Rozdział 9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alicja

- Ala, może wybierzemy się po pracy na kawę? – spytała Karolina, kiedy kończyłyśmy zbierać zabawki po dzieciach. Czasami zdarzało się, że nie wszystkie zdążyły po sobie posprzątać, bo ich rodzice niespodziewanie zjawiali się wcześniej.

- Wybacz – uśmiechnęłam się przepraszająco – dzisiaj nie dam rady. Mam ważną sprawę do załatwienia.

- Skoro tak mówisz. – Nowak wydęła usta. – W takim razie dzisiaj wychodzę wcześniej. Też mam sprawę do załatwienia – prychnęła, po czym zostawiła mnie samą z całym bałaganem.

Na usta cisnęło mi się kilka przekleństw. Tak, wiem... To nie było zachowanie godne przedstawiciela oświaty, niemniej czasami wkurzało mnie zachowanie współpracownicy, która za każdym razem, gdy coś szło nie po jej myśli, w dosadny sposób wyrażała swoje niezadowolenie. Nawet moje miłe usposobienie tutaj nie pomagało.

Kiedy koleżanka chwyciła za torebkę, pozbierała resztę swoich rzeczy i właśnie zmierzała do drzwi, ruszyłam w jej stronę. Nie zamierzałam pozwolić, żeby traktowała mnie bez grama szacunku.

- Zaczekaj! – przemówiłam nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Nie zostawisz mnie samej z tym wszystkim.

- Słucham? – Karolina obróciła się w moją stronę ze ściągniętymi brwiami. – Na jakiej podstawie tak uważasz?

- Na takiej, że pracujemy tyle samo godzin i mamy identyczne obowiązki. – Rzuciłam jej wymowne spojrzenie. – Nie porzucisz mnie z resztą dzieci, bałaganem, a do tego nie potraktujesz jak kogoś gorszego od siebie, ponieważ obie pracujemy na równych warunkach, a ty nie jesteś moim szefem. Jeśli wymagasz ode mnie szacunku, też mi go okaż.

Między nami zapadła cisza, przerywana jedynie odgłosami stukania kredek, gdyż ostatnia trójka dzieci rysowała przy stolikach. Karolina zmierzyła mnie z góry na dół, jej usta lekko się rozwarły, a dłoń zacisnęła na torebce.

- Sama mówiłaś, że też masz coś do załatwienia po pracy – syknęła, jakby liczyła, że mnie tym przestraszy. – To tylko godzina!

- Godzina, w trakcie której powinnyśmy zaopiekować się maluchami i przygotować salę na jutro. I to są nasze wspólne obowiązki, nie wyłącznie moje – dodałam, słodkim jak miód, głosem. – Jeśli się mylę, to mnie popraw. I zrozum, że nie jestem twoim wrogiem – napomknęłam pokojowo. Nie chciałam wykłócać się z Karolą, a z drugiej strony nie mogłam sobie pozwolić, żeby zepchnęła mnie do defensywy. – I gwoli ścisłości, mówiłam, że nie dam rady wyjść na kawę po pracy. Po, nie w trakcie.

- Dobrze, zostanę – burknęła koleżanka i ominąwszy mnie, wróciła do naszego biurka. – Co tam rysujecie? – spytała Tymka, Kasię i Anię. Wzięłam głęboki oddech, a w duchu przyznałam sobie medal za postawienie na swoim.

Początkowo moja współpraca z Karoliną, która trwała od września tego roku szkolnego, układała się pomyślnie. Jednak im dłużej ją znałam, tym więcej odczytywałam niepokojących znaków. Nowak lubiła rządzić, lubiła, gdy ktoś co do joty wypełniał jej decyzje, kiedy nie zgłaszał żadnych sprzeciwów. Nie zdarzało się, że w ogóle nie była miła. Była, a jakże. Problem pojawiał się w momencie, w którym traciła kontrolę, nie decydowała samodzielnie i ktoś nie podporządkował się jej wymaganiom.

Jak ja dzisiaj.

Gdy wychodziłyśmy z budynku, Karola mruknęła pospieszne "część" i popędziła do auta. Odpowiedziałam jej głośno i wyraźnie, nie zamierzając zachowywać się dziecinnie. Miałam ważniejsze problemy na głowie, z którymi właśnie jechałam się zmierzyć.

- Gdzie Weronika? – spytałam, wchodząc do sali Bartka i nie widząc przy łóżku jego dziewczyny.

- Wygoniłem ją do domu – odparł z uśmiechem. – Nie sądziłem, że mi się to uda.

- Chcesz dostać medal? – zażartowałam. – Dobrze, że Wera tego nie słyszy, bo podejrzewam, że po powrocie ze szpitala na wycieraczce czekałyby na ciebie walizki. Ale powiedz – wlepiłam w niego natrętne spojrzenie – czym ją przekonałeś do wyjścia?

- Lodami – odpowiedział swobodnie, po czym na widok mojej miny parsknął śmiechem. – Nie takimi, Ala! – krzyknął, sztucznie oburzony, co poznałam po jego rozweselonych oczach. – Przecież dobrze wiesz, że na rynku sprzedają najlepsze włoskie lody w całym mieście.

- To fakt! – potwierdziłam, entuzjastycznie przytakując.

- Więc bez takich zbereźności. – Bartek przybrał ton kaznodziei z ambony, na co po prostu wybuchnęłam śmiechem. Kochałam tego kretyna, chociaż pomimo swojego wieku czasami zachowywał się mało poważnie. Już dawno przestałam zwracać na to uwagę. Zresztą ja też nie świeciłam przykładem, przynajmniej nie poza pracą. – Jak się trzymasz?

- Nie uważasz, że to ja powinnam zadać ci takie pytanie? – Przysunęłam się bliżej łóżka, żeby nie krzyczeć. – Czy lekarz powiedział coś więcej? – zagaiłam.

Po ponownych badaniach okazało się, że jest bardzo kiepsko i mojemu bratu groził nawet przeszczep.

- Nic poza tym, co wcześniej mówił. Wkrótce zostanę wpisany na krajową listę osób oczekujących na przeszczep, a póki mój stan jest w miarę stabilny, to trzy razy w tygodniu będę poddawany dializom – odpowiedział swobodnie.

Z trudem utrzymałam na twarzy pogodny uśmiech, niemniej obiecałam sobie, że przy nim nie okażę niepokoju. Wera panikowała za nas dwie, a Bartek potrzebował wsparcia i pozytywnych myśli, nie ciągłego zamartwiania się. Dlatego chociaż ja musiałam właściwie się zachować.

- Wszystko się ułoży. – Celowo szturchnęłam go łokciem, pilnując, by nie trafić w chory narząd. – Przynajmniej bez niczego zrobią ci wszystkie badania – wyszeptałam, chichocząc, na co Bartek przewrócił oczami i mi zawtórował.

- Jesteś niemożliwa, siostra – stwierdził. – Jeszcze raz dzięki za książki. Już dwie połknąłem – przyznał.

- Może trochę przystopuj, nie nadążę z kupowaniem. Aż tylu nowości w Empiku nie mają – znów zażartowałam.

- Założysz mi konto w miejskiej bibliotece publicznej. Co w sumie jest niegłupim pomysłem – dodał po chwili. – Zyskam sporo czasu do czytania.

- Jeśli chcesz, to się przejdę. Wiesz, że dla mnie to żaden problem.

- Wiem, Ala. – Nie umknela mi ciepła nuta w jego głosie. – Robisz dla mnie tak wiele. Nie powinnaś tu teraz siedzieć, tylko korzystać z życia.

- Uważasz, że odwiedzając ciebie, marnuję swoje życie? Ty chcesz dożyć tego przeszczepu? – burknęłam zaczepnie. – Ciekawe, czy ty zostawiłbyś mnie samą sobie?

- Wątpisz w to? – palnął, po czym wybuchnął gromkim śmiechem. – Moja stopa nie przekroczyłaby progu tej placówki. – Błaznował w najlepsze.

- Grabisz sobie, Milewski. – Pogroziłam mu palcem, przybierając surowy wyraz twarzy.

- Po nazwisku, to po pysku – odpowiedział, nie szczędząc mi przytyków. – Spotykasz się z kimś? – zadał kompletnie niespodziewane pytanie. Na widok mojego zmarszczonego czoła tylko prychnął pod nosem.

- Skąd to zainteresowanie moim życiem prywatnym? – odbiłam piłeczkę.

- Bo może i jestem chory, a moją głowę teoretycznie powinny zaprzątać inne sprawy, to w praktyce pozostaję twoim starszym bratem. Wreszcie powinnaś je sobie ułożyć. Nie możesz żyć jak pustelnica – skarcił mnie, chociaż wiedziałam, że kryła się za tym troska.

- Ja i pustelnica? – Z trudem powstrzymałam się przed ryknięciem śmiechem na takie określenie. – Uwierz, że nie żyję w ten sposób.

- Od czasów Norberta minęły dwa lata – drążył Bartek.

- Dopiero dwa lata – poprawiłam go. – Nigdzie mi się nie spieszy, nie jestem zdesperowana. Jeśli przytrafi się ktoś fajny, to na pewno spróbuję. – Ani słowem nie zająknęłam się na temat Leona. Nie było jeszcze o czym opowiadać, dlatego wolałam nie zaczynać tematu, który w każdej chwili mógł się zakończyć.

- Jesteś uparta – skwitował jedyny członek mojej najbliższej rodziny.

- Przyganiał kocioł garnkowi – roześmiałam się. – Naprawdę nie musisz się o mnie martwić. Jeśli tylko cokolwiek się zmieni, obiecuję, że pierwszy się o tym dowiesz. No, może jednak drugi, w zależności od tego czy najpierw do ciebie zadzwonię, czy do Izy – rzuciłam z uśmiechem na ustach. – A ty skup się na powrocie do zdrowia. I przyrzeknij, że zaczniesz się oszczędzać.

- Przysięga na mały paluszek? – zaproponował, na co entuzjastycznie pokiwałam głową. Tę przysięgę traktowaliśmy hiperpoważnie.

- Przyjadę do ciebie jutro – obiecałam dwie godziny później, gdy zbliżał się moment końca odwiedzin. Z niechęcią poderwałam się z krzesła, ucałowałam Bartka w oba policzki i opuściłam salę.

Właśnie zmierzałam na parking, kiedy z wnętrza torebki rozległ się dźwięk dzwonka. Uśmiechnęłam się pod nosem przekonana, że brat coś sobie przypomniał. Jakie było moje zdziwienie, gdy na ekranie zamiast "Bartek" zobaczyłam "Leon".

- Cześć – przywitałam się ostrożnie. Od ostatniego spotkania w galerii minęły trzy dni i Dębiński przez ten czas milczał. Oczywiście rozumiałam, że mógł być zajęty, jednak zaskoczył mnie dzisiejszym telefonem. I ucieszył.

- Cześć. – Jego przyjemny tembr głosu przyprawił mnie o gęsią skórkę na karku. – Nie przeszkadzam? – zapytał pospiesznie.

- Nie, skąd! – zaprotestowałam. – Właśnie wyszłam ze szpitala i wracam do siebie.

- A masz plany na wieczór? – padło kolejne pytanie.

- Nie – przyznałam zgodnie z prawdą. – Chcesz mnie dokądś zaprosić?

- Tak. Chodzi za mną pizza, ale sam jej nie podołam. – W tonie Leona pobrzmiewała radość. Jeśli miałam być szczera, także ją podzielałam.

- Czyli tylko do jedzenia mnie potrzebujesz? – Podjęłam jego słowną zabawę, bo bardzo mi się spodobała. Niemal tak, jak fizycznie spodobał mi się Dębiński.

- Może jeszcze do dotrzymania mi towarzystwa. Pasuje ci taki układ, Króliczku? – kontynuował, a mnie znowu przeszły dreszcze.

- Skoro nie zaproponowałeś mi lepszej funkcji, to zadowolę się taką – drażniłam się z nim. – Gdzie się spotkamy?

- Znasz Al Metro?

- Byłam tam dwa, może trzy razy. Robią wyśmienite ciasto. – Prawie się pośliniłam na samo wspomnienie. Wkrótce przyjdzie mi się ślinić z dwóch powodów.

- Ile zajmie ci przybycie do knajpy? – Wesołe nuty przebijały się przez słowa mężczyzny.

- Maksymalnie dziesięć minut, jeśli nie przyblokuje mnie korek. – Ogarnęła mnie ekscytacja na myśl, że ten dzień zakończy się lepiej, niż sądziłam.

- W takim razie do zobaczenia, Króliczku – wymruczał, dzięki czemu moje usta rozpostarły się w szerokim uśmiechu.

- Do zobaczenia! – pożegnałam się, wrzuciłam komórkę do torebki i wsiadłam do auta.

Naprawdę cieszyłam się ze spotkania do momentu, aż sobie uświadomiłam, że mój brat leżał w szpitalu ciężko chory, natomiast ja zachowywałam się tak beztrosko, jakby nic złego się nie działo, jakbym miała do tego pełne prawo. Oparłam głowę o kierownicę, wzięłam głęboki oddech i w myślach zadałam sobie pytanie, co ja najlepszego wyprawiam. Z jednej strony zdawałam sobie sprawę, że nic ode mnie nie zależało, bo niestety nie mogłam zostać dawcą dla Bartka, więc należało czekać, aż takowy się pojawi. Wera także odpadła ze swoją kandydaturą. Na całe szczęście doktor oznajmił, że na razie wystarczą dializy, o ile stan nerek drastycznie się nie pogorszy. Modliłam się o to z całych sił, chociaż przesadnie religijna nie byłam. Nawet do kościoła nie chodziłam, jedynie okazjonalnie, przy ślubach, chrzcinach czy tym podobnych uroczystościach.

Z drugiej strony ja też ciężko to przeżywałam. Bezsilność okazała się straszna, wysysała ze mnie siły i całą radość życia. Martwiłam się, mimo że próbowałam nie okazywać tego na zewnątrz, próbowałam być silna, wspierać Bartka i Weronikę, która od samego początku panikowała. Starałam się wierzyć, że mój brat wyjdzie z tego obronną ręką. Dlatego chciałam poczuć się lepiej, próbować żyć w miarę normalnie, żeby mieć skąd czerpać siłę i przekazać ją Bartkowi, gdy będzie tego najbardziej potrzebował.

W końcu podniosłam głowę, po czym spojrzałam przez szybę. Musiałam funkcjonować tak, jak funkcjonowałam do tej pory, żeby dać sobie radę i by pomóc najbliższym. Kilka razy mocno wciągnęłam powietrze do płuc, a kiedy wreszcie poczułam, że moje mięśnie zaczęły się rozluźniać, pozwoliłam sobie odpalić silnik. Dobry nastrój nie wrócił od razu, lecz przynajmniej wyrzuty sumienia zostawiły mnie w spokoju. Zresztą, gdybym teraz odwołała spotkanie z Leonem, zachowałabym się okropnie wobec niego. Niczym mi nie zawinił i nie zasłużył na wodzenie za nos.

Pod pizzerię dotarłam piętnaście minut od telefonu mężczyzny. Skrycie liczyłam, że nie zezłości się o spóźnienie. Złapałam za torebkę i wyskoczyłam na zewnątrz. Gdy podeszłam do drzwi lokalu i chwyciłam za klamkę, poczułam delikatne rozdygotanie spowodowane zarówno podekscytowaniem jak i niepokojem. Uśmiechnęłam się pod nosem, przypominając sobie nastoletnie lata, kiedy bardzo często przechodziłam takie stany.

Weszłam do środka i przystanęłam, rozglądając się po dość zatłoczonym wnętrzu. Dostrzegłam Leona bawiącego się serwetką przy stoliku pod oknem. Od razu ruszyłam w jego kierunku, a motyle w moim brzuchu poderwały się do lotu. Co za uczucie!

- Panie policjancie, czy przyszedł mnie pan aresztować? – palnęłam, lecz zaraz ugryzłam się w język. Co mnie podkusiło, żeby zajechać takim wieśniackim tekstem?

- Niestety nie wziąłem ze sobą kajdanek. – Leon wstał i nachylił się w moją stronę, a wtedy na policzkach poczułam jego wilgotne usta. Nie wiedziałam, jakim cudem nie jęknęłam na głos, bo przyrzekam, że miałam na to straszną ochotę. – Ale mogę to szybko naprawić – dodał takim tonem, jakby obiecywał mi wyuzdaną noc. – Ślicznie wyglądasz – skomplementował mnie, kiedy nieznacznie się odsunął, by zmierzyć wzrokiem z góry na dół. Mrowienie poczułam nawet w małych paluszkach u stóp.

- Ty też niczego sobie – odparowałam, zajmując miejsce naprzeciwko. – Przepraszam za spóźnienie.

- Korki? – Dębiński oparł się swobodnie, nie odrywając ode mnie wzroku. Wyglądał na zadowolonego.

- Nie, droga była w miarę przejezdna. Po prostu się zamyśliłam i zanim wyjechałam spod szpitala, minęło kilka minut. Nie gniewaj się na mnie – poprosiłam.

- Ważne, że dotarłaś. – Uśmiech, który mi posłał, przyprawił mnie o szybsze bicie serca. – Może najpierw zamówimy coś dla siebie, a później swobodnie porozmawiamy?

- Jestem za! Pizza na grubym czy na cienkim cieście? – Rzuciłam Leonowi uważne spojrzenie.

- Na grubym, ale dla ciebie jestem skłonny pójść na kompromis – zdecydował, czym jeszcze bardziej zyskał w moich oczach.

- Nie będziesz musiał – puściłam do niego oczko – bo ja też wolę na grubym, chociaż będąc raz w Krakowie, jadłam jedną z najlepszych pizz w swoim życiu właśnie na cienkim – przyznałam.

- W takim razie pewnego dnia się na nią wybierzemy. Nie odpuszczę ci, Króliczku – rzekł.

Jego słowa zabrzmiały pół żartem, pół serio. W jednej chwili wyobraziłam sobie nas w Krakowie: spacer po Rynku, później przejście przez Planty, aż zatrzymalibyśmy się na Wawelu. I oczywiście sławetna pizza, na którą należało pojechać aż do Nowej Huty.

- Zastanowię się – odpowiedziałam, siląc się na tajemniczy ton, żeby powstrzymać szarżujący we mnie entuzjazm. – Miałeś dzisiaj wolne? – zapytałam, gdy złożyliśmy zamówienie i kelnerka zostawiła nas samych.

- Niby tak, ale trochę grzebałem w jednej sprawie. Kilka rzeczy nie daje mi spokoju, przez co nie potrafię skupić się na niczym innym – wyjaśnił.

- A czy teraz też o nich myślisz? – dociekałam, podparłszy brodę na dłoni.

- Teraz coś innego odrywa moje myśli od pracy – skomentował i jego oczy rozbłysły żarem.

W tym momencie zrozumiałam, że podjęłam dobrą decyzję, dając nam szansę.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro