Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Powitajcie nowego bohatera 😈

Ghost

Wyszedłem przed dom w oczekiwaniu na swojego gościa. Uderzyła we mnie ściana gorąca, mimo że dochodziła już dwudziesta pierwsza. Przeklęte lato. Mocno zacisnąłem usta. Powstrzymałem cisnący się na twarz grymas, aby żaden z moich ludzi nie pomyślał, że coś było nie tak. Nie powinienem okazywać im słabości, żeby nie doszli do niewłaściwych wniosków.

Rozejrzałem się. Działkę, wraz z wykończonym domem, kupiłem przeszło rok temu. Kosztowało mnie to prawie dwie bańki, jednak warto było. Spokój, cisza, dookoła piękne widoki, cały teren zaś został ogrodzony i zagospodarowany. Do domu prowadził długi podjazd wyłożony kostką brukową oraz granitową, tak jak plac dookoła rezydencji. Na działce znajdowały się dwa zarybione stawy połączone w obieg rzeką. Wjazd zdobił mur z piaskowca, a także kuta brama sterowana pilotem. Nieruchomość posiadała dwie drogi dojazdowe: od północnej i od południowej strony.

Dom zawierał cztery sypialnie, trzy łazienki, ogromny salon połączony z jadalnią, nowoczesną kuchnię i dwa duże tarasy z naturalnego piaskowca. Podłogi zrobiono z drewna egzotycznego merbau. Na całym parterze posiadałem system centralnego odkurzania. Standard wykończenia był bardzo wysoki, co znacznie wpłynęło na moją decyzję o zakupie działki z budynkiem mieszkalnym.

Wtedy na horyzoncie zobaczyłem trzy pędzące w stronę rezydencji samochody. Mój gość wreszcie przybył. Udawałem wyluzowanego, ale tak naprawdę nie potrafiłem się zrelaksować w obecności człowieka, który wraz ze swoją świtą przyjechał omówić wspólne interesy. W jego dłoniach spoczywało wszystko i kiedy mówiłem „wszystko", naprawdę miałem to na myśli.

Alin Dumitru liczył sobie pięćdziesiąt dwa lata, a wyglądał na przynajmniej dziesięć mniej. Obstawiałem ingerencję chirurgiczną, jednak Alin nigdy tego nie potwierdził, a mnie z kolei ten temat nie zainteresował na tyle, żebym dociekał prawdy czy zapytał wprost. Do tej pory spotkaliśmy się dwukrotnie, a dzisiaj Dumitru przybył na swoją pierwszą wizytę w Polsce. Poprzednie dwa razy to ja fatygowałem się do jego pałacu w Satu Mare. Nie czułem się w nim swobodnie, dlatego z ulgą przyjąłem wiadomość, że tym razem Alin pragnął mnie odwiedzić.

Trzy samochody zaparkowały, jeden za drugim, na podjeździe przed domem. Na czele i na końcu kawalkady aut jechała straż Dumitru. Brew mi nawet nie drgnęła, gdy zobaczyłem, czym się rozbijali. Audi s8. Auto za prawie milion złotych. Wolałem nie myśleć, ile liczył majątek Dumitru. Wiedziałem, że nigdy nie dorównam mu pod tym względem, chociaż nie mogłem o sobie powiedzieć, że klepałem biedę. Wzbogacałem się i to szybko, jednak nie tak szybko jak Alin. No i przede wszystkim on trzymał pieczę nad swoim przedsięwzięciem w tych krajach Europy, w których udało mu się stworzyć siatkę we współpracy z lokalnymi bandziorami.

Jeden z goryli z pierwszego pojazdu wysiadł, po czym zlustrował otoczenie. Kiedy nie zauważył nic niepokojącego, podszedł do drugiego samochodu – mercedesa klasy s guard. Na rynku istniało niewiele aut, które mogło mu dorównać pod względem bezpieczeństwa, a ono, oprócz pieniędzy i władzy, najbardziej liczyło się dla każdego gangstera. Tej furze nie straszny był ciągły ostrzał z karabinu maszynowego czy granat gazowy. Wcale się nie dziwiłem, że Dumitru jeździł takim czołgiem – na jego życie czyhało sporo osób, tylko jak do tej pory nikt nie odważył się podnieść na niego ręki. Gdybym posiadał więcej ludzi i pieniędzy, sam bym się na to zdobył. Póki co – współpracowaliśmy.

- Ghost – przywitał się po angielsku Alin, posyłając mi uprzejmy, acz chłodny uśmiech. Ten mężczyzna nie okazywał zbędnych uczuć, nie bawił się w konwenanse, nie interesowało go to, co kto o nim pomyśli. Robił swoje, był bezwzględny, ale za dobrze wykonaną pracę sowicie wynagradzał. Dlatego zdecydowałem się w to wejść. – Świetnie wyglądasz.

- Ty również – odpowiedziałem. – Zapraszam do środka. Jak ci minęła podróż? Wszystko przebiegło bezproblemowo? – zapytałem kurtuazyjnie.

- Tak. Liczę, że masz dla mnie same dobre wieści. – Chociaż jego angielski brzmiał poprawnie, mężczyzna nie potrafił ukryć wschodniego akcentu.

- Oczywiście. Najpierw wejdźmy do środka, moja gosposia czeka z kolacją – oznajmiłem i wskazałem, żeby gość ruszył pierwszy.

Posiłek przebiegał w dziwnej atmosferze. Alin, jak zwykle zresztą, na początku mało mówił, więc nadrabiałem, wypytując o mniej istotne rzeczy. Nie lubiłem przy jedzeniu rozmawiać o interesach, dlatego w ogóle nie zaczynałem tego tematu. W końcu przeszliśmy do salonu, a ja podszedłem do barku i nalałem nam po szklaneczce Ţuică. Dumitru wyglądał na zadowolonego – uniósł bowiem kąciki ust, jednak nie byłem głupcem i dobrze wiedziałem, że jedynie stwarzał pozory. Zaskoczyłem go, zachowując się jak prawdziwy gospodarz, lecz z drugiej strony powinienem wiedzieć, że ta uprzejmość prowadziła donikąd. Ot, taki gest z mojej strony, na znak chęci dalszej współpracy i utrzymania względnie dobrych stosunków. Bowiem stracenie poparcia Alina oznaczało nic innego jak śmierć. A ja się na tamten świat nie zabierałem.

- Opowiedz o interesach. Nic nie zakłóca całego procesu? Nikt niepowołany niczego nie wywęszył? – padły pytania, więc przybrałem na twarz maskę obojętności.

- Wszystko kręci się jak w dobrze naoliwionym zegarku – odpowiedziałem. Kiedy Dumitru uniósł brew, dodałem: – To znaczy, że nie dzieje się nic nieprzewidzianego. Panuję nad sytuacją razem z moimi ludźmi.

- Dobrze to słyszeć. – Śniady mężczyzna o ciemnych jak smoła włosach podniósł szklankę i wychylił alkohol na raz. Nawet się przy tym nie skrzywił. – Czyli nie dzieje się nic nieplanowanego? – drążył, przez co z trudem powstrzymałem cisnące się na usta przekleństwa. O co mu chodziło?

- W żadnym wypadku. Trzymam rękę na pulsie. – Nie mogłem dać znać, że wzbudził mój niepokój, bo domyślałem się, że wykorzystałby to przeciwko mnie. W jakikolwiek sposób.

- Naprawdę dobrze to słyszeć. Jestem zachwycony, jak wszystko się rozrosło. – W głosie Dumitru pobrzmiewało coś na kształt ojcowskiej dumy, jakby organizacja, którą stworzył, i którą rozprzestrzeniał na Europę, była jego dzieckiem, jedynym i upragnionym.

- Mnie również. Chętnych, wbrew pozorom, nie brakuje – pochwaliłem się. – Ludzi z długami przybywa, tak samo osób samotnych. Nawet ostatnio trafiliśmy na ojca biednej rodziny, który w zamian za nerkę zamierzał poprawić byt najbliższych – parsknąłem, przypominając sobie, jak trzy dni wcześniej Olek przyszedł do mnie, by pokazać pewne ogłoszenie. Obaj zastanawialiśmy się z rosnącym rozbawieniem, kto umieścił takiemu człowiekowi ten anons, bo z reguły tacy jak oni nie wpadali na podobne pomysły. A na hakera koleś nie wyglądał.

- Człowiek to naprawdę dziwne stworzenie – wymruczał mój gość, po czym wskazał na szklankę, prosząc o dolewkę. Bez wahania wstałem i poczęstowałem go kolejną porcją.

- Co masz na myśli? – spytałem zaintrygowany.

- Wiesz, że w moim kraju panuje bieda, prawda? – odparł z odrobiną zadumy, jakby się zastanawiał, dlaczego tak się działo. Kiwnąłem głową na znak, że rozumiałem. – Wiesz też, że żebranie to jeden ze sposób, dzięki któremu zarabiam na życie. Ludzie sami oddają swoje dzieci, abym się nimi zaopiekował, by mogły żebrać na ulicach. Kilka dni temu odwiedził mnie ojciec jednej z rodzin zamieszkujących slumsy w Satu Mare. Przyszedł i błagał mnie, żebym wziął czwórkę jego dzieci, a nawet piąte, które jeszcze nie zdążyło przyjść na świat. Pobłogosławiłem tego dobrego człowieka za swoją hojność, bo chociaż nie miał nic, to oddał mi to, co najcenniejszego posiadał: swoją rodzinę. Dlatego cenię sobie takich ludzi, cenię ich poświęcenie oraz odwagę, że decydują się na podobny krok.

To, o czym opowiadał, wzbudzało moje obrzydzenie. W ogóle naród rumuński w szczególności je wzbudzał, chociaż nie odważyłbym się powiedzieć tego na głos. Kiedy Alin niespodziewanie parsknął śmiechem, uniosłem brew. Prędzej spodziewałbym się śniegu w lipcu niż wybuchu radości u faceta, który ani trochę nie wyglądał na rozbawionego.

- Ten biedak, gdy padł przede mną na kolana, wyznał, że przyszedł pomimo obaw, że rzucę go swojemu lwu na pożarcie. – Jego ciemne, przenikliwe oczy spoczęły na mojej twarzy, a z oblicza mężczyzny zniknął uśmiech. Zdawać by się mogło, iż w ogóle na nie nie zawitał, jakby okazał się jedynie wytworem mojej wyobraźni. Po moim kręgosłupie przebiegł dreszcz niepokoju, jednak cały czas tkwiłem w swoim fotelu, udając, że wszystko było w porządku. – Rozumiesz? Myślał, że zamiast odprawić go jak bohatera, rzucę go na żer. A przecież ja takich ludzi szanuję. Dzięki nim mam to, co mam.

- Do czego dążysz? – Musiałem to wiedzieć, bo inaczej bym coś rozwalił, co było niedopuszczalne, przynajmniej w tym momencie.

- Do tego, że mojego lwa karmię jedynie mięsem, które nie zasługuje, by chodzić po świecie. – Czarne oczy świdrowały mnie na wylot, a w moim gardle rosła gula. Coś ewidentnie się stało, przez co Dumitru pastwił się nade mną, próbował złamać, sparaliżować strachem. Chrząknąłem, starając pozbyć się chrypki. – Przywiozłem ci mały prezent. A w zasadzie dwa. Najpierw pokażę ci pierwszy. Jest mały, jednak stawiam cały swój majątek, że zrobi na tobie wrażenie. Drugi dostaniesz za jakiś czas.

- Co to za prezent?

- Rozsiądź się wygodnie. – Alin z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął najnowszy model Iphona i z kimś się połączył. – Włącz kamerę, Antonie.

Kiedy na ekranie zobaczyłem związanego Olka, jednego z moich najlepszych ludzi, aż cały się wyprostowałem. Spojrzałem pytająco na Dumitru, ale ten z wykalkulowanym spokojem patrzył na rozgrywającą się scenę.

- Ghost, pewnie się zastanawiasz, co to wszystko znaczy. Przyjeżdżam do ciebie w gości, żeby porozmawiać o naszych interesach, a tymczasem dostajesz w prezencie swojego człowieka, związanego i trochę zmasakrowanego. – Olek nie wyglądał najlepiej. Z łuku brwiowego kapała krew, oczy spuchły do tego stopnia, że ledwo dał radę na nie patrzeć. Musiał dostać potężny łomot. Lubiłem tego chłopaka, bo nigdy mnie nie zawiódł, więc kompletnie nie pojmowałem, dlaczego Alin go uwięził i tak urządził. – Pozwolisz, że nakreślę ci sytuację?

Skinąłem głową. Mocno zacisnąłem dłonie na poręczach fotela, upominając się w duchu o opanowanie i zdrowy rozsądek. Nienawidziłem, kiedy ktoś zaczynał mi grozić, a tak to wyglądało w moim mniemaniu, czułem to pod skórą. Co prawda mógłbym tu i teraz odstrzelić łeb temu brudasowi, by później nakarmić nim moje psy, jednak ściągnąłbym na siebie gniew wielu osób. Dumitru był nie do ruszenia, był świętszy od samego papieża. Nie istniało takie miejsce na ziemi, gdzie zdołałbym się ukryć.

- Wykonujesz świetną robotę, za co jestem ci szczerze wdzięczny. Uważałem cię do tej pory za kogoś, kto tak jak ja, nie popełnia błędów. A przynajmniej nie takich błahych.

- Do czego dążysz? – Przeczucie mi mówiło, że nasza dyskusja nie skończy się dobrze. Intuicja nigdy mnie nie zawodziła.

- Mój człowiek doniósł, że ostatnio twój przydupas – tu kiwnął głową na ekran – miał za zadanie pozbyć się ciała. I pozbył się, lecz zrobił to w mieście, a ciało odkryła policja. Jak myślisz – na ułamek sekundy Dumitru zawiesił głos – ile czasu minie, zanim wpadną na nasz trop? – W jego oczach błysnęła złość.

- Nie powiążą tego z nami – zapewniłem gorliwie. Nienawidziłem siebie w tym momencie za okazywaną przed Alinem słabość. – Olek podrzucił dowody, dzięki którym uznają tę śmierć za samobójstwo.

- I myślisz, że w waszej policji pracują sami idioci? – huknął, a jego twarz nagle poczerwieniała. – Dlatego musisz zrozumieć, że tu nie ma miejsca na żaden błąd, nawet najmniejszy. Anton – zwrócił się do swojego człowieka, który stał za Olkiem – wiesz, co zrobić.

Ciało mojego pracownika szarpnęło się, kiedy dwóch osiłków nachyliło jego krzesło do tyłu, natomiast Anton rzucił mu szmatę na twarz i zaczął lać na niego wodę. Olek nie miał z nimi najmniejszych szans. Zdawałem sobie sprawę, że moje wstawiennictwo niczego nie zmieni. Los Olka został przypieczętowany na długo przed tym, zanim w ogóle dowiedziałem się o jego pojmaniu. Patrzyłem bezsilnie, jak rzucał się i szarpał, jak próbował walczyć, mimo że spodziewał się śmierci. W końcu goryle postawili krzesło, więzień zaś zyskał spokój. Nie na długo. Pół minuty później znów go dorwali. Olek słabnął.

- Podoba ci się przedstawienie? – Alin rozciągnął usta w złowieszczym uśmiechu. – To jeszcze nie koniec – zapowiedział. – Anton – zawołał. – Trzeba nakarmić Simbę.

- Oczywiście – padła odpowiedź.

Kim, do chuja, jest Simba?

Wkrótce się przekonałem. I bardzo szybko tego pożałowałem. Olek został zaciągnięty nad wielki wybieg, po którym leniwie spacerował lew. Zdrętwiałem. I nie tylko ja. Olek znieruchomiał, wpatrując się przerażonym wzrokiem w dzikie zwierzę. W końcu wrzask opuścił jego gardło, na co pilnujący go goryle się zaśmiali. Anton stanął za krzesłem Olka i tak po prostu, beznamiętnie pchnął go w dół.

Krzyki, które wydawał z siebie mój człowiek, gdy lew zatapiał zęby w jego ciele, miałem zapamiętać do końca swojego życia.


Tradycyjna rumuńska wódka, w oficjalnych wydaniach produkowana wyłącznie ze śliwek.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro