Rozdział XIX - Opieka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ocknęłam się. Otworzyłam oczy i rozejrzałam po pomieszczeniu. Z całą pewnością nie byłam ani w swoim domu, ani w kancelarii. Co się stało? Gdzie jestem? Jeszcze raz przeskanowałam pomieszczenie. W tym czasie do pokoju wszedł nieznany mi człowiek w białym kitlu. Zapewne lekarz, a więc byłam w szpitalu. A wraz z nim Martin. Nie wiem dlaczego, od kiedy się poznaliśmy, los zsyła mi go na każdym kroku.

- Obudziła się pani. - stwierdził lekarz. - Jak się pani czuje? - dopytywał, patrząc w dokumenty.

- W porządku. Mogę już iść? - zapytałam, bo nie ukrywajmy, nie spieszyło mi się zostawać w szpitalu.

- Tak, musi pani poczekać na wypis. Była pani wycieńczona. Kiedy pani ostatni raz jadła? - zapytał, a ja się trochę skrępowałam.

- Jedliśmy dzisiaj razem lunch, ale nie mogę powiedzieć, że jadła coś jeszcze wcześniej. - odezwał się Martin.

- Nic mi nie jest. - próbowałam przekonywać. - Każdemu się zdarza. Jest okej. Kiedy będzie wypis? - zapytałam, próbując wstać, jednak nie miałam sił. Obok mnie, od razu zjawił się Martin.

- Musi pani odpoczywać. Najlepiej do końca tygodnia, a jeszcze lepiej gdyby została pani w szpitalu.

- Przed chwilą mówił pan, że dostanę wypis.

- Tak, ale widzę, że jest pani jeszcze słaba. Nie mogę pani tu zatrzymać, ale mogę zalecić pozostanie w szpitalu.

- To bardzo dobrze, że nie może mnie pan zatrzymać, bo chcę dostać wypis i wrócić do domu. - warknęłam. Nie byłam chora. To... tymczasowa niedyspozycja. Zdarza się.

- Dobrze, pielęgniarka niedługo go przyniesie. Proszę nie wstawać. - powiedział. - Życzę zdrowia. - dodał, a następnie wyszedł z pomieszczenia.

Chciałam ponownie wstać, ale Martin od razu złapał mnie za ramię i posadził na łóżku.

- Masz leżeć.

- Nie będziesz mówił mi, co mam robić.

- Lekarz powiedział...

- Wiem, co powiedział, ale nie zamierzam go słuchać. Poza tym, chyba mogę skorzystać z łazienki. - rzuciłam i podniosłam się z łóżka.

- Pomogę ci. - odparł mężczyzna i złapał mnie pod ramię, prowadząc do łazienki.

- Poradzę sobie. - powiedziałam, wchodząc do środka.

- Nawet o tym nie myśl. - warknął, wchodząc za mną.

- Kpisz sobie?! Nie będę przy tobie sikać. - fuknęłam.

- Widziałem cię już nago. - prychnął. 

- No chodzi o to Martin. Możesz mnie zostawić samą? - zapytałam, lekko zirytowana.

- Okej, okej, Odwrócę się. - powiedział, czyniąc to i odwracając się przodem do drzwi. Westchnęłam, ale przystanęłam na jego sugestię. Pęcherz zaczynał mi doskiwerać, więc już nawet nie chciało mi się kłócić. Spokojnie się załatwiłam, ale nie powiem, aby było to jakoś komforotowe, kiedy Martin stał kilka kroków ode mnie. Umyłam ręce i wyminęłam go wychodząc z łazienki. Momentalnie poczułam dłoń na plecach. 

- Nie musisz mi pomagać. 

- Muszę. Jesteś wycieńczona. Słyszałaś co mówił lekarz. 

- Nie licz, że będę odpoczywać. Nic mi nie jest. Nie jestem chora. 

- Ale wycieńczona! 

- Czy ty na mnie krzyczysz?! Wszystko z tobą dobrze?! Mam własny rozum, nie potrzebuję twojej pomocy! 

- Jednak potrzebujesz! Nie pozwolę ci się przemęczać! 

- Proszę państwa, to jest szpital. - powiedziała pielęgniarka, wchodząc na salę. - Proszę. To pani wypis i zalecenia. Zapisane witaminy. - wręczyła mi kartkę. 

- Dziękuję bardzo. - powiedziałam i zobaczyłam, jak Martin zabiera moje rzeczy. Westchnęłam. 

- Powinna pani być wdzięczna narzeczonemu. - usłyszałam szept kobiety. - Siedział z panią cały czas.

- Ale to nie jest mój narzeczony. Nie jesteśmy razem. - powiedziałam dosadnie. 

- Och, w takim razie przepraszam i życzę zdrowia. - uśmiechnęła się, wychodząc z sali. Westchnęłam kolejny raz, zabierając moją torebkę z rąk Martina i wychodząc z sali. 

Martin cały czas szedł za mną, trzymając dłoń na dole pleców. Mijaliśmy korytarz, aż w końcu wyszliśmy na zewnątrz. 

- Odwiozę cię. - powiedział, wskazując kierunek, gdzie stał jego samochód. 

- Dzięki, poradzę sobie. 

- Brooke. Nie mów nie. Chodź, nie będziesz brała taksówki. I nawet się nie sprzeciwiaj. 

- Martin, serio dam sobie radę. 

- Ale ja będę spokojniejszy. 

- Tsa. Powiedzmy. - mruknęłam. 

- Przestraszyłaś nas. - powiedział po chwili. - Byłaś blada w cholerę. Myślałem, że to coś bardzo poważnego. 

- Niepotrzebnie się baliście. Jak już mówiłam, nic mi nie jest. Mam się dobrze. - westchnęłam kolejny raz tego dnia. 

Nie wiem, jak długo byłam nieprzytomna, jednak gdy byłam w kancelarii była już piąta, a teraz było już ciemno.  

- Brooklyn. - powiedział dość ostro. Spojrzałam mu w oczy. - Nie przyjmuję odmowy. Nie po tym, jak zemdlałaś mi w ramionach. Myślałem, że to jakaś poważna choroba! Chodź, zaparkowałem niedaleko. 

Pokręciłam głową, ale poszłam posłusznie za nim. Przynajmniej wiedziałam, że bezpiecznie wrócę do domu. Będę musiała się jednak jutro głowić, jak dotrzeć do pracy. 

- Wsiadaj. - powiedział, odblokowując auto i otwierając dla mnie drzwi. 

- Ehhh. - westchnęłam i wsiadłam do środka. Zanim Martin zdążył zająć miejsce za kierownicą, ja zapięłam pasy a potem, napisałam do Any, że wszystko okej, i poprosiłam, aby nikomu o tym nie mówiła. 

- Kierunek apartament Hughes! - zawołał Martin. 

- Jesteś walnięty. - zaśmiałam się. 

- Próbuję poprawić ci humor. - wzruszył ramionami i wyjechał na drogę. 

Oparłam głowę o szybę i pozwoliłam sobie patrzeć na niego, jak w skupieniu, prowadzi pojazd. Patrzył na drogę, jedną ręką trzymając kierownicę, a drugą gałkę zmiany biegów. Lubiłam patrzeć, jak faceci prowadzą samochody. To było... torchę podniecające. Co nie zmienia faktu, że i sama lubiłam prowadzić. Jednak te wszystkie słodkie sceny w filmach i ksiażkach, trochę mnie mdliły. Większość miała podobny schemat, a to już robiło się nudne. Dlatego właśnie zostałam prawnikiem. Nie mogę przewidzieć z czym zgłosi się do mnie klient, ale właśnie tego chcę, tego malutkiego elementu zaskoczenia. Odpłynęłam totalnie i dopiero po chwili dostrzegłam, że Martin wpatruje się we mnie. 

- Jesteśmy. - powiedział, a ja oprzytomniałam. 

- Och, znakomicie. - usmiechnęłam się, odpinając pas i wysiadając z auta. Martin pojawił się obok. - Dzięki za podwózkę, dzięki za wszystko. Naprawdę... doceniam to. - powiedziałam, uśmiechając się lekko. 

- Nie ma za co. - powiedział, także uśmiechnięty. - Daj, pomogę ci. 

- Dzieki Martin, ale to tylko torebka. Dam sobie radę. Naprawdę powinieneś pojechać do domu i odpocząć. Powiedziałam i ruszyłam w kierunku budynku.

- Nie mam takiego zamiaru. - usłyszałam za sobą, więc przystanęłam i odwróciłam się do niego przodem. - Zostaję. Nie zostawię cię tak. Wiem, że to tylko omdlenie i w ogóle, ale znając ciebie, zapracowaną panią prawnik to zaraz siądziesz do pracy. 

- Martin... - jęknęłam, gdy mijał mnie, idąc w kierunku budynku. Zaraz potem zaśmiałam się.

- O co chodzi? 

- Nie, po prostu kłócimy się jak stare dobre małżeństwo, a nawet nie jesteśmy razem, to zabawne. - powiedziałam. 

- No tak, masz rację. Nie powiem to trochę śmieszne. - powiedział z uśmiechem na ustach. - Chodźmy już. - rzucił po chwili. - Powinnaś się położyć. 

- Mówiłam, że sobie poradzę. - podeszłam do niego i położyłam dłoń na ramieniu. - Możesz wrócić do siebie. - poklepałam go i chciałam ruszyć do apartamentu, jednak uścisk jego dłoni mi nie pozwolił. 

- A ja mówiłem już, że cię nie zostawię. Wystarczająco wszyscy się o ciebie martwiliśmy. To znaczy ja i Ana. - wstchnął, zabierając mi torebkę. - Idę z tobą, zrobię ci coś do jedzenia, a ty w tym czasie się wykąpiesz i położysz grzecznie na kanapie i będziesz odpoczywać. 

- Martin, wiesz, że ja...

- Wiem, że i tak pójdziesz jutro do pracy, ale przynajmniej ten wieczór sobie odpuść. I pozwól się komuś tobą zaopiekować. - powiedział, prowadząc mnie do windy. 

Westchęłam, jednak skinęłam w końcu głową i przystałam na jego porpozycję. Czułam się jeszcze osłabiona, więc naprawdę będę mu wdzięczna za wszystko co dla mnie robi, chociaż nie musi. Wjechaliśmy na odpowiednie piętro. Otworzyłam drzwi do mieszkania i wpuściłam Martina. W korytarzu zdjęłam buty, odłożyłam torebkę i skierowałam się do kuchni. Tam nalałam sobie szklankę wody, którą wypiłam niemal od razu. 

- Idź się umyć, a ja zrobię ci coś do jedzenia. - powiedział mężczyzna, znajdując się obok mnie. 

- Naprawdę nie musisz. - spojrzałam na niego, jednak jego mina wskazywała, że będzie nieugięty. - Okej, okej. - uniosłam ręce w geście obronnym. Po tym, odwróciłam się i poszłam korytarzem. 

Będąc już w sypialnii, przeszłam do garderoby, gdzie wybrałam dresowe spodnie i koszulkę, do tego bieliznę i zmierzyłam wolnym krokiem do łazienki. Zmyłam makijaż, związałam włosy w koka i zdjęłam ubrana a następnie weszłam pod prysznic. Puściłam ciepłą wodę i poczułam, jak ciepło rozchodzi się także po moim ciele. Odetchnęłam głęboko, rozluźniając się. Namydliłam gąbkę i umyłam całe ciało, pozwalając aby woda zmyła z niego pianę. Po chwili zamknęłam strumień i postawiłam stopy na dywaniku. Sięgnęłam po ręcznik, wytarłam ciało, po czym owinęłam je nim. Stanęłam przed lustrem i otworzyłam szufladę, gdzie trzymałam kosmetyki do pielęgnacji. Na twarz nałożyłam serum, krem pod oczy i nawilżający krem do twarzy, a na całe ciało mój ulubiony balsam o zapachu masła shea. Następnie odwinęłam ręcznik i założyłam bieliznę, a także uszykowane wcześniej ubrania. Zapomniałam o skarpetkach, więc po odwieszeniu ręcznika, wróciłam do garderoby, skąd wzięłam moje ulubione włochate skarpetki. Niby żyłam w wiecznie ciepłym mieście, ale lubiłam je, szczególnie wieczorem, a już kompletnie, gdy brała mnie jakaś choroba. 

W końcu skierowałam się do kuchni, skąd dobiegały mnie przepyszne zapachy. Nie było mnie prawie godzinę, więc moze Martin już coś przygotował. Nie liczyłam na wiele, bo nawet kanapka by mi wystarczyła. Nie lubiłam być zależna od kogoś, więc może i dlatego byłam singielką. Nie ważne. Kiedy weszłam do pomieszczenia, zobaczyłam, że Martin pichci coś w garnku. Musiał wyczuć moją obecność, bo odwrócił się i posłał mi krótki uśmiech, wracając do gotowania. Podeszłam bliżej, chcąc zobaczyć co dobrego przyżadza i zobaczyłam, że jest to jakaś zupa. 

- Co to? - zapytałam, zatrzymując się obok niego. 

- Zupa meksykańska. - rzucił, doprawiając danie. 

- Mmmm. - rozmarzyłam się. - Wiesz, że wystarczyłyby kanapki? - zapytałam. 

- Nie jestem fanem. - powiedział. - Gluten. - wyjaśnił i się zaśmiał, a ja razem z nim. 

- Zawsze żartujesz. - powiedziałam. - To niepodobne do biznesmenów. - dodałam. - Raczej są oni...

- Gburowaci? Poważni? Oshli? Konsekwentni? Nieprzyjemni? - zaczął wymieniać. 

- Taaak. Właśnie o to mi chodziło. - zaśmiałam się znowu. 

- Widzisz, a jednak bywają wyjątki takie jak ja. - powiedział, wskazując na siebie palcem. 

- No widzę, widzę. - uśmiechnęłam się, siadając przy blacie. 

- Herbaty? - zapytał. 

- Jasne. Dzięki. - powiedziałam, kolejny raz. Był tu, a jednak nie musiał. 

- Jak się czujesz? - zagadnął po chwili. 

- W porządku. Mówiłam. 

- Wszystko mogło się zmienić. - wzruszył ramionami, podając mi herbatę i po chwili biorąc swoją. - Niedługo zupa będzie gotowa. Powinnaś usiąść na kanapie i odpocząć. - zasugerował. 

- Ja naprawdę...

- Wiem, nie potrzebujesz odpoczynku, ale czasem warto słuchać mądrzejszych od siebie, nie sądzisz? 

- Wiem najlepiej jak się czuję i...

- I właśnie dlatego wylądowałaś w szpitalu. - mruknął. - Dzięki, ale potrzebuję prawnika na piątek i wiesz, przydałoby się być zdrowym.

- Jestem zdrowa. 

- Ale zemdlałaś, bo nic nie jesz. Niewykluczone, że to się powtórzy. 

- Nie powtórzy. 

- Tego nie wiesz. - powiedział patrząc na mnie, a nastęnie wracają do garnka, mieszając coś i wyłączając palnik. - Gotowe. 

- Nałożę sobie. 

- Powiedziałem, żebyś usiadła na kanapie. - zatrzymał mnie i skierował w stronę salonu. 

- Martin....

- Nie, nie bierz mnie na litość. Umiem ugotować jedzenie, to i umiem nalać je do miski i zanieść. Idź. - machnął na mnie ręką. 

Zabawnie było go widzieś w roli gospodynii domowej. Nieźle się uwijał. Jeśli gotowanie mu dobrze pójdzie, to rozważę zatrudnienie go. Nie no żartuję. Pewnie jest dobrym kucharzem, ale biznesmenem zdecydowanie lepszym. Musi być dobry, skoro jego firma jest znana i dobrze prosperuje. W końcu zajęłam miejsce na kanapie, przykrywając się lekkim kocem i odpalając telewizor. Znalazłam jakiś film, więc nie przełączałam dłużej. Odłożyłam pilota i spojrzałam na Martina stojącego obk z ciepłą miską, pełną zupy. 

- Proszę. - powiedział, podając mi naczynie. 

- Dzięki. - odebrałam od niego posiłek i łyżkę. A następnie spróbowałam, jak mu wyszło. - Mmm, pycha. - powiedziałam z uśmiechem. 

- I co żalujesz, że się wprosiłem? - zapytał.

- Absolutnie nie. - odpowiedziałam ze śmiechem.

- Co oglądamy? - zapytał. 

- Tak szczerze, to nie wiem. Leciał jakiś film, więc zostawiłam. Zaraz sprawdę. - powiedziałam i sięgnęłam po pilota. Kliknęłam odpowiedni przycisk i wszystko było jasne. - Druhny. - odpowiedziałam. - Film z... dwa tysiące jedenastego roku.

- Ciekawe. - powiedział, jedząc zupę. 

- Może nie będzie nudny. 

- Nie oglądasz często telewizji, prawda? 

- Nie. - pokiwałam głową. - Zazwyczaj nie mam na to czasu, ani ochoty. 

- Tak jak na jedzenie. 

- Możemy już do tego nie wracać? - zapytałam. - Było minęło, nic się nie stało. 

- Brooke. Proszę cię. Choć raz bądź poważna. Nie masz kilku lat, żeby nie rozumieć, co niesie ze sobą takie nie jedzenia w ogóle. Masz dwadzieścia siedem lat, powinnaś dbać o siebie, skoro zależy ci tak bardzo, żeby pracować i żyć normalnie, a nie lądować w szpitalu z powodu omdlenia. 

- Martin. Wiem co robię. Na całe szczęście mogę dbać sama o siebie i nikomu się nie spowiadać, bo nie odpowiadam za nikogo a nikt za mnie. 

- Nie chodzi o to, po prostu niszczysz swój organizm, to nie jest zdrowe, a skutki widziałaś dzisiaj. 

- Nie kłóćmy się już. Nic złego się nie stało...

- Na szczęście. 

- Okej, okej. Jedz, bo wystygnie i skończmy tą rozmowę. - westchnęłam, biorąc się ponownie za jedzenie. 

Zupa była naprawdę pyszna. Martin się postarał i nie wiedziałam tylko, czy dla mnie, czy po prostu ugotował zupę. Może i nie chciałam wiedzieć. Miałam nadzieję, że niedługo sobie pójdzie, a ja będę mogła trochę popracować. 

- Dzięki wielkie za wszystko. - powiedziałam, kończąc posiłek. - Było naprawdę pyszne. - pochwaliłam go. 

- Nie ma za co. Daj. Odniosę do kuchni. - powiedział, a ja podałam mu miskę i kiedy zniknął z mojego pola widzenia, przemknęłam do korytarza, aby zgarnąć laptopa i wrócić do salonu. 

Niestety nie udało mi się to, bo Martin kierując sie do salonu, natknął się na mnie, grzebiącą w torebce. Spojrzałam w bok i zobaczyłam pełne dezaprobaty sojrzenie. Uśmiechnęłam się niewinnie, chowając laptopa za plecami. Niestety mężczyzna widział to i ruszył w moim kierunku. Zaczęłam cofać się, jednak był szybszy i silniejszy, więc bez problemu zabrał mi urządzenie z rąk. 

- No ejjj. - zaczęłam protestować. 

- Miałaś nie pracować. - stwierdził. 

- Proszę, tylko chwilkę... - zrobiłam minę zbitego pieska. 

- Nie. Nie przekonasz mnie. - stwierdził, idąc do salonu. 

- Ale Martin... 

- Nie zachowuj się jak mała dziewczynka Brooke. Nie, nie oddam ci tego laptopa, jeśli będzie trzeba, to schowam ci go tak, że go nie znajdziesz. 

- No proszę, Martin... - powiedziałam, siadając zaraz obok niego.Spojrzał na mnie, gdy moja ręka, wylądowała na jego ramieniu. - Proszę...

- Nie. - był nieugięty i cholera, dlaczego, przecież to mój laptop, moje mieszkanie, moje życie, a my nic dla siebie nie znaczymy, więc czemu mu ciągle ulegałam. 

- Świetnie. - powiedziałam. - Poradzę sobie bez niego. - dodałam i ruszłam do sypialni. Mężczyzna szedł za mną. 

Weszłam do pomieszczenia i skierowałam się do garderoby. Wybrałam ubrania i spojrzałam na jego zdziwioną minę. 

- Co robisz? - zapytał. 

- Nie widać? Szykuję się. 

- Niby dokąd? - zadał kolejne pytanie. 

- Jadę do kancelarii, skoro nie chcesz mi oddać laptopa, to ze spokojem popracuję tam. 

- Nigdzie nie jedziesz. - powiedział, a gdy przechodziłam obok niego, złapał mnie w pasie i zatrzymał. - Nie wyjdziesz stąd. A twój samochód został pod kancelarią. 

- Więc wezmę taksówkę. - uśmiechnęłam się, mijając go.

- Brooke. - powiedział idąc za mną. - Brooklyn! - krzyknął, a mine przeszły ciarki.

- Nie krzycz na mnie! - odpaliłam się. Dość. Nie pozwolę mu na to. - Nie będziesz podnosił na mnie kurwa głosu! Zrozumiano?! 

- Nie chciałem, przepraszam. 

- Nie obchodzi mnie, co chciałeś! Nie musiałeś krzyczeć!

- Nie słuchałaś mnie, co miałem...

- Nic nie miałeś. - powiedziałam, spokojnie. - Możesz już iść. - wskazałam na drzwi i ruszyłam do kuchni, nie zwracając na niego uwagi. Po chwili usłyszałam zamykanie drzwi. Poszedł. 

Westchnęłam, czując, że niedługo nie wytrzymam i moje emocje odnają swój upust. Usiadłam na podlodze i oparłam się o szafki. Nikt na mnie nie krzyczał. Nie miał prawa tego robić. Nie on. Nikt nie krzyczał na mnie, od... od wielu ładnych lat. Zamknęłam oczy i oparłam głowę. Przez myśli przebiegła mi cała sytuacja sprzed lat. Jej obraz widziałam tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. 

9 lat temu 

Weszłam do domu, szczęśliwa po uszy. Miałam ze sobą list, który przed chwilą wyjęłam ze skrzynki na listy i przeczytałam. Byłam z siebie dumna. Zdjęłam buty, odłożyłam torbę i jeszcze raz przeczytałam list. 

... z radością informujemy, iż została pani przyjęta na University of Phoenix... 

Nie mogłam być bardziej dumna, niż to, że dostałam się na wymarzony kierunek studiów. Z radością przeszłam do kuchni, gdzie moja mama gotowała obiad, a tato czytał gazetę. 

- Cześć. - powiedziałam, całując mężczyznę w polik. 

- Hej. Co ty taak szczęśliwa? - zapytał, spoglądając na mnie. 

- Dostałam dzisiaj list. - powiedziałam, mahając nim w powietrzu. 

- O matko! - poderwała się moja mama. - Dostałaś się na medycynę na the University of Arizona?! - zabierając mi kopertę z rąk, a widząc logo uniwersytetu, jej mina zrzedła. 

- Nie aplikowałam tam. 

- Jak to?! - zapytał ojciec, stając obok matki. 

- Wybrałam University of Phoenix. - powiedziałam cicho.

- Co wybrałaś?! - ryknęła kobieta. - Miałaś być lekarzem! 

- Nie chciałam nim zostać. - powiedziałam kuląc się nieco. 

- Miałaś być naszą dumą, miałaś ratować życia! - poczułam szarpnięcie. - Miałaś studiować medycynę, a nie! Co właściwie wybrałaś?! 

- Prawo. - szepnęłam.

- Co wybrałaś?! Naprawdę?! To już lepiej byłoby nie iść tam w ogóle! - rzucił we mnie listem. - Nie pójdziesz tam! - warknęła mi obok ucha. - Nie pozwolę ci na to! 

- Ale mamo... 

- Nie ma żadnego mamo! Masz mnie słuchać do cholery! -powiedziała, rzucając ścierką o blat. - Rozumiesz gówniaro?! - wskazała na mnie palcem, a ja jedynie skinęłam głową i wyszłam, trzymając list w dłoniach. Po moich policzkach ściakały łzy, chlipałam cicho w rękaw bluzy, zgarnęłam torbę i ruszyłam do swojego pokoju, skąd nie wyszłam, przez najbliższe dwa dni. Leżałam w swoim łóżku i płakałam, zastanawiając się, co zrobiłam matce, że tak bardzo wyżywa się na mnie. 

- Brooke? - usłyszałam, jednak nie otworzyłam oczu. - Brooke? - ktoś szturchnął moim ramieniem, więc otworzyłam oczy. Nade mną stał Martin i z zatroskaną miną patrzył mi w oczy. - Wszystko... okej? - zapytał. 

- Tak. - odpowiedziałam, ale mój głos trochę się załamał, więc odkaszlnęłam. - Tak. - powiedziałam ponownie. 

Czułam, że domyślał się, że nie była to prawda, jednak nie pytał o nic. Złapał mnie za rękę, i pomógł wstać, a następnie podniósł w górę, idąc ze mną w kierunku mojej sypialnii. Przeładowana emocjami, zasnęłam w jego ramionach, nie pamiętając nawet momentu, gdy kładł mnie do łóżka. 

*********************
Cześć kochani! Rozdział na dobranoc. Trochę wspominek dzisiaj. Co sądzicie? Ja mam nadzieję, że historię uda mi się rozwinąć jeszcze bardziej, abyśmy i ja i wy byli zadowoleni z progresu. 

Muszę zapytać, bo to juz taak trochę tradycja. Jak podobał wam się rozdział? Czekam na wasze odpowiedzi i sugestie co do tej historii. 

Tymczasem dobrego wieczoru i udanej niedzieli! No i oczywiście dobrego wejścia w nowy weekened! 

SKY

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro