego ciężarem, a śliska nawierzchnia utrudniała mu utrzymanie równowagi, ale parł wciąż przed siebie do miejsca, gdzie chmara komarów rozpoczynała na nowo swoją ucztę.

Już z daleka widział nieruchome ciało leżące na ziemi. Kiedy podszedł bliżej dostrzegł kaskadę długich, rudych loków rozsypanych wokół niego. A gdy był już tuż obok, zyskał pewność, że to kobieta. Zaklął paskudnie.
Żeby chociaż była martwa! Nie musiałby nic robić, przeciwnie, zostawiłby jej szczątki jako ostrzeżenie dla innych nieproszonych gości. Jednak martwi nie jęczą. Zazwyczaj. Pochylił się nad kobietą i sprawdził jej puls. Słaby, bardzo słaby, ale dawało się go wyczuć. Czyli nie mógł jej tutaj zostawić na pastwę losu. Wyczarował nosze i mało delikatnie ułożył ją na nich. Z westchnieniem pełnym rezygnacji przetransportował ją do domu.

*

Dokładnie mył ręce, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w rozwodnioną krew spływającą po białej powierzchni umywalki. Nie było dobrze. Kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna, wciąż była nieprzytomna. Większość jej obrażeń stanowiły ugryzienia komarów i innych owadów i nimi Severus nie przejmował się wcale. O ile w ogóle mógłby przyznać, że przejmował się czymkolwiek. Jednak wcześniej ktoś rozbił kobiecie głowę i dość długo ciągnął jej bezwładne ciało po ziemi, raniąc jej stopy i łydki. Barki były wyrwane ze stawów, widocznie napastnik nie miał wprawy w pozbywaniu się swoich ofiar. Obdarte łokcie i kolana natomiast świadczyły o tym, że kobieta musiała choć na chwilę odzyskać świadomość, skoro przeczołgała się w pobliże jego domu. Większość tych ran była niegroźna i wystarczyło kilka zaklęć, trochę esencji z dyptamu i miejscowe obstrzykiwanie złamań Szkiele-Wzro, żeby się ich pozbyć. Jednak rana na skroni była głęboka. Severus widział pod rozciętą skórą sterczące odłamki białych kości.

Mył ręce i wahał się. Nie był uzdrowicielem i nigdy nie przeprowadzał tak skomplikowanego zabiegu. Podczas wojny zwyczajnie dobiłby tak rannego towarzysza, ale wojna już się skończyła, a ta dziewczyna miała przed sobą całe życie. Mogłaby mieć, gdyby ktoś jej nie napadł i nie porzucił. Wciąż może je mieć, jeśli jemu się uda. A jeśli nie? Wtedy zawsze będzie mógł odnieść ją tam, skąd ją zabrał. Ewentualnie pochowa ją w ogródku lub, tu skrzywił się na samą myśl o tym, powiadomi kogoś, kto rozwiąże za niego ten problem.

Pomimo tak licznych opcji, wciąż miał opory przed rozpoczęciem operacji. Usunięcie kawałków kości z tak delikatnej tkanki, jaką jest mózg, wymagało precyzji i pewnej ręki, a on swoim dłoniom nie ufał nawet w znacznie mniej poważnych kwestiach. Użycie różdżki także odpadało, z powodu możliwości uszkodzenia płatów skroniowych. Musiał wziąć pęsetę i oczyszczać ranę cal po calu.

Najtrudniejsze w tym wszystkim okazało się podjęcie decyzji.

*

- Druga godzina po zabiegu. Maść zaczyna działać i niedługo będzie można zdjąć szwy. Jeśli się nie mylę, po uderzeniu powinna pozostać tylko cienka, nierówna blizna - Severus ledwo dawał radę utrzymać pióro w zmęczonej dłoni. - O zmianach w funkcjonowaniu mózgu będzie można mówić dopiero, gdy pacjentka się obudzi. O ile się obudzi.

Odłożył pióro na stolik i przymknął powieki. Adrenalina stopniowo opadała i dochodził do wniosku, że to, na co się porwał, było równie szalone, co głupie. Usuwał skrzepy krwi, włosy, fragmenty kości i poszarpanej skóry z pęsetą w jednej ręce i podręcznikiem uzdrowiciela w drugiej! Tylko ktoś niespełna rozumu mógłby zrobić coś takiego! A Snape, pomimo tego, że wysoko sobie cenił swój chłodny osąd i analityczny umysł, postąpił wbrew rozsądkowi. Czas pokaże, czy to była słuszna decyzja.

*

- Dwudziesta godzina po zabiegu. Zgodnie z przypuszczeniami, po szyciu na skroni widoczna jest zaledwie cienka, perłoworóżowa blizna. Pacjentka wciąż pozostaje nieprzytomna. Do tego silnie gorączkuje i majaczy - panującą w domu ciszę przerywało tylko rytmiczne skrobanie pióra o pergamin. - Pozostałe rany zdążyły się już zagoić.

Snape spojrzał na dziewczynę leżącą w sterylnie czystej pościeli przykrywającej łóżko w jego pokoju gościnnym. Miała bardzo jasny odcień skóry, teraz pewnie jeszcze bielszy niż zazwyczaj, spod której prześwitywały niebieskie żyły. Komary i bezlitośnie palące słońce pozostawiły ślady na jej plecach, ramionach i łydkach, ale nie było to nic trwałego. Przyjemna dla oka twarz upstrzona była licznymi piegami, podobnie ramiona i dekolt. Dość wąskie wargi były spierzchnięte i pogryzione do krwi i odcinały się wyraźnie od białej skóry twarzy. Tak samo jak płomiennorude, kręcone włosy, poplątane i częściowo obcięte przez niego przed oczyszczeniem rany. Kiedy Snape ją znalazł, ubrana była w sięgającą kolan białą sukienkę na ramiączkach, jednak przed zabiegiem musiał ją dokładnie umyć i przebrać, więc teraz miała na sobie jego obszerną koszulkę i spodnie od piżamy. Jej ubrania moczyły się w specjalnym roztworze, który miał usunąć z nich ślady błota i krwi.

Severus zarejestrował to wszystko jakby mimochodem, tak naprawdę interesowało go co innego. Kobieta gorączkowała już od kilku godzin i nie zanosiło się na to, by cokolwiek było w stanie zbić wysoką temperaturę. Przynajmniej jemu skończyły się już pomysły i środki. Dopóki nie majaczyła, miał jeszcze nadzieję, że jej się poprawi, że organizm sam zwalczy gorączkę. Jednak nadzieja okazywała się płonna.

*

Dwie godziny później, dziwnie zdesperowany Snape, postawił wszystko na jedną kartę: podał młodej kobiecie wszystkie eliksiry, które tylko przyszły mu do głowy, a kiedy odrobinę się uspokoiła, zanurzył ją w wannie z zimną wodą. Wiedział, że nie powinien jej ruszać w takim stanie, ale nie widział innego wyjścia. Tak wysoka temperatura mogła trwale uszkodzić tkankę mózgową, a nawet doprowadzić do śmierci. Nie po to ją ratował, żeby teraz bezczynnie patrzeć, jak umierała.

Kąpiel pomogła - gorączka spadła, a po kolejnych kilku godzinach kobieta otworzyła oczy.

Rozejrzała się nieprzytomnie dookoła siebie, a kiedy jej wzrok odrobinę się wyostrzył, zauważyła siedzącego niedaleko mężczyznę. W pierwszym odruchu przestraszyła się, ale ponieważ on się nie poruszył, to ona również zamarła w bezruchu. Otworzyła usta i przez chwilę poruszała nimi, jakby przypominając sobie, jak się mówi.

- Gdzie ja jestem? - spytała zachrypniętym głosem.

- U mnie w domu - odparł cicho Snape. - Znalazłem cię nieprzytomną i zabrałem do siebie. Pamiętasz, jak się tu dostałaś?

Przyglądał się jej, wciąż niepewny, w jakim jest stanie. A ona nie odrywała wzroku od jego twarzy, myśląc nad czymś intensywnie, aż w końcu odezwała się ponownie:

- Ja nie wiem... Nie pamiętam - przerażona i zagubiona dziewczyna rozpłakała się.

Snape patrzył przed siebie wzrokiem całkowicie pozbawionym jakichkolwiek uczuć i zadawał sobie w kółko tylko jedno pytanie: Po jaką cholerę wychodziłem z domu?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro