Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zaczynamy :)

Witam Was wraz z nową historią, która, mam nadzieję, przypadnie Wam do gustu :) Akcja będzie toczyć się tym razem w Polsce. Miłego zaczytania, robaczki :)))


Leon

Przewróciłem kartkę w świeżo napisanym przeze mnie raporcie, kiedy do pokoju wpadł Darek. Zatrzasnął drzwi, podszedł do swojego biurka i klapnął na mocno podniszczonym krześle obrotowym. Może gdyby siadał na niego delikatniej, wtedy żywotność mebla znacznie uległaby wydłużeniu.

Darek Kotecki był moim kumplem, z którym dzieliłem gabinet na komendzie. Oprócz nas zajmował go też Arkadiusz Nowicki i Damian Adamkiewicz. Arek siedział właśnie u starego i spowiadał się ze swojego niewyparzonego języka. Ostatnio mieliśmy wizytację i Nowicki, delikatnie mówiąc, się nie popisał. Mnie to w ogóle nie przeszkadzało, w zasadzie nikomu nie wadziło, oprócz komendanta i paniusi, którą oprowadzał po budynku. Oboje spurpurowieli, jakby ktoś kazał im przebiec ulicę Św. Rocha. A że byli słusznej wagi... W każdym razie Arek siedział na dywaniku.

Damiana rozłożyła choroba zwana weekendówką. Nic dziwnego, skoro zarówno w sobotę, jak i w niedzielę, balował w Rasputinie. Po dwóch nocach walenia gorzały miał prawo w poniedziałek nie stawić się w pracy. Z samego rana zadzwonił do starego i powiedział, że złapał jelitówkę. Stary dobrze wiedział, co było grane, ale przyjął jego marną wymówkę i życzył jak najszybszego powrotu do zdrowia. O tym, dlaczego Adamkiewicz poszedł w tango, wszyscy wiedzieli. Wiedzieli i rozumieli, zwłaszcza że odreagowujący w ten sposób przedstawiciele prawa nikogo już nie dziwili.

Odruchowo spojrzałem na trzymane w dłoniach akta ostatniej sprawy. Zawsze marzyłem o pracy policjanta śledczego. Od dzieciaka chciałem prowadzić śledztwa i dwa lata temu dopiąłem swego. Niestety czasami nachodziły mnie wątpliwości, zwłaszcza kiedy przyszło mi patrzeć na ludzkie bestialstwo. Wtedy nazywanie mordercy człowiekiem było obraźliwe dla reszty cywilizowanego społeczeństwa. Tak miało miejsce ostatnim razem, gdy zostaliśmy wezwani na miejsce zdarzenia.

Rzeszów nie należał do wielkich metropolii, dlatego poniekąd oczekiwałem, że właśnie z tego powodu moje miasto powinna omijać brutalność pokazywana w telewizji. Nic bardziej mylnego. Ludzie świetnie dowodzili, iż nie liczyło się dla nich miejsce, kiedy pierwotne instynkty brały nad nimi władanie. Tylko one wtedy się liczyły. Tak też się stało przy zbrodni, która spowodowała, że Damian rzygał dalej, niż widział. W jednym z podrzeszowskich domów znaleźliśmy wisielca, co nie było dla nas pierwszyzną. Technicy już działali, biegły lekarz rozpoczął swoją pracę, a prokurator znajdował się w drodze. Przekonani, że nie czekało nas dużo do zrobienia – w zasadzie przyczyna śmierci mężczyzny wyglądała na oczywistą i żadne znaki nie wskazywały, że udział wzięły osoby trzecie, rozglądaliśmy się po podupadającym domostwie. Wtedy Adamkiewicz natknął się na dobrze zamaskowane wieko do starej piwnicy, mieszczącej się pod ziemią. Kiedy je uchylił, cofnął się pod wpływem dochodzącego stamtąd odoru. Zwrócił na mnie pełne niepokoju spojrzenie, a mimo to zdecydował się wejść na dół. Miałem za nim ruszyć – niestety nie zdążyłem. Damian wypadł na górę, jakby gonił go sam diabeł, wybiegł na podwórze, po czym zwymiotował pod najbliższym krzakiem. Blady strach padł na obecnych na miejscu funkcjonariuszy i wszyscy popatrzyli po sobie, jakbym zamierzał posłać kolejnego nieszczęśnika do piwnicy, aby sprawdził, co wywołało u Adamkiewicza takie zachowanie.

Wciągnąłem powietrze przez nos i zszedłem na dół. Nie zamierzałem na nikogo zwalać odpowiedzialności. I chociaż mentalnie usiłowałem przygotować się na paskudny widok, to tak naprawdę nic nie mogło mnie na niego przyszykować. Krew znajdowała się wszędzie. Pokrywała ściany, sufit, podłogę i stary stół, który stał na środku pomieszczenia. Panował tutaj przeraźliwy ziąb, jakby ktoś na maksimum podkręcił klimatyzację. Absurdalna myśl, zważywszy na to, gdzie się znalazłem. Ale to nie widok krwi okazał się najbardziej przerażający, chociaż przez dwa lata pracy w policji powinienem przyzwyczaić się do jej widoku. Niemal wszędzie leżały kawałki ciała. Oblepione posoką, poszarpane, jakby wypluło je potężne zwierzę, jednak bez śladu zębów, dlatego od razu porzuciłem myśl o dzikim gadzie. Nad nimi latał rój much – ich bzyczenie przyprawiło mnie o drgawki, a odgłos wydawał się nieprawdopodobnie głośniejszy, niż był w rzeczywistości, przez co włosy na moim karku stanęły dęba. Kiedy kilka owadów, najwidoczniej zaalarmowanych dostawą świeżego powietrza, przeleciało tuż obok moich uszu, a jeden nawet odbił się od policzka, jeszcze bardziej się wzdrygnąłem. Przez chwilę zapomniałem o okropnym zapachu, który przesiąknął dosłownie wszędzie i wkrótce miał to samo zrobić z moją skórą, ubraniami, włosami. Wiedziałem, że wieczorem spędzę w kabinie prysznicowej przynajmniej godzinę – szorując się i próbując pozbyć smrodu. Niemniej teraz musiałem się otrząsnąć i wrócić do paskudnej rzeczywistości.

Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że rozczłonkowane zwłoki należały do kobiety – poznałem to po fragmencie nagiej piersi z uwypukloną brodawką. Nie potrafiłem jednak wykluczyć, że leżał tu jeden trup, chociaż liczyłem, że biegły nie wyprowadzi mnie z błędu. I wreszcie w kącie pomieszczenia, w bladym świetle starej lampy pokrytej pajęczynami, dostrzegłem zakrwawioną siekierę.

Nie wiedziałem, ile tak naprawdę czasu spędziłem w piwnicy, gdy za plecami usłyszałem kroki. To lekarz próbował wejść do środka, lecz blokowałem mu przejście. Odwróciłem się na pięcie i wspiąłem po stromych, kamiennych schodkach. Pokierowałem się prosto do wyjścia z tego osobliwego sanktuarium śmierci – musiałem zażyć świeżego powietrza i sprawdzić, co z Damianem. Musiałem wymazać z pamięci obraz czyjegoś bestialstwa. Czyjego? To należało sprawdzić. W chwili obecnej nie miałem takiej pewności, jak wtedy, kiedy przekroczyłem próg domu.

Adamkiewicz siedział na pokruszonym tu i ówdzie ceglastym murze, łapiąc potężne hausty powietrza. Był blady, jego źrenice pozostawały rozszerzone, dłonie mu drżały, jakby przez cały tydzień nie robił nic innego oprócz chlania. Pierwszy raz widziałem kumpla w takim stanie, zawsze wydawał mi się twardy. Kiedy spojrzeliśmy sobie w oczy, w jego dostrzegłem nieme pytanie: dlaczego? Bardzo chciałem udzielić mu odpowiedzi, jednak nie byłem w stanie, ponieważ jej nie znałem. I nie wiedziałem, czy ktokolwiek zdoła jej udzielić.

Na miejscu zbrodni spędziliśmy wiele godzin, nawet Damian, gdy tylko doszedł do siebie, wziął udział w czynnościach oględzinowych. W końcu prokurator zezwolił na zabranie zwłok. Dom i teren wokół niego został dokładnie przeszukany i sprawdzony. Adamkiewicz rozmówił się z sąsiadem ofiar, który zaniepokojony ich dłuższą nieobecnością na podwórzu, w końcu wtargnął do środka i dokonał makabrycznego odkrycia. Nawet nie brałem go pod uwagę jako potencjalnego mordercy, bowiem liczył sobie z osiemdziesiąt lat i zwyczajnie brakowało mu krzepy. Niemniej należało wszystko bezwzględnie sprawdzić, aby wykluczyć jego udział w zdarzeniu.

Chyba nikt nie spodziewał się prawdy, która miała nadejść. Po trzech dnia, sekcjach zwłok i przesłuchaniu kilku osób, znających martwe małżeństwo, dostaliśmy prawdziwy obraz zbrodni. Wisielec okazał się sadystycznym mężem, który od dawna tłukł swoją biedną żonę. Świadkowie zeznali, że niejednokrotnie widziano, jak urządzał jej awantury przed domem, wygrażał się, że kiedyś ją zabije. Odkryto także, że nadużywał alkoholu i uprawiał hazard. W niedawnym czasie stracił etat, co najwyraźniej odbiło się na małżonce. Gdy i ją zwolniono, ponieważ fabryka, w której pracowała, redukowała stanowiska z powodu kryzysu gospodarczego, stracili wszelkie źródło utrzymania. Odpowiedzi na wiele pytań mieliśmy nigdy nie poznać, ale podejrzewaliśmy, że mąż w szale złapał za siekierę i zaatakował kobietę, a po tym, jak dotarło do niego, co zrobił, skończył ze sobą.

- Di! Hej, Di! – usłyszałem i poderwałem głowę, wracając do rzeczywistości. Nawet nie zauważyłem, że mocno ściskałem w dłoni akta sprawy. Darek obdarzył mnie zmartwionym spojrzeniem, na co pokręciłem głową i przewróciłem oczami. Wiedziałem, że jeszcze długo nie wyrzucę z głowy tamtych obrazów, lecz moje samopoczucie i tak było lepsze niż Damiana. Martwiłem się o przyjaciela, dlatego sobie obiecałem, że później do niego zadzwonię. – Wszystko w porządku? – zapytał, wracając na swoje miejsce.

- W jak najlepszym – odparowałem, po czym oparłem się na krześle. Na twarz przywdziałem szeroki uśmiech, zdając sobie sprawę z tego, że i tak nie nabiorę kumpla. Jednak musiałem mu pokazać, że wcale tak źle nie było, jak to wyglądało. – Arka coś długo nie ma – nadmieniłem, próbując skierować rozmowę na inne tory.

- O wilku mowa – skomentował Kotecki, gdy drzwi się otworzyły i wszedł nasz kolega z wielkim bananem na ryju. Nastąpił huk, po którym przyjaciel zajął miejsce za swoim biurkiem. – Z czego się tak cieszysz?

- Z pogody – odpowiedział i wybuchnął gromkim śmiechem. – Upiekło mi się. Szefuncio doszedł do wniosku, że brakuje mu na mnie siły, a następnie kazał mi się wynosić, żebym wreszcie zajął się robotą. W nagrodę odbębnię kilka godzin w archiwum z dokumentami.

- To rzeczywiście ci się upiekło. Tak przy okazji, mógłbyś posprzątać biurko – nadmieniłem, obrzucając wzrokiem bałagan na desce Arka. Porozwalane akta, papierki po czekoladzie i ciastkach, trzy kubki po kawie oraz paczka papierosów. Nowicki nie był przykładem ładu i porządku, a przynajmniej nie w tym aspekcie.

- Jestem zapracowany – skwitował radośnie, odchylając się do tyłu. Z obawą wsłuchiwałem się w trzeszczenie krzesła obrotowego czy aby Arek za chwilę nie wyląduje na podłodze. – Pamiętacie o sobocie? – Spojrzał na nas, na co uniosłem brwi.

- O jakiej sobocie? – Odłożyłem akta na blat, notując w głowie, żeby wkrótce dostarczyć je staremu.

- Najbliższej. – Nowicki pokręcił głową. – Di! Idziemy na mój wieczór kawalerski! – rzucił z lekkim oburzeniem.

- Czy to nie my powinniśmy go zorganizować? – Błysnąłem uśmiechem, aż Arek popukał się w czoło.

- Żebym trafił na maraton Titanica?

- Pierdol się! – burknąłem, natomiast Nowicki i Kotecki donośnie zarechotali.

Nienawidziłem tej ksywki, chociaż i tak była o niebo lepsza od Leonardo. W zasadzie pseudonimów zgromadziłem kilka, począwszy od Zawodowca, poprzez Leonardo, skończywszy na nieszczęsnym Di. Nie musiało się kończyć studiów, żeby zrozumieć, iż Di i Leonardo pochodziły od znienawidzonego przeze mnie aktora. Kiedy widziałem jego parszywą gębę na ekranie, dostawałem spazmów. A filmu Titanic wprost nie cierpiałem, uważając go za kicz wszechczasów. Ku mojemu nieszczęściu, przyjaciele dowiedzieli się o mojej "miłości" do DiCaprio, a do mnie przylgnęło Di, gdyż o Leonardo i o Zawodowcu szybko zapomnieli.

- Wieczorem – odciął się Arek. – Leon?

- Czego? – Omiotłem go groźnym spojrzeniem, niestety nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Nadal siedział z tą charakterystyczną dla niego głupią miną.

- Podasz mi sok? Strasznie chce mi się pić. Stoi za tobą na szafce.

Patrząc na niego, przysiągłbym, że coś kryło się za tą prośbą, chociaż wyraz twarzy Nowickiego pozostał niewzruszony. Zerknąłem na Darka, który z wyraźnym zainteresowaniem obserwował naszą potyczkę. Nie oglądając się za siebie, sięgnąłem ręką do tyłu i postawiłem na swoim biurku karton. Ani przez chwilę nie spuściłem z oczu Arka. Jakie było moje zdziwienie, kiedy wziął do ręki komórkę i tak po prostu zrobił mi zdjęcie. Uniosłem brwi, czekając na wyjaśnienia, gdy ten przygłup pokazał mi wszystkie zęby, a Darek wybuchnął gromkim śmiechem.

- Hahaha, DiCaprio jak malowany! – zaśmiał się, wtórując Darkowi. Dopiero wtedy mój wzrok padł na sok i zakląłem w myślach, a po chwili na głos:

- Kurwa!

- Caprio, mój ulubiony smak – wydukał Nowicki, ocierając cieknące po policzkach łzy. – Malina...

- Jabłko – dokończył za niego Kotecki i obaj wybuchnęli nową salwą śmiechu.

- Dać wam jeszcze chwilę, dzieciaki? – Przyglądałem się im z politowaniem, chociaż korciło mnie, żeby jednemu i drugiemu walnąć w tył głowy. – Znudzi wam się to kiedyś?

- Oszalałeś? – Darek wytrzeszczył oczy. – Mielibyśmy pozbawić się takiej rozrywki? W życiu! To co, panowie? Na zdrówko? – Ruchem głowy wskazał na karton napoju.

I znów śmiechom nie było końca. Wstałem, zgarnąłem raport, uznając ten moment za idealny na wizytę u komendanta. Kiedy wróciłem piętnaście minut później, Kotecki i Nowicki wesoło o czymś rozprawiali. Jak się okazało, w obroty poszedł temat wspomnianego wcześniej wieczoru kawalerskiego.

- Szykuj wątrobę, bo będzie się działo. Żaden z nas trzeźwy z Rasputina nie wyjdzie – zapowiedział Arek.

- Twoja narzeczona z pewnością jest zachwycona tą wizją – skwitowałem, śmiejąc się pod nosem. Znałem Patrycję i dobrze wiedziałem, że czasami brakowało jej cierpliwości do ukochanego.

- Moja narzeczona wybiera się do domku w Bieszczadach razem ze swoją świtą – odpowiedział.

- I pewnie zamówiła sobie striptizera – dodałem, z trudem gasząc radość na twarzy. – Dlaczego tak na mnie patrzysz? – zapytałem, widząc jego zbaraniałą minę. – Wierzysz, że tyle napalonych kobiet nie wpadnie na taki pomysł? W Rzeszowie można ich wynająć bez żadnego problemu.

- Niech nawet o tym nie myśli! – wycedził Arek, a jego twarz nabrała purpurowego koloru. Żeby tylko biedak żadnego wylewu nie dostał. – Już ja jej wybiję go z głowy! – zapowiedział gromko, podrywając się od biurka.

- Słusznie, słusznie – cmoknąłem teatralnie, udając przejętego. – O cholera, zaraz do domu.

- Do domu, do domu – mamrotał Nowicki, spoglądając niewidzącym wzrokiem przed siebie. Już nie mogłem się doczekać, aż nazajutrz przyjedzie ze skwaszoną miną, po tym jak Patrycja wybije mu głupotę z głowy.

Pół godziny później znalazłem się w drodze do siebie. Mieszkałem na Drabiniance i byłem właścicielem niewielkiego, ale odpowiedniego dla moich potrzeb, dwupokojowego mieszkania, za które od ośmiu lat spłacałem kredyt. Jeszcze kilka kolejnych i stanie się wyłącznie moją własnością. Wielkim plusem okazała się jego lokalizacja – do pracy na komendzie dzieliło mnie tylko dwa i pół kilometra – jeśli jechałem przez Aleje Powstańców Warszawy. Ponieważ tego dnia panował spory ruch na drogach, to dotarcie na osiedle zajęło mi piętnaście minut, a zazwyczaj pokonywałem trasę w ciągu siedmiu, ośmiu.

Zaparkowałem na swoim stałym miejscu i pomknąłem na górę. Moja M-ka mieściła się na trzecim piętrze, lecz pomimo tego nie korzystałem z windy. Lubiłem dbać o swoją formę w każdy możliwy sposób – ot, takie zboczenie. Forma w wykonywanym przeze mnie zawodzie miała duże znaczenie. Wszedłem do mieszkania i rzuciłem klucze na szafkę w korytarzu. Wtedy do moich nozdrzy dotarł ten specyficzny zapach – różanych perfum, których używała moja była dziewczyna, Iga. Od razu ruszyłem w kierunku sypialni, skąd dolatywał aromat. Stanąłem w drzwiach i spojrzałem na leżącą na łóżku nagą kobietę, która uśmiechnęła się wdzięcznie na mój widok. Ogarnęła mnie mieszanka sprzecznych emocji – od złości na Igę, że kolejny raz mnie nachodziła, ponieważ nie potrafiła zrozumieć, że między nami wszystko się skończyło; po rosnące z sekundy na sekundę podniecenie, ponieważ nadal reagowałem na jej ponętne ciało. Niestety byłem tylko facetem, a Iga doskonale wiedziała, co na mnie działało.

- Co ty tutaj robisz? – zapytałem, starając się brzmieć stanowczo. Udawałem niewzruszonego jej nagością, chociaż z trudem oderwałem wzrok od słusznego rozmiaru piersi z ciemnymi brodawkami na czubkach. – Mówiłem ci już kilka razy, żebyś więcej do mnie nie przychodziła! – podniosłem głos.

- Leon. – Jej kuszące wargi wypowiedziały moje imię w tak seksowny sposób, że myślałem, iż lada moment spuszczę się w spodnie. Moja eks znała mnóstwo sztuczek, po zastosowaniu których byłem gotów wiele dla niej zrobić. – Wyglądasz na spiętego. – Gdy poruszyła się na łóżku i z pozycji leżącej wylądowała w pozycji na pieska, mój twardy członek jeszcze bardziej naparł na materiał dżinsów. Chciałem mu ulżyć, a z drugiej strony drażniło mnie, że ulegałem prymitywnym instynktom i nie potrafiłem powiedzieć Idze stanowczego „nie". Już dawno powinienem zabrać jej klucze do mieszkania. Fakt, że tego nie zrobiłem, też o czymś świadczył. – Chętnie pomogę ci rozładować stres. – Kiwnęła na mnie palcem, niczym na swojego sługę. Krew na ten widok zagotowała się w moich żyłach, a podniecenie osiągnęło niebotyczne rozmiary.

- Ubierz się i wracaj do siebie! – zażądałem, zbliżając się do łóżka z zamiarem wygonienia kobiety. W odpowiedzi oblizała usta, gapiąc się bezceremonialnie na wypukłość w moich spodniach.

- Wrócę, oczywiście, że wrócę – odparła, klękając na brzegu łóżka, co spowodowało, że jej piersi zakołysały się w hipnotyzujący sposób. Tak bardzo chciałem ich dotknąć, przywrzeć do nich ustami, zacisnąć na nich palce. Ostatni raz pieprzyłem się prawie trzy tygodnie temu, niestety z Igą, poddając się słabości. I tym razem także przegrywałem walkę, bo nie byłem dostatecznie silny, aby przerwać to widowisko. – Tylko najpierw pozwól sobie pomóc. – Nie odrywając oczu od zamka błyskawicznego, złapała za pasek, po czym go odpięła.

- Iga, przestań... – Dlaczego mój głos brzmiał tak mało stanowczo?

- Tylko chwileczkę. Zaraz się lepiej poczujesz. – Jej z kolei brzmiał zmysłowo, wodził na pokuszenie, obiecywał nieziemską rozkosz. Przekląłem w myślach, poddając się, nie potrafiąc zapanować nad popędem. Odpuściłem, kiedy jej wargi otoczyły penisa. Otuliły główkę, lekko ją ścisnęły, aż poczułem mrowienie w stopach. Tak, dokładnie tego było mi trzeba. – A teraz się rozluźnij. – Nawet nie wiedziałem kiedy Iga stanęła przede mną, obróciła mną, aż wylądowałem tyłem do łóżka i mnie na nie pchnęła. Uklękła na podłodze, a następnie znów wzięła fiuta do ust, tym razem do połowy. Jęknąłem z powodu ogarniającej mnie przyjemności. Niech to szlag, naprawdę potrzebowałem rozluźnienia, nawet przy pomocy nieustępliwej Igi.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro