Rozdział 41

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



Jay POV:

W nocy nie zmrużyłem oka. Siedziałem w salonie, pochłaniając drinka za drinkiem, z bijącym niespokojne sercem i zszarganymi nerwami. Umierałem z niepokoju o Vivienne, która się nie odezwała, odkąd opuściła dom mojej matki. Nie spodziewałem się, że ta rozmowa potoczy się tak źle, chociaż powinienem był się na to przygotować. Matka nie oszczędziłaby sobie kazania, zawsze tak było. Jeśli miała coś do powiedzenia, nic jej nie powstrzymało. Jaka szkoda, że nie ruszyłem dupy w obronie własnej narzeczonej. Do tej pory nie potrafię zrozumieć, co trzymało mnie w miejscu. Nie mogłem zrobić nawet kroku, ale to słowa matki tak mną wstrząsnęły. Nigdy nie spodziewałbym się po niej wzmianki o zasadach względem Vivienne. Doskonale wie, że jej nie dotyczą, a mimo to wspomniała, że brak jej ogłady i szacunku. Wcale tak nie myślę. Vivi mnie szanuje, to, co robię. Jej cięty język ani trochę mi nie przeszkadza i absolutnie nie jest oznaką braku szacunku. Jest jeszcze młoda, jednak ułożona i dobrze wychowana. Matka po prostu nie przywykła do tego typu kobiet, ponieważ w mafii każda chodzi jak w zegarku. Vivienne ma gorący temperament, ciężko ją ujarzmić a w świecie mafii takie zachowanie nie ma szans na powodzenie. Niestety każdy musi się z tym pogodzić, ponieważ oboje nie będziemy przestrzegać zasad, które zostały spisane lata temu. Gdybym tylko podjął inną decyzję, przejął interes ojca, teraz oboje mielibyśmy nieźle przejebane. Nie wyobrażam sobie, aby Vivi była grzeczna jak aniołek, posłuszna, czekająca na mnie bez słowa sprzeciwu. Chyba bolałby mnie widok jej takiej, ponieważ kocham w niej to, że jest taka pyskata, zadziorna i radosna. Jest moim światełkiem, którego nie chcę zgasić. Dzięki niej sam się zmieniłem, więcej się uśmiecham i cieszę drobnostkami. Nawet wspólne gotowanie czy oglądanie filmu sprawia mi niesamowitą radość, dlatego jej brak roztrzaskuje moje biedne serce na kawałki. Gdzież ona się podziewa? Dlaczego się nie odzywa? Robi mi na złość, a może ludzie wuja już dorwali ją w swoje ręce. Nie! Zrywam się z kanapy, biorę telefon ze stolika i ponownie wykręcam jej numer. Wcześniej był sygnał, teraz włącza się poczta głosowa. Jebana.poczta.głosowa, której tak nienawidzę! Niepokój zaraz rozsadzi mi czaszkę!
- Jay - do salonu wchodzi Savage wraz z Nathanem i Quebo - Ani śladu, nie znaleźliśmy nic, stary.
- Jak to możliwe, huh? Przecież nie zapadła się pod ziemię, prawda? Gdzieś kurwa musi być!
- Będziemy szukać dalej, nie martw się - Nathan kiwa głową, zbiera chłopców i ponownie zostaję sam.
- Gdzie jesteś, rybko - szepczę do siebie, przecieram twarz rękami, a tęsknota chwyta mnie za serce. W domu jest tak cicho, pusto, nijako. Brakuje mi jej, chciałbym wziąć ją w ramiona, pocałować, ukoić jej nerwy i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Mam żal do mamy za to, co zrobiła. Zapomniała się.
- Justin - moje rozmyślenia przerywa stojący w progu Thomas. Marszczę brwi, ale kogo jak kogo, jego się tutaj nie spodziewałem - Uspokój się, bracie - kręci głową, podchodzi do mnie i ściska po męsku - Jesteś kłębkiem nerwów. Wyluzuj, inaczej się wykończysz, chłopie - wzdycha ciężko i opada na kanapę.

- Mówisz poważnie? Moja narzeczona przepadła, a dwóch typków czai się na jej życie! Mam być spokojny?
- Tsa, sprawy trochę się spierdoliły. Rozmawiałem z mamą - chrząka niezręcznie i wiem już, po czyjej stanie stronie - Opowiedziała mi o waszej wizycie. Cholera, Justin, musisz utemperować Vivienne.
- Pierdol się, Thomas! - podnoszę głos, wlepia we mnie wzrok i śmie wyglądać na zaskoczonego - Nie będę jej temperował, zakoduj to sobie w głowie! To moja narzeczona, kocham ją taka, jaka jest i przestańcie wywierać na nią jakąkolwiek presję! Zapomniałeś, że nie należy do twojego świata? - unoszę brew, Thomas głośno wypuszcza powietrze i schyla głowę - No właśnie! Może mówić to, co jej się żywnie podoba, a zasady nigdy nie będą jej ograniczać. Nawet wtedy, kiedy zostanie moją żoną. Może i poniosło ją wczoraj, ale to matka podniosła na nią rękę, czego robić nie powinna. Naprawdę solidnie przesadziła. Wiesz o tym!
- Vivienne ją zdenerwowała, Jay. Nie przywykła do tego, że jakaś gówniara nie okazuje jej szacunku.
- Nie życzę sobie, żebyś mówił w ten sposób o mojej narzeczonej, Thomas. To, że Vivi jest młoda, nie oznacza, że jest gówniarą. Przeszła wiele w swoim życiu, miała pojebane dzieciństwo, została porwana, straciliśmy dziecko, a na dokładkę jest jeszcze Henry. Proszę, przynajmniej ty mnie nie wkurwiaj.
- Masz rację, wybacz. Wiem, że ją kochasz, zapomniałem się - podnosi się, podchodzi i układa dłoń na moim ramieniu - Bierz ten ślub jak najszybciej, bracie. Tylko w ten sposób możesz ochronić swoją narzeczoną. Nie mam dobrych wieści - patrzę mu w oczy, a jego mina faktycznie nie wskazuje na nic dobrego - Henry jest w Chicago - kurwa! Wstrzymuję oddech, a krew odpływa mi z twarzy. Wrócił! - Dowiedziałem się tego dzisiaj rano, jeden z moich ludzi mnie o tym poinformował. Wiedz, że nie pozwoliłem mu wrócić, dlatego nie pokaże nam się na oczy. Wie, że poniósłby za to surowe konsekwencje.
- Mój Boże! Skoro jest tak blisko, w tej chwili może być z Vivienne - szarpię za włosy, a panika żre moje bebechy - Muszę ją znaleźć, zanim on to zrobi. Nie może dorwać jej w swoje ręce! To byłby koniec.
- Na pewno jest cała i zdrowa, znajdziemy ją - pociesza mnie, jednak wcale nie jestem tego pewny.





Vi POV:

Spaceruję po mieście, jem pyszne lody i cieszę się samotnością. To naprawdę przyjemne uczucie odpocząć od zamieszania, Justina, jego matki i wiecznych pretensji. Ostatni czas jest dla mnie bardzo ciężki, napięty. Od dnia, w którym Jay oświadczył mi się na dachu budynku, wciąż coś się dzieje, a ja już nie nadążam. Jestem zmęczona i marzę o spokoju. Co za ironia. Niebawem mogę dostać ten spokój... wieczny. Ludzie Henry'ego kręcą się gdzieś w pobliżu, czają się i kiedy tylko na mnie wpadną, pociągną za spust. Czy powinnam pożegnać się z chłopcami i Justinem? Skoro tak odważnie przechadzam się ulicami Chicago, to kwestia czasu aż na siebie wpadniemy. Jak na zawołanie przypominam sobie jego czarne jak smoła oczy, kiedy dusił mnie przy ścianie w domu Dorothy. Nigdy w życiu nie widziałam takiego spojrzenia. Nawet Dave nie patrzył na mnie w ten sposób. Henry wyglądał niczym demon, który przejął kontrolę nad jego ciałem. To wspomnienie przyprawia mnie o ciarki, apetyt odchodzi i wyrzucam resztkę miętowego loda do kosza. Zaczynam się również rozglądać, a moje ciało dopada panika. Co ja sobie kurwa myślę?! Naprawdę chcę zginąć z rąk tego śmiecia? Tak po prostu pozwolić mu wygrać? Należę do Seven, nie mogę się poddać!
Sięgam do kieszeni po telefon, ale nagle ktoś przyciąga moją uwagę. To dwóch mężczyzn ubranych na czarno. Postawnych, napakowanych, rozglądających się tak samo, jak ja. Wiem, kim są. To ludzie Henry'ego! Znalazł mnie szybciej, niż myślałam, na szczęście jestem w tłumie ludzi, więc na pewno nie zastrzeli mnie ot tak, prawda? Chyba aż tak nie zaryzykuje, chociaż nigdy nic nie wiadomo.
Przechodzę na drugą stronę ulicy, odwracam się za siebie i jak na złość nawiązuję kontakt wzrokowy z jednym z nich, niech to szlag! Przyśpieszam, kieruję się prosto w stronę parku, a z niego mam zaledwie trzy przecznice do magazynu Seven. W tym momencie jednak to daleka przebieżka. Dziękuję sobie w myślach, że sporo ćwiczyłam i boksowałam. Moje ciało przyzwyczajone jest do wysiłku, który czeka mnie dosłownie za chwilę. Właśnie przechodzę alejki, skręcam w prawo i dyskretnie odwracam się za siebie. Jestem zaskoczona, jak blisko mnie są dwaj mężczyźni wyglądający poważnie jak diabli. Bez namysłu rzucam się przed siebie, ponownie przebiegam ulicę, prawie wpadając pod samochód. Sfrustrowany kierowca hamuje w ostatniej chwili, trąbi na mnie i wystawia środkowy palec. Olewam go, biegnę dalej, wciskając się w wąską uliczkę. Znam ten teren, wiem, że zaprowadzi mnie w pobliże przeklętej pralni. Dlaczego wciąż moje nogi ciągną w to cholerne miejsce? Przecież tak wiele tak wycierpiałam.
- Vivienne!! - słyszę swoje imię, a ciarki przebiegają mi po plecach - Zatrzymaj się!! - ignoruję go, wybiegam z uliczki i kieruję się do magazynu. Dyszę ciężko, jestem zmęczona, ale nie poddaję się. Jeśli to zrobię, ci mężczyźni zabiorą mnie do Henry'ego, a stamtąd już niedaleka droga do piekła. Nie boję się śmierci, nigdy się nie bałam, a w pewnym momencie swojego życia nawet jej pragnęłam. Ba, chciałam umrzeć jeszcze dzisiaj, rozmawiając z Henry'm, ale potem stwierdziłam, że ni chuja nie dam zabić się właśnie jemu. Dlaczego miałabym mu zafundować taką satysfakcję? Wolę sama strzelić sobie w łeb - Vivienne, do kurwy nędzy!! - ponownie się wydziera, odwracam się i z przerażeniem stwierdzam, że są jeszcze bliżej. Niech to szlag, jak mam ich zgubić, skoro mają tak świetną kondycję?! - Nie uciekaj!!
- To mnie nie gońcie!! - krzyczę w powietrze, odbijam w prawo i ponownie wciskam się w wąską uliczkę. Brak mi tchu, słabnę, a moje gardło wysycha na wiór. Próbuję przełknąć ślinę, krzywię się, bo praktycznie jej nie mam! Nie jest dobrze, mimo wszystko walczę dzielnie i wypadam po drugiej stronie ulicy niczym z procy, wprost pod koła czarnego samochodu, który zatrzymuje się z piskiem opon. Trochę mnie omamia, boli mnie brzuch po zderzeniu z maską, a ze środka wychodzi dwóch mężczyzn. Wyglądają tak samo jak ci, którzy właśnie mnie doganiają. Boże! - Nie zbliżajcie się do mnie! - wystawiam ręce przed siebie, próbując przygotować się do walki. Jaka szkoda, że nie mam przy sobie broni. Miałabym się czym obronić.
- Uspokój się, wariatko! - dyszy jeden z tych, którzy mnie gonili - Wsiadaj do samochodu, koniec zabawy.
- Pierdol się! - syczę przez zęby, cofam się, wpadając na tors innego mężczyzny - Nie dotykaj mnie!
- Boże, jaka ty jesteś nerwowa. Do samochodu! - bez ceregieli przerzuca moje ciało przez ramię i wpycha mnie na tylne siedzenie. Walczę z nim, odpycham jego dłonie, drapię, a w zamian dostaję policzek. Piszczę zaskoczona, przykładam dłoń do piekącej skóry i nie dowierzam, że naprawdę to zrobił - Jeszcze słowo, a będzie gorzej. Rozumiesz?! - chwyta moje włosy, przysuwa do siebie i specjalnie zaciska pięść, sprawiając mi ból - Pytałem, czy rozumiesz? - przytakuję głową, połykając łzy. Nie chcę pokazać mu swojej słabości, chociaż jego cios był naprawdę mocny - Grzeczna dziewczynka - puszcza mnie, zamyka drzwi i siada po drugiej stronie. Odsuwam się od niego, aby być jak najdalej, niestety chwyta mnie pod ramię i przysuwa do siebie. Moje ciało napięte jest jak struna, a dotyk obcych dłoni przywołuje wspomnienia.


Dojeżdżamy do ogromnego, pięknego domu. Mój brzuch ściśnięty jest na supeł, facet zabrał mi telefon i cały czas ściskał mój nadgarstek, jakby bał się, że w każdej chwili wyskoczę z auta. Cóż, takie myśli przebiegły mi przez głowę, ale zrezygnowałam. Przypuszczam, że wyrządziłabym swojemu ciału więcej szkody niż pożytku, a mam dość bólu. Nacierpiałam się po postrzale, torturach i po stracie dziecka.
- Koniec przejażdżki - ostry ton mężczyzny sprowadza mnie na ziemię. Wyciąga mnie siłą, szarpie za ramię aż się krzywię. Nie jest delikatny, chce sprawić mi ból i robi to bez cienia zawahania. Mam ochotę rzucić się na niego, wydrapać mu oczy i kopnąć w jaja, żeby się zwijał w bólu. Pierdolony goryl. Myśli, że może wszystko skoro jest ode mnie większy - Szef przetrzepie ci skórę. Musieliśmy się za tobą nieźle nabiegać.
- Tak mi przykro, że aż wcale - burczę pod nosem, mężczyzna kręci głową i prowadzi mnie do środka.
- Bądź grzeczna - ostrzega mnie, przechodzi ogromny hol, a moje serce bije jak oszalałe. Za moment staję oko w oko z moim koszmarem. Z człowiekiem, który zapewne pociągnie za spust pozbawiając mnie życia. Teraz żałuję, że z nikim się nie pożegnałam, nawet nie odpisałam na te pieprzone wiadomości. Nikt nie będzie wiedział, że nie żyję. Chłopcy będą rwać sobie włosy z głowy, a Justin? Sama nie wiem, czego powinnam się po nim spodziewać. Wiem, że mnie kocha, chociaż jego zachowanie ostatnio mnie zraniło. Pokazał mi, że wcale nie jestem dla niego tak ważna, skoro pozwolił, aby jego mama mnie uderzyła. Czy
nie powinien był mnie obronić? - Wchodź - facet otwiera przede mną podwójne, białe drzwi i wpycha do środka. Prawie tracę równowagę, zatrzymuję się na oparciu turkusowej kanapy. Pierdolony idiota!
- Popchnij mnie ponownie, a nie ręczę za siebie! - podnoszę głos, zwijam dłonie w pięści i morduję go spojrzeniem. Śmieje się ze mnie, jakbym opowiedziała dobry żart - Z czego się cieszysz, kretynie?!
- Dziwka! - zaciska zęby, podchodzi i ponownie uderza mnie w twarz, powalając na podłogę. Przykładam dłoń do obolałego policzka, a ciepłe łzy wypływają mimowolnie. Boże! Jeśli Henry ma mnie zabić, niech zrobi to szybciej - Jeszcze raz mnie tak nazwij, a gorzko tego pożałujesz! Nie zadzieraj ze mną.
- Lee, co ty odpierdalasz, człowieku? - do środka wpada inny, napakowany człowiek. Co dziwne, wszyscy ubrani są w eleganckie, czarne garnitury. Aż chce mi się śmiać, że gonili mnie tak ubrani - Szef cię zapierdoli, za to, co robisz - podchodzi do mnie, ostrożnie stawia na nogach i kręci głową - Widzisz to? - kiwa głową na mój policzek, Lee przewraca oczami i prycha z pogardą - Będziesz inaczej śpiewał, jak szef to zobaczy. Mieliście ją znaleźć, ale nie bić! - karci go jak dzieciaka, chwyta mnie pod ramię i prowadzi do kuchni - Siadaj - posłusznie zajmuję jedno z krzeseł, obserwując, jak wyjmuje kostki lodu, owija je w kolorową ściereczkę i przykłada do mojego policzka. Syczę z bólu, zamykam oczy i próbuję się rozluźnić - Nie bój się, nikt nie sprawi ci już bólu - och, jak dobrze. Wolę kulkę w łeb, niż przeżywać katusze.


Czas mija, jednak nic się nie dzieje. Zostaję zamknięta w ładnym pokoju z dużym łóżkiem, ale nikt do mnie nie przychodzi. Czyżby Henry budował napięcie? Chce mnie przetrzymać, a potem wpadnie tutaj z gnatem w dłoni i pozbawi mnie życia. Chciałabym napisać do Justina i chłopców, niestety nie mam takiej możliwości. Jaka szkoda, że ten debil Lee zabrał mój telefon, jedyną deskę ratunku. Teraz jestem zdana na siebie, leżę na wygodnym łóżku, a w moją głowę uderza pewna myśl; dlaczego do kurwy nędzy nie próbuję uciec?! Co jest ze mną nie tak?! Chyba powinnam chociaż spróbować, zamiast czekać na śmierć. Zrywam się jak poparzona, dopadam do drzwi i chwytam za klamkę. Oczywiście są zamknięte na klucz, więc rozglądam się po pomieszczeniu, szukając innej możliwości, aby zwiać. Podchodzę do okna, rozsuwam białe zasłony i uchylam okno. Mam szczęście, ponieważ nadal jesteśmy na parterze, a skok nie powinien wyrządzić mi żadnych szkód. Już mam przerzucać nogi na drugą stroną, kiedy dociera do mnie dźwięk przekręcanego w drzwiach klucza. Pośpiesznie zamykam okno, zasuwam zasłony i wskakuję z powrotem do łóżka. Sekundę później wchodzi mężczyzna, który zabronił Lee-debilowi mnie poniewierać.
- Przyniosłem ci coś do jedzenia, szef powinien niedługo do ciebie zajrzeć. Wszystko w porządku?
- T-tak, dzięki - posyłam mu niepewny uśmiech, a mój brzuch daje o sobie znać. Umieram z głodu!
- Okej, więc wracam do swoich obowiązków - puszcza mi oczko, wychodzi i zamyka drzwi na klucz.
Nie mam czasu na jedzenie, muszę stąd spieprzać. Wracam do okna, otwieram je i siadam na parapecie. Zerkam w stronę drzwi, nie słyszę żadnych hałasów, więc bez wahania zeskakuję w dół. Ląduję idealnie na dwie nogi, a miękka trawa amortyzuje skok. Przytulam plecy do ściany, rozglądam się i orientuję, że jestem w pięknym, ogromnym ogrodzie. Nie mam bladego pojęcia, dokąd powinnam pójść, ani gdzie jest wyjście z tego terenu. Idę na oślep, co chwilę badając, czy nikogo nie ma w pobliżu. Na szczęście jest pusto, przebiegam spory kawałek i docieram pod drzwi wejściowe. Tutaj jest trochę gorzej, ponieważ aż roi się od przydupasów szefuńcia, który podziewa się Bóg wie gdzie. Wyjście przez bramę odpada, pozostaje mi przeskoczyć płot, który jest dwa razy wyższy ode mnie. Wypuszczam jęk frustracji, bo za cholerę mi się to nie uda! Moje metr sześćdziesiąt w niczym nie pomoże, a skakać tak wysoko nie potrafię.
- Szef przyjechał - dociera do mnie gruby, męski głos. Chowam się za ścianą, serce podskakuje mi do gardła, a moment mojej egzekucji właśnie się zbliża. Wysilam się, aby cokolwiek wymyślić, ale mój mózg jak na złość działa z opóźnieniem. Zawodzi mnie wtedy, kiedy najbardziej go potrzebuję - Przygotuj dziewczynę. Ma grzecznie czekać w jego gabinecie, razem z Lee - och, z tym skurwielem? W życiu!
- Czuję w kościach, że dostanie taki opierdol, aż mu pójdzie w pięty. Dwa razy ją spoliczkował.
- Bo jest idiotą! Doskonale wie, co to za dziewczyna, a mimo to dał się wyprowadzić z równowagi.
- Lee od jakiegoś czasu przesadza, reprymenda od szefa dobrze mu zrobi. Może wreszcie ogarnie dupę.
- Jest szef, bądźcie gotowi - mówi do rękawa koszuli, a na podjazd wjeżdża czarne, luksusowe auto z przyciemnianymi szybami. Nie wiem, co we mnie wstępuje. Nagle ogarnia mnie przerażająca panika, która zmusza moje nogi do ruchu i bezmyślnie rzucam się biegiem przez ogród. Zbiera mi się na płacz, jestem bezradna i zdana na łaskę tych okrutnych ludzi, których nie znam - Kurwa! Dziewczyna! - słyszę za sobą krzyk, odwracam się, a za mną rusza cała armia. Nie mam pojęcia, ilu ich jest, ale robi się wręcz czarno od garniturów - Zatrzymaj się!! - kręcę przecząco głową, jakby miał to zobaczyć. Nie mam zamiaru tego zrobić, wtedy zginę, a Henry nie podaruje mi życia w prezencie - Dominic!! - mężczyzna za mną wydziera się, a nagle znikąd przede mną pojawia się kolejny. Zastawia mi drogę, więc odbijam w prawo, a moim oczom ukazuje się piękna fontanna. Jaka szkoda, że nie mogę wskoczyć do wody, która przeniesie mnie w zupełnie inne miejsce, jak w tych wszystkich zaczarowanych bajkach dla dzieci. Na przykład do domu Justina, do jego ciepłych, bezpiecznych ramion, w których czuję się najlepiej - Rob, twoja kolej!

- Bum! - wpadam na czyjeś ciało, aż się odbijam. Zostaję przyciągnięta do umięśnionego ciała, zanim moja dupa ma możliwość spotkać się z twardą ziemią. Jestem potwornie zmęczona, policzek pali żywym ogniem i wreszcie się poddaję. Pozwalam, aby mężczyzna uniósł moją głowę i spojrzał mi w oczy. Och, ależ jest przystojny. Ma piękne, zielone oczy z czarną otoczką wokół źrenic - Witaj, kruszyno. Wybierasz się gdzieś?
- Mhm. Właściwie szłam do domu, ale drogę zagrodził mi taki jeden przystojniak, psując moje plany.
- Jaka zabawna - uśmiecha się szeroko, chwyta mnie pod ramię i prowadzi z powrotem. Armia wycofuje się, a kiedy dochodzimy na podjazd, Lee wyskakuje wkurwiony niczym byk na arenie - Uspokój się, stary.
- Ta suka zdecydowanie powinna dostać porządny wpierdol, żeby usiadła na dupie! Jest nieznośna!
- Hamuj się, inaczej możesz zarobić kulkę. Szef zaraz tutaj będzie, naprawdę igrasz z ogniem, Lee.
- Lee! - wzdrygam się na surowy, dochodzący gdzieś z bliska głos. Gapię się w swoje trampki, próbując ogarnąć serce, które chce wyskoczyć mi gardłem. Mężczyzna odchodzi od nas, zapada cisza, a ja niepewnie unoszę głowę. Ów szef stoi odwrócony do mnie plecami i bez skrupułów opierdala Lee. Dobrze mu tak, zasłużył sobie na to - Wynocha! - krzyczy na niego, Lee odchodzi i zapada cisza. Kiedy ów szef wreszcie się odwraca, zamieram. Patrzę mu w oczy i nie dowierzam w to, co widzę przed sobą - Vivienne?
Nim mam szansę zareagować, na podjazd wjeżdża samochód. Hamuje gwałtownie, mężczyzna wysiada ze środka i podchodzi do nas, a atmosfera natychmiast gęstnieje. Mam ochotę zniknąć.





*************************************

Hejka, pyszczusie! :)

Dawno nic do was nie pisałam, więc dzisiaj nastał ten dzień :P

Ostatnio moja wena wróciła! (jestem w szoku, bo byłam pewna, że to koniec mojego pisania, tak mnie zatrzymało). Jak przysiadłam do laptopa, tak napisałam nowe opowiadanie w 6 dni! Fakt, jakoś specjalnie długie nie jest, ale już od dawna nie piszę mega długich opowiadań. 

Więc jak? Macie ochotę na coś świeżego do poczytania?Na razie dałabym wam tylko początek, bo nie ma sensu prowadzić trzech opowiadań, chociaż poooowoli zbliżamy się do końca jeśli chodzi o Vivi i Ivy :)

Wiem, że prosiłam was już o głosy na Show Me The Way, ale dopiero wczoraj, kiedy przyszło mi powiadomienie na Wattpadzie, przypomniałam sobie, że zgłosiłam je do dwóch konkursów! Ja głupia! 

Ten poprzedni jeszcze się nie rozstrzygnął, ale na pewno dam was znać, kiedy tak się stanie.No więc! Jeśli ktoś ma ochotę zagłosować na Show Me The Way, zapraszam pod link - https://www.wattpad.com/559322268-konkurs-skrzydlate-słowa-2018-fanfiction (jest również w linku zewnętrznym). W komentarzu jest moje zgłoszenie (bodajże 13 od góry). Wystarczy wpisać:"Głosuję, ameneris, "Show Me The Way" i tyle! 
Oczywiście bez presji, jeśli nie macie ochoty głosować, nie zmuszam :)

Podchodzę do tego na luzie, bez żadnego ciśnienia. Bardziej zależy mi na tym, aby o moim opowiadaniu dowiedziało się więcej osób, bo z tego, co widzę, wiele z was straciłam :(

Z góry dziękuję i ściskam!

Kasia ♥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro