Rozdział 17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Di, zrobić ci kawy?

Uniosłem głowę znad komputera i posłałem zmęczone spojrzenie Damianowi. Przez chwilę zastanawiałem się, czego tak właściwie ode mnie chciał i dopiero po chwili skinąłem, gdy słowa kolegi dotarły do mojego mózgu.

- Poproszę.

Oparłem się na fotelu, a następnie przetarłem piekące powieki. Miałem dzisiaj kiepski dzień. Nie dość, że się nie wyspałem, ponieważ cały czas myślałem o Alicji, to jeszcze na domiar złego, gdy już zapadłem w senną toń, śniła mi się Sosnowska, która usiłowała mi coś powiedzieć, jednak nie potrafiłem jej zrozumieć. Za każdym razem, kiedy otwierała sine usta, zamiast słów wydobywały się z nich bańki mydlane o kształcie wątroby. Obudziłem się zlany potem i do piątej nie zmrużyłem oka, a teraz ledwo siedziałem w fotelu.

- Kiepska noc? – Adamkiewicz wsypał po dwie łyżeczki kawy do dwóch kubków i oparł się o szafkę, czekając, aż zagotuje się woda w czajniku.

- Kiepska – przyznałem, ziewając. – Dam radę – zapewniłem, przymykając na chwilę oczy. Dobrze, że dzisiaj nie musiałem włóczyć się po mieście, chociaż z drugiej strony może jednak ruch zapewniłby mi większą dawkę adrenaliny niż siedzenie w pokoju na komendzie i przeglądanie danych.

- Jeśli chcesz, zawijaj się do siebie, będę cię krył – obiecał.

Uchyliłem powieki i posłałem mu pełne wdzięczności spojrzenie. Tacy kumple, jak on, stanowili skarb, na który nie wiedziałem, czym sobie zapracowałem. Bez niego, Darka i Arkadiusza praca tutaj nie wyglądałaby tak samo. I nie chodziło o wygłupy, które nawzajem sobie szykowaliśmy, lecz o wsparcie, o które nie musiało się prosić.

- Daj spokój. – Wyprostowałem się i rozciągnąłem ramiona, żeby odrobinę pobudzić ciało. – Przetrwam te kilka godzin, to nie pierwsza i nie ostatnia służba w takim stanie. Kto da radę, jak nie my? – Uniosłem brew, na co Damian się uśmiechnął. – Przejrzę trochę akt...

- Zawsze wiedziałem, że pod pretekstem pracy oglądasz gołe baby – prychnął, po czym w jego oczach zapaliły się wesołe iskierki. Z powrotem stanął do mnie tyłem, żeby zalać kubki wrzątkiem. Rozejrzałem się po biurku i zgarnąłem pustką kartkę, mnąc ją w dłoniach, po czym rzuciłem nią w plecy kolegi.

- Kretyn! – zawołałem, ale kawę chętnie zamierzałem wziąć.

- Kretyn, który ratuje twój mózg. Jadę później na miasto. Wybierzesz się ze mną czy wolisz tu gnić?

- Pogniję. I tak chciałem sprawdzić kilka rzeczy odnośnie Wandy – rzuciłem lekko, na co kumpel zmarszczył czoło i założył ręce na klatkę piersiową.

- Nadal uważasz, że sprawy Dobrzańskiego i Sosnowskiej się łączą?

Podzieliłem się moją teorią także z Damianem i Arkiem, którzy, po wysłuchaniu mnie, kręcili głowami. Oni z kolei podzielali zdanie Darka, za to ja nie potrafiłem zignorować przeczucia. Wiedziałem, że będę drążył do momentu, aż coś wygrzebię. Czy to oznaczało, że stałem się jednym z tych policjantów, którzy dostawali obsesji na punkcie prowadzonych przez siebie śledztw i nie odpuszczali, bo sobie coś uroili, co kompletnie nie istniało? Nigdy tego nie planowałem, ale obawiałem się, że właśnie tak mogło być w tym przypadku.

- Serio chcesz poznać odpowiedź na zadane pytanie?

- Pewnie nie. – Dostałem kawę, więc w podziękowaniu skinąłem głową. – Nie pozwól się temu pochłonąć, dobrze? – Adamkiewicz martwił się o mnie, chociaż rzadko okazywał swoje emocje. Nie należał do wylewnych ludzi.

- Nie dam – zapewniłem. Damian udał, że uwierzył, a ja, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby te wymysły nie przejęły kontroli nad moim życiem.

Gdy jakiś czas później przyjaciel zostawił mnie samego, włączyłem monitor i zagłębiłem się w czytaniu. Przeglądałem fotografie Wandy z parku i z sesji u patologa, próbując doszukać się czegokolwiek, najmniejszego drobiazgu, który pozwoliłby mi wpaść na konkretny trop. Nic nie znalazłem, co wywołało u mnie lekką frustrację.

Minęła godzina spędzona na bezowocnym grzebaniu. Wstałem zza biurka i wyszedłem z pokoju, postanawiając zajrzeć do magazynu dowodów rzeczowych. Nie byłem obecny przy przeszukiwaniu mieszkania denatki i chociaż dostałem spis przedmiotów, które z niego zabrano, sam chciałem im się przyjrzeć. Powtarzałem sobie, że po prostu wolałem niczego nie przeoczyć, że ci ludzie zasługiwali na prawdę oraz sprawiedliwość, jednak w głębi duszy doskonale wiedziałem, co się ze mną działo – złapałem przynętę, której nie zamierzałem puścić, dopóki nie zbadam sprawy do końca.

Przywitałem się ze strażnikiem w magazynie, wpisałem do księgi i wszedłem do ogromnego pomieszczenia, gdzie na półkach leżały opisane dowody. Sprawa Wandy Sosnowskiej była świeża, dlatego orientowałem się, w którą stronę podążyć i wkrótce stanąłem przed właściwym regałem. Dowód osobisty, torebka, stara legitymacja szkolna. Wtem mój wzrok padł na laptop z wysłużoną klawiaturą. Poczułem ścisk w żołądku, jakby ktoś położył przede mną długo wyczekiwany prezent. Wziąłem go na ręce, modląc się w duchu, żeby nie wyszło, iż w celu dostania się do plików potrzebne będzie hasło. W raporcie dotyczącym przeszukiwania lokum nie znalazłem nic na temat, że którykolwiek z techników sprawdził sprzęt, co z jednej strony mnie nie dziwiło – braki kadrowe oraz czasowe mocno odbijały się na pracy każdego wydziału, a z drugiej strony byłem świadom, że na komputerze mogły znajdować się cenne informacje, które należało zbadać.

Ubrałem rękawiczki jednorazowe, po czym bardzo ostrożnie wyjąłem przedmiot z folii. W napięciu oczekiwałem na uruchomienie się laptopa, a moje serce dudniło w klatce piersiowej. Wydawało mi się, że ten odgłos roznosił się echem aż na korytarz, może i na całą komendę. Gdyby ktokolwiek zobaczył, że grzebałem przy dowodach, byłbym skończony, ale potrzeba sprawdzenia okazała się silniejsza ode mnie.

Niewielki kamień spadł mi z serca, kiedy sprzęt uruchomił się bez konieczności wpisywania hasła. Przynajmniej jedno miałem z głowy. Wszedłem na plik opisany jako dokumenty – niestety nie znalazłem na nim nic godnego uwagi. Szybko go odpuściłem i kliknąłem na przeglądarkę internetową, aby przejrzeć historię. Strony z przepisami, sklepy różnej maści i poczta na Gmailu. Od razu na nią wszedłem, powoli tracąc nadzieję, że cokolwiek znajdę.

Spam, spam, spam. Jak to możliwe, że w skrzynce odbiorczej znajdowało się tyle śmieci? Przecież Gmail posiadał odpowiednie do tego kategorie: społeczność i oferty, a tutaj jakby nie działały. Wziąłem głęboki oddech, podejmując próbę przekopania się przez powstały bajzel. Ludzie nie potrafili zadbać o własne życie, a co dopiero o porządek na poczcie. Powoli przesuwałem paskiem w dół, kiedy natknąłem się na wiadomość od kogoś, kto nazwał siebie „Dobrym". Poczułem ogarniające mnie podniecenie, które rozbudziło mnie o wiele lepiej niż wypita wcześniej kawa.

Po przeczytaniu pierwszego maila wytrzeszczyłem oczy. Przeczucie mnie nie myliło. Uśmiechnąłem się szeroko, jakbym właśnie dowiedział się, że wygrałem kilka baniek w totolotku. Natychmiast się ogarnąłem, gdyż nie miałem czasu, żeby cieszyć się odkryciem. Musiałem zobaczyć czy było tego więcej, a jeśli tak, należało skopiować wiadomości i w spokoju je przeanalizować.

Było. Całkiem sporo, niemniej nie czytałem każdego maila. Z kieszeni wyjąłem nośnik USB i wsunąłem w odpowiednie miejsce, po czym zebrałem wszystko w jedną wiadomość i przeniosłem na pamięć mojego urządzenia. Przez cały czas nasłuchiwałem, czy nikt nie nadchodził – miałbym naprawdę spore kłopoty, gdyby ktokolwiek nakrył mnie na grzebaniu w dowodach bez zgody prokuratora.

Dwie minuty później wyszedłem z magazynu ze znudzoną miną, donośnie ziewając. Strażnik posłał mi współczujące spojrzenie, a ja tylko pokręciłem głową. Miałem wrażenie, jakbym kroczył po rozżarzonym węglu – chciałem natychmiast znaleźć się w swoim pokoju, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i przejrzeć maile.

Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że na ostatnich kilku metrach wstrzymywałem powietrze. Wypuściłem je dopiero wtedy, gdy zasiadłem za swoim biurkiem. Byłem pewien, że kiedyś główny narząd w moim ciele przestanie funkcjonować, bo po serwowaniu mu przez tyle lat stresu, nie widziałem innego rozwiązania.

Podłączyłem USB do swojego komputera, po czym wgapiłem się w ekran. Czytanie zacząłem od pierwszej wiadomości, której treść poznałem jeszcze w magazynie. Im dalej brnąłem, tym bardziej jeżyły mi się włosy na karku. Jeśli wcześniej dręczyły mnie wątpliwości, iż nie posiadałem racji, to właśnie zniknęły jak poranna mgła.

Niestety w obecnej sytuacji miałem związane ręce. Oczywiście istniała opcja, że podzielę się odkryciem z przyjaciółmi i że nie potępią mnie, a przynajmniej nie całkowicie, lecz zdobyłem te informacje w sposób nieetyczny i nielegalny. Dlatego znów musiałem poprosić Romańskiego o interwencję.

- Romański.

- Dzień dobry, panie prokuratorze – przywitałem się, próbując pozbyć chrypki. – Dzwonię w sprawie tej zabitej w parku kobiety.

- Co z nią? Czyżby Janusz przesiadywał całą dobę w pracy i w tak krótkim czasie dostarczył raport z sekcji?

- Nie. Przeglądałem spis rzeczy, które chłopaki zabrali z mieszkania zmarłej. Nie widzę jednak danych o tym, co znaleziono na jej komputerze, a ten leży w magazynie dowodów. – Liczyłem, że prokurator nie wychwycił w moim głosie fałszu.

- I pewnie dzwonisz, żebym wyraził zgodę na przeszukanie. – Romański wcale nie zdawał się zaskoczony.

- Dokładnie – potwierdziłem. Już nie mogłem się doczekać, aż oficjalnie pochwalę się chłopakom swoim „znaleziskiem" i pokażę, że przeczucia zawsze warto słuchać.

- Co ja z tobą mam, Dębiński – westchnął mężczyzna po drugiej stronie. – Tak w zasadzie po co ci to potrzebne? Kobieta zmarła na skutek ran kłutych brzucha, zadanych przez jakiegoś psychola, który został zamknięty. Sprawa wydaje się całkiem prosta. Czego szukasz?

Nie spodziewałem się, że Romański zada podobne pytanie. Nie byłem na nie przygotowany, na szczęście potrafiłem sobie radzić w takich sytuacjach – w końcu do tego zostałem wyszkolony.

- Uważam, że powinniśmy wszystko przejrzeć. Nigdy nie wiadomo, co znajduje się na urządzeniu. Nie rozumiem, dlaczego technicy je pominęli.

- Skoro cierpisz na nadmiar czasu, proszę bardzo. Dostaniesz moją zgodę na przeszukanie laptopa Sosnowskiej. Nie sądzę, żebyś znalazł na nim cokolwiek, co wniesie coś nowego do sprawy. Niektóre tylko z pozoru wydają się zagmatwane, a w gruncie rzeczy rozwiązanie jest bardzo proste.

- Dziękuję – odpowiedziałem, resztę wypowiedzi Romańskiego pomijając milczeniem.

Pół godziny później przeniosłem pliki na swój komputer. Do końca zmiany zostały dwie godziny, więc ze swoim „znaleziskiem" musiałem się pospieszyć. Po kolejnej godzinie wydrukowałem maile, ponieważ wolałem czytać na papierze niż na ekranie – moje oczy o wiele lepiej to znosiły, a do okularów wcale nie tęskniłem.

Nie wszystkie wiadomości zdążyłem przeczytać na pendrivie. Moje zdumienie rosło z sekundy na sekundę. Czułem się jak dziecko w dzień Bożego Narodzenia, które odkryło pod choinką, że czekało na nie mnóstwo prezentów.

- Nad czym tak ślęczysz? – Do pokoju wrócił Damian. Z trudem oderwałem wzrok od kartek.

- Przeglądam maile między Wandą a nie zgadniesz kim. – Rozpostarłem usta w szerokim uśmiechu, który u przyjaciela spowodował konsternację, pomieszaną z wyraźnym zainteresowaniem.

- Na pewno nie zgadnę z kim – odparł ze śmiechem, po czym wziął krzesło i usadowił się na nim przede mną. – Mów, bo przecież widzę, że aż cię nosi. Pochwal się, Di.

- Naprawdę pewnego dnia jebnę ci za tego Di – warknąłem, lecz natychmiast przeszedłem do rzeczy: – Wanda korespondowała z Dobrzańskim.

- Wkręcasz mnie – stwierdził Adamkiewicz. – Niemożliwe! – wykrzyknął, widząc, że nie podzielałem jego wesołości. – Di, wkręcasz mnie! – powtórzył. Nachyliłem się, żeby uderzyć go otwartą dłonią w głowę. Niestety nie zdążyłem: ta menda w porę się uchyliła.

- Nie jest to takie oczywiste, ale...

- Czyli z kim pisała? – Damian spojrzał na mnie sceptycznie.

- Z Dobrzańskim – przekazałem ponownie, przewracając oczami. – Pozwolisz, że wyjaśnię czy zamierzasz mi przerywać?

- Mów, mów – ponaglił mnie. – Tak a propos, chyba brakuje ci seksu. Jesteś jakiś drażliwy – zażartował, więc spiorunowałem go wzrokiem.

- Zaraz tobie zabraknie uzębienia – odszczekałem. – Mogę?

- Panie przodem. – Kumpel ukłonił się teatralnie, by za chwilę spoważnieć. – Dajesz, Di.

- Maile pisano szyfrem – zacząłem tłumaczyć, a widząc coraz większe zainteresowanie kolegi, ucieszyłem się. – Posłuchaj tego. – Popatrzyłem na jedną z kartek i przeczytałem: Skup odbywa się w Kiszyniów. Dobrze płacą. Największy popyt jest na nerkowce.

- Skup? Nerkowce? – Damian wyglądał jak uczestnik Milionerów, który dotarł do finału i właśnie zastanawiał się nad ważną odpowiedzią. – Chyba nie mówili o...

- Nerkach? A skup prawdopodobnie oznacza transplantację, przynajmniej tak to rozumiem. Słuchaj dalej: Gdzie można zjeść wątróbki?

- Niech zgadnę – w głosie mojego rozmówcy przebijało się podekscytowanie – chodzi o wątrobę. Wandzie brakowało jeden płat, więc opchnęła wątrobę! – wykrzyknął.

- Na zajęciach z dedukcji musiałeś być prymusem – zadrwiłem, na co Damian pokazał mi środkowy palec.

- No dobrze – podjął po chwili, przybierając zamyśloną minę. – Wychodzi na to, że ci dwoje się poznali, nie wiadomo, w jaki sposób, ale jednak. Z rozmów wynika, że Dobrzański dał jej namiary, gdzie można opylić narząd. Najwidoczniej wpadli w kłopoty finansowe. Tylko co pchnęło go do samobójstwa? Skoro zyskał kasę...

- Pytanie za milion. Na razie muszę się skupić...

- Musimy – poprawił mnie Damian z uśmiechem – przypominam, że też zostałem skierowany do tej sprawy, więc działamy razem. Ustalimy czy te sprawy łączą się jeszcze w inny sposób. Sprawdzę, jak Wanda dostała się do tej miejscowości. Gdzie ona właściwie leży?

- Nazwa brzmi jak zza wschodniej granicy, a skoro Dobrzański zaliczył Mołdawię, więc stawiam stówkę, że w przypadku kobiety będzie tak samo.

- Co, jeśli się okaże, że oboje trafili do tego samego miejsca i zostali dawcami, sprzedając narządy? – Adamkiewicz postawił kluczowe pytanie.

- Wtedy powiadomimy górę, a góra władze Mołdawii. W każdym razie, czeka nas sporo pracy – westchnąłem, po czym przeniosłem wzrok na trzymane w dłoniach kartki.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro