Rozdział 17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Jay POV:

Wjeżdżam na podjazd, a brama zamyka się za nami. Wyskakuję z samochodu jak z procy, wyjmuję spluwę zza paska spodni i celuję wprost na ulicę. Jak na zawołanie podjeżdża ów czarny samochód, jednak nic się nie dzieje. Tym razem nikt nie otwiera ognia, za to uchyla się szyba, a to, co widzę wręcz napełnia mnie furią. To są chyba jakieś jaja! Jeszcze mu mało? Czy ten człowiek naprawdę nie posiada kurwa mózgu?!
- Do domu, Vi - otwieram drzwi z jej strony, chwytam ją za ramię i prowadzę do środka - Wszystko okej?
- Tak, spokojnie. Kto to był? - pyta zdziwiona i ogląda się za siebie - Przyjechali za nami pod twój dom?
- Nie martw się o to. Idź na górę, pogadam z chłopakami i przyjdę do ciebie - całują ją w czubek głowy, starając się nie wybuchnąć - Weź kąpiel tylko uważaj na ranę - przewraca oczami i prycha wkurzona.
- Justin, przestań traktować mnie jak gówniarę! Chyba zapomniałeś, że siedzę w tym samym gównie!
- Nie zapominam, rybko. Jest już późno, a ty jesteś zmęczona. Poradzę sobie z tym, nie kłóć się ze mną.
- Jay - do środka wchodzi Savage, Nathan oraz Dom i Quebo - Co się kurwa wydarzyło? Mamy działać?
- Nie musicie. Doskonale wiem, kto do nas strzelał - zaciskam szczękę, a na samo wspomnienie jego szyderczego uśmiechu zalewa mnie krew - Vivi - kiwam głową na schody, zakłada ręce na piersiach i patrzy na mnie pewna siebie - Naprawdę chcesz mi się teraz stawiać? - chwytam w palce jej szczękę, przysuwam się i muskam jej usta - Idź.na.górę. Już - co dziwne, ustępuje bez słowa sprzeciwu. Odwraca się, wbiega na górę, a my przechodzimy do mojego biura. Już widzę minę Savage'a i Nathana - O co wam chodzi?
- O nic - Nathan mruga okiem i cmoka ustami - Nieźle ją sobie wytresowałeś, stary. Kto by pomyślał, huh?
- Daj spokój, dobra? To nie jest odpowiednia pora - przecieram twarz rękami, podchodzę do okna, a w pokoju zapada cisza. Myślę o tym zjebie, który dzisiaj przekroczył wojenną linię - To był kurwa Dave.

- Co?! - Savage wydziera się, chwyta się za głowę, a jego nastrój szybko się zmienia - Mówisz poważnie? Ten nic nie znaczący pionek posunął się tak daleko, aby do ciebie strzelać? Czy on wie, co zapoczątkował?
- Szczerze? Nie mam pojęcia, ale jeśli wydaje mu się, że zostawię to bez odpowiedzi, jest w błędzie.
- Musimy zebrać wszystkich i obmyślić plan idealny. Ten idiota jeszcze nie wie, z kim kurwa zadarł.
- Nareszcie coś się dzieje, ostatnio było kurewsko nudno - Quebo przewraca oczami i odpala jointa - Rozpierdolimy go. On i jego ludzie to dla nas bułka z masłem - tak, muszę się z nim zgodzić.






Vi POV:
Jestem wkurwiona, ale to chyba już norma. Przy tym człowieku moje nerwy są napięte jak postronki, a cierpliwość wisi na włosku. Nienawidzę, kiedy traktuje mnie w ten sposób, jakbym była gówniarą malującą paznokcie i plotkującą z przyjaciółkami o nowym chłopaku w szkole! Kurwa mać! Czy on widzi mnie właśnie w takim świetle? Czy dla niego jestem jedynie panienką, którą posuwa i z którą spędza czas? Czy nie dociera do niego fakt, że siedzę w tym tak samo jak on? Że w każdej chwili jestem zwarta i gotowa, aby ruszyć na wroga i wpakować mu kulkę w łeb? Nawet nie pozwolił zabić mi tego gówniarza, który chciał zabić James'a, a jednak dostałam ja. Wyręczył mnie, sam pociągnął za spust, jakbym nie miała w sobie na tyle odwagi, aby zrobić to samej. Akurat pieprzonej odwagi mi nie brakuje. To chłopcy mnie tego nauczyli, a dzięki mojemu charakterowi poszło szybko i sprawnie. Nie należę do słodkich dziewczynek, które są miękkie niczym żelki. Jeśli chce, mogę udowodnić mu to nawet w tej chwili, ale jeśli jeszcze raz potraktuje mnie jak natręta przysięgam, wbiję mu widelec w oko! Grabi sobie, uzbierało się tego całkiem sporo i to tylko kwestia czasu, aż wybuchnę jak wulkan zgarniając wszystko ze sobą. Może zaboleć.
- Rybko? - wzdrygam się na jego cichy, roznoszący się po łazience głos. Przekręcam głowę, obrzucam go beznamiętnym spojrzeniem, a na jego ustach pojawia się czuły uśmiech - Jesteś na mnie zła? - unosi brew, zrzuca z siebie ciuchy i szybko do mnie dołącza. Siada po przeciwnej stronie, układa moje nogi na swoich udach i masuje, jakby próbował mnie w ten sposób uspokoić - Nie odpowiesz mi? Nie bądź taka!
- Nie wkurzaj mnie, Jay. Doskonale wiesz, że grubo przesadzasz. Nie traktuj mnie w ten sposób, albo naprawdę mnie wkurwisz, nie żartuję. Nie życzę sobie być przestawiana z kąta w kąt. Zrozumiano?
- Zrozumiano. To nie tak, że cię przestawiam. Po prostu musiałem pogadać z chłopakami o strategii.
- A ja miałam nic o tym nie wiedzieć, tak? Ktoś do nas strzelał, a ty wykluczyłeś mnie z tego incydentu!

- To nieprawda! Chcę cię jedynie ochronić, Vivi. Wiem, że jesteś twarda, rybko, nawet przez chwilę w to nie zwątpiłem. Pokazałaś mi tą stronę siebie, która jest odważna i bezwzględna. Mimo wszystko masz zaledwie dwadzieścia lat i im mniej zabijasz, tym lepiej. Dante nie powinien był wciągać się do Seven.
- Żartujesz sobie, tak? - patrzę na niego z niedowierzaniem, a ochota na wbicie widelca w jego oko potęguje się - Sama o sobie decyduję. Ani ty, ani Dante nie macie do tego prawa! Mogę robić to, na co mam tylko ochotę. Radzę ci, abyś to sobie zakodował w głowie. Nie powtórzę tego ponownie, Jay.
- Nie złość się - wzdycha ciężko, przysuwa się i ujmuje moją twarz w dłonie - Muszę cię chronić, kwiatuszku. Jesteś jeszcze młoda i nie powinnaś brać w tym udziału. Jesteś moja, zatroszczę się o ciebie.
- Jezu! Jeszcze nie znudziło ci się powtarzanie tego, że jestem twoja? Poza tym umiem o siebie zadbać.
- Wierzę w to, ale już nie musisz. Od tego masz mnie - mruga okiem, uśmiecha się uroczo i czule całuje moje usta. Delikatne, ostrożnie, zmysłowo. Roztapiam się, chociaż wcale tego nie chcę! - I nie, nie znudziło mi się mówienie tego, że jesteś moja. Wiesz, dlaczego? Bo jesteś moja. Najwyższy czas, abyś to zrozumiała i zaakceptowała - porywa mnie na swoje kolana, wtula w swoje ciało i chowa głowę w zagłębieniu mojej szyi. Bawię się krótkimi włoskami tuż nad jego karkiem, a moje ciało ogarnia spokój.




*****

Tydzień później, dokładnie w piątek Jay proponuje odwiedziny u swojej mamy. Wydzwaniała do niego i wręcz nalegała, abyśmy do niej przyjechali. Mimo tego, iż była przemiłą kobietą nie chciałam wchodzić w to gówno bardziej niż dotychczas. Nasze zaręczyny to była ściema, znaliśmy się trzy tygodnie, a Jay i tak powtarzał, że jestem jego. Nie pozwolił zdjąć mi pięknego pierścionka, który mi podarował i jakoś przyzwyczaiłam się, że jest na moim placu. Nie traktowałam tego tak poważnie jak on. Lubiliśmy się, spędzaliśmy razem czas i to mi odpowiadało. Liczyłam na to, że Justin uspokoi te swoje zapędy względem mnie i podejdzie do naszej znajomości z dystansem. On jednak robił coś kompletnie odwrotnego i momentami zachowywał się jak zakochany facet. Rozpieszczał mnie, przytulał, całował, pieprzył jak nigdy i poprosił, żebym się do niego wprowadziła. Kiedy powiedział mi to wczorajszego wieczora prawie zakrztusiłam się krewetką. Patrzyłam na niego jak na kosmitę, zaskoczył mnie tym, a ja nie mogłam się zgodzić. Po pierwsze; czy on kompletnie oszalał? Po drugie; Dante chyba dostałby zawału. Po trzecie; to mogłoby zbliżyć nas do siebie jeszcze bardziej. Nie mogłam pozwolić sobie na nic więcej, ponieważ miłość nie należy się każdemu. Wychodziłam z założenia, że nie umiem kochać, skoro nigdy nikt nie kochał mnie. Niby jak rozpoznać to uczucie? Czy to motylki gilgoczące wnętrzności, przyśpieszone bicie serca, czy może maślany wzrok? Jeśli wszystko z powyższych to już byłam w dupie. Czułam się przy nim wspaniale, chociaż wiele razy zapierałam się rękami i nogami, aby nie przywiązać się zbyt mocno. Było mi trudno, ponieważ Jay był pierwszym facetem, który poświęcał mi tyle uwagi, troski, uczucia. Od zawsze byłam twarda, zadziorna, pyskata, a on coś we mnie zmienił, przez niego zrobiłam się bardziej wrażliwa, miękka, co wcale mi się nie podobało. Mimo to lubiłam mieć go przy sobie, czuć jego dłonie na moich plecach, przytulać się. I dopóki nie spotkałam jego, nie miałam pojęcia, jak dobrze mieć obok siebie mężczyznę. Takiego, któremu zależy, bo jemu chyba zależało, prawda? Gdyby było inaczej, czy rościłby sobie do mnie jakieś wymyślone przez siebie prawo? Wciąż powtarzał, że jestem jego? Proponował wspólne mieszkanie?
I pod wpływem tych myśli dociera do mnie, że złamałam jedną ze swoich zasad; przywiązałam się.


W sprawie strzelaniny sprzed tygodnia zrobiło się cicho. Justin nie wspominał o tym słowem, działał po cichu i czułam w kościach, że planował coś wielkiego. Pewnego dnia podsłuchałam jego rozmowę z Nathanem, ale nie wyłapałam nic oprócz; "zaszył się, spieprzył, stchórzył". Wnioskowałam, że sprawca zrobił swoje i po prostu uciekł. Nie ma co, dojrzałe podejście do sprawy. Jedyne, co mnie cieszyło to spokój, bo od ów strzelaniny nie działo się nic niepokojącego. Jedynie Dante chodził wkurwiony, ponieważ dostawa z Japonii miała się opóźnić. Pozostał tylko tydzień, wszystko było gotowe, nawet inny port, a ktoś walił w chuja. Dantemu ani trochę się to nie podobało i zaczynał podejrzewać jakiś podstęp. Mimo wszystko człowiek z Japonii uspokajał go, że wszystko jest w porządku, jedynie mają pewne problemy ze statkiem. Cóż, na razie miałam to w nosie. Będziemy się tym martwić we właściwym czasie.


Poprawiam włosy, przyglądam się sobie w lustrze i wygładzam szary sweterek. Na popołudniową herbatkę z mamą Justina postawiłam na coś skromnego, dziewczęcego. Sweterek połączyłam z białymi jeansami, cielistymi szpilkami oraz szarym płaszczykiem. Pogoda za oknem nie sprzyja, od rana pada deszcz, a ja najchętniej zaszyłabym się pod kocem, z kubkiem kakao i dobrym filmem. Niestety Justin już nas zapowiedział i gdybym zaczęła marudzić, zapewne strzeliłby mi niezłą pogadankę. Jest przeczulony na punkcie matki, jedzie do niej za każdym razem, kiedy tylko ma problem, co trochę mnie rozczula.
- Och, wyglądasz pięknie, rybko! - uśmiecha się szeroko, obejmuje mnie od tyłu i opiera brodę na moim ramieniu - Coraz częściej widuję cię w jeansach, wiesz? Dawniej ubierałaś się bardziej seksownie.
- Mój strój zależy od mojego nastroju. Zimno mi, więc postawiłam na spodnie. Nie podobam ci się?
- Wręcz przeciwnie, podobasz jak diabli - odwraca mnie w swoją stronę, ujmuje twarz w dłonie i głaszcze kciukami policzki - Moja mama jest tobą zachwycona. Przez telefon wciąż nawija, jaka jesteś piękna i odpowiednia dla mnie - co, kurwa?! Co to znaczy; odpowiednia dla niego?! - Mama czasami mówi wiele bzdur, których nie biorę do siebie. Nie mniej jednak zależy mi, aby to spotkanie wypadło dobrze.
- Ach! Więc boisz się, że narobię ci wstydu? - marszczę brwi, a w mój brzuch nieprzyjemnie się zaciska.

- Absolutnie nie, Vivi. Jesteś urocza, miła, jak się o to postarasz i radosna. Chodzi mi o to, że matka może wypytywać o szczegóły naszego związku. Wiesz, o to, jak się poznaliśmy, ile jesteśmy razem, jakie mamy plany na przyszłość. W drodze omówimy wszystko dokładnie, aby niczym nas nie zaskoczyła. Okej?
- Jezu, wszyscy rodzice są tacy dziwni? - uwalniam się z jego uścisku, chwytam torebkę i wrzucam do niej telefon oraz blyszczyk - Po co pytać o takie rzeczy? Przecież to sprawa wyłącznie naszej dwójki, prawda?
- Moja matka jest cholernie ciekawska, a że nigdy nie przyprowadziłem do domu kobiety jest tobą zainteresowana. Nie bądź na nią zła, dobrze? Ona naprawdę cię polubiła i chce, żebym był szczęśliwy.
- A jesteś szczęśliwy? - wlepiam w niego wzrok, zapada cisza, a jego odpowiedź bardzo mnie ciekawi.
- Czy jestem szczęśliwy? - drapie się po brodzie, nie spuszcza ze mnie wzroku, a moja ciekawość rośnie z sekundy na sekundę. Czy mogę dać komuś szczęście? Jestem dziwna, trudna, czasami nie do zniesienia. Czy nadaję się do życia we dwoje? - Och, rybko. A nie widać tego? - mruga okiem, przyciąga mnie do siebie i wpija w moje usta. Kurwa! Ten człowiek tak kurewsko miesza mi w głowie. Wariuję!

W jego domu jesteśmy punktualnie o siedemnastej. Przez całą drogę ustalaliśmy szczegóły naszego spotkania, jak i inne detale. I tak oto dowiaduję się, że spotkaliśmy się, o zgrozo, w teatrze! Śmiałam się dobre pięć minut, bo teatr pasuje do mnie tak, jak majtki do dziwki. Justin jednak skarcił mnie spojrzeniem, więc chcąc nie chcą słuchałam go dalej. Prawdą jest, iż znamy się od trzech tygodni i tyle też jesteśmy razem. Nasze zaręczyny to był spontan, który Jay zorganizował w tajemnicy przede mną. A oświadczył mi się, uwaga, w balonie! Tak, w pieprzonym balonie, w Las Vegas! Musiałam przygryźć wargę, aby znowu się nie roześmiać. To komiczne, jak bardzo starał się wymyślić coś niesamowitego, wręcz zapierającego dech w piersiach. Czy jego matka była aż tak wymagająca? Ten człowiek grał na dwa fronty, a ja byłam ciekawa, czy ma pojęcia w co on się bawi. Wydaje mi się, że żyła w przekonaniu, iż jej syn jest wzorem do naśladowania. Romantykiem, materiałem na męża, ojca. Trochę było mi jej nawet żal.
- Bądź sobą, rybko. Jesteś przepiękna, a skoro zrobiłaś na niej wrażenie za pierwszym razem, teraz może być już tylko lepiej - mruga okiem, wysiada z samochodu i otwiera drzwi z mojej strony, pomagając mi wysiąść. Wsuwa moją dłoń pod swoje ramię, prowadzi do drzwi, w których jak na zawołanie pojawia się jego mama. Wita nas ogromnym uśmiechem i tym rozczulonym, matczynym spojrzeniem - Witaj, mamo.
- Justin, Vivienne - rozchyla ramiona, najpierw przytula mnie całując w policzki, a potem robi to samo z Justinem. Jezu! Czuję się jak kretynka! To nie moja bajka, ja tutaj kompletnie nie pasuję! Dlaczego w ogóle się na to zgodziłam? - Wejdźcie do środka, właśnie zaparzyłam kawę - Justin jak dżentelmen prowadzi nas do zaszklonego patio i odsuwa dla mnie krzesło. No proszę, maniery przede wszystkim! - Upiekłam szarlotkę. Mam nadzieję, że lubisz, kochanie? - wlepia we mnie wzrok, aż palą mnie policzki.
- Tak, oczywiście - chrząkam niezręcznie, zsuwam z ramion płaszczyk i wiercę się na wiklinowym fotelu z ogromnymi, szarymi poduchami. Pięknie tutaj! Uwielbiam przyglądać się, jak deszcz uderza o szyby.
- Opowiadajcie co u was, dzieciaki. Muszę przyznać, że wyglądacie na szczęśliwych. Bardzo mnie to cieszy.
- Nas też, mamo. Wszystko idzie w dobrym kierunku, z każdym dniem poznajemy się coraz lepiej.
- Świetnie! Byłabym na ciebie zła, syneczku, gdybyś wypuścił z rąk tak wspaniałą kobietę jak Vivienne - Dorothy puszcza mi oczko, nalewa kawy do naszych filiżanek z eleganckiej, ozdobnej porcelany i nakłada szarlotkę na talerzyki. Sądziłam, że to spotkanie będzie wyglądało ciut inaczej, swobodniej. Nie mogłam się bardziej mylić - Więc! Jestem niezmiernie ciekawa, kiedy planujecie ślub! - kurwa! Zwariowała?!
- Na ślub jest zdecydowanie za wcześnie - wypalam bez zastanowienia, a Justin zaciska szczękę - Znamy się do trzech tygodni, to za mało, aby pchać się w małżeństwo. Może za dwa, trzy lata? Albo za pięć?
- Ojej, zaskoczyłaś mnie, kochanie. Naprawdę chcecie czekać aż tak długo? Justin, co o tym myślisz?
- Ślub na pewno będzie wcześniej, możesz spać spokojnie - uśmiecha się do niej jak posłuszny syn, a ja zwijam dłoń w pięść i żeby nie wybuchnąć, słodzę kawę, dolewam odrobinę mleczka i upijam łyczek parząc sobie język. Wiem, że to pieprzona szopka w którą się wpakowałam, ale na pewno nie wezmę udziału w ślubie! - Vivi jest jeszcze bardzo młoda, dlatego ma prawo do obaw. Dam jej trochę czasu, może do końca roku? - ja pierdolę, prawie wypluwam kawę na sweterek! Do końca roku?! Przecież mamy kurwa pieprzony czerwiec, co on kombinuje?! - Grudzień to idealny miesiąc na ślub, prawda? Śnieg, ta piękna otoczka.

- Zgadzam się. Twój ojciec uwielbiał grudzień, a nasz ślub był wyjątkowy - wspaniale! Nie ma to jak rodzinna tradycja. Jestem w dupie! - Nawet do dzisiaj mam swoją suknię ślubną. Później ci ją pokażę, kochanie - przytakuję głową i wysilam się na uśmiech. Sytuacja zaczyna mnie przerażać, przerastać i mam ochotę brać nogi za pas. Dopiero teraz dociera do mnie powaga sytuacji. Jego matka naprawdę liczy na ten cholerny ślub, a ten dupek nawet nie wyprowadza jej z błędu. Nie wyjdę za niego choćby przystawił mi nóż do gardła! Może mnie pieprzyć, fundować nieziemskie orgazmy i dobrze się bawić, ale nic więcej między nami nie będzie. Pora, żeby to zrozumiał - A jak idą twoje interesy, syneczku? - och! Będzie ciekawie!
- Bardzo dobrze. Towar rozchodzi się niczym świeże bułeczki, mam świetnego dostawcę no i Dragona, który jest mistrzem w łączeniu koki z fentanylem - gwałtownie przekręcam głowę wlepiając w niego wzrok. Czy on właśnie powiedział własnej matce o kokainie?! O mój Boże! Więc ona wie, czy zajmuje się jej syn?!
- Tak trzymaj. Nie pozwól, aby ktokolwiek wszedł ci na głowę, Jay. Ojciec też pewnego dnia zaufał niewłaściwemu człowiekowi i wszyscy wiemy, co stało się potem - słucham tego z niedowierzaniem, a serce podskakuje mi do gardła. Szybko dociera do mnie fakt, że jego ojciec również siedział w tym biznesie, a to oznacza, że Dorothy ma o wszystkim pojęcie. Zastanawiam się, czy sama również pomagała mężowi. Nie wygląda mi na potulną kobietę, która stoi przy garach i niańczy dzieci. Ma w oczach coś dziwnego, coś niepokojącego i tajemniczego. Dlatego kiedy patrzyła mi w oczy czułam się niepewnie - Na szczęście nie żyje i cieszę się, że posłałam go do piachu. Zbędnego balastu trzeba się pozbywać - zamieram, dosłownie! Rzadko coś jest w stanie mnie aż tak zaskoczyć, jednak jej słowa wręcz mnie szokują! Kiedy patrzy wprost na mnie i posyła mi to pewne siebie, wiercące spojrzenie przełykam ślinę. I chyba pierwszy raz w życiu czuję niepewność. Byłam pewna, że Jay po prostu handluje prochami, sprzedaje je i tworzy coś nowego. Teraz mam wrażenie, że to coś o wiele poważniejszego, coś, w czym nie chcę brać udziału - No dobrze! Koniec gadania o interesach - klaszcze w dłonie, maska powagi spada i nagle, jak gdyby nigdy nic, wraca radosna Dorothy - Chodź, pokażę ci tę suknię - chwyta mnie za rękę, ciągnie za sobą, a mój żołądek wywija salto. W ostatniej chwili oglądam się za siebie, jednak Justin nie patrzy na mnie. Zakłada nogę na nogę, delektuje się kawą i wpatruje wprost przed siebie. W uderzający o szyby deszcz.


Kiedy wracamy z powrotem w mojej głowie szaleje tornado myśli. Justin całuje mnie w usta jak tylko siadam obok niego, chwyta moją dłoń i splata nasze palce. Dorothy jest zachwycona tym widokiem, a ja przerażona kierunkiem, dokąd to wszystko zmierza. Najgorsze jest to, że jak najszybciej powinnam się z tego wymiksować, odejść, póki mam jeszcze czas. I chociaż boli mnie myśl o zostawieniu Justina, który z dnia na dzień stał mi się bliski, nie mam innego wyjścia. Ta bajeczka z zaręczynami, ślubem miała być jedynie ściemą, a nagle stała się poważnym planem na przyszłość, na który nie jestem gotowa.

Oczywiście suknia Dorothy była staroświecka, z ogromem koronek, fiszbin i tiulów. Powiedziała mi, że brała ślub ponad trzydzieści pięć lat temu, ale widać gołym okiem, że suknia musiała być robiona na zamówienie i jak na tamte czasy, kosztować majątek. Przez cały czas próbowałam dojść do tego, czym zajmował się jej mąż. Handlował narkotykami, czy może czymś zupełnie innym? To musiało być coś naprawdę ważnego, bo ich dom był ogromny, luksusowy, a Dorothy była kobietą, która zabiła człowieka. Robiło się ciekawie.


Justin pomaga mi założyć płaszczyk przy okazji przelotnie całując w czubek głowy. Żegnamy się z jego mamą, która jak zwykle ściska nas, całuje i zaprasza na niedzielny obiad, na który za chuja nie przyjdę. Nie ma opcji, że ponownie przekroczę próg jej domu. I mam w dupie, co powie Jay, niech się pieprzy i nie wpycha mnie w gówno, w którym nie mam zamiaru się babrać. I tak przekroczył już wszelkie granice!
- Jedźcie ostrożnie. Zadzwonię, syneczku - odprowadza nas do drzwi, a kiedy Justin otwiera je, po drugiej stronie dostrzegam kobietę. Wysoką, szczupłą, piękną jak sam anioł blondynkę - Och, Katherina! - Dorothy krzyczy radośnie, kiwa dłonią aby weszła do środka i natychmiast chowa ją w swoich ramionach - Kiedy przyjechałaś, kochanie? - krzywię się na słowo "kochanie". Każdą kobietę tak nazywa? Obrzydliwe.
- Zaledwie godzinę temu. Pojechałam do domu, odstawiłam walizki i chciałam cię zobaczyć. Tęskniłam.

- Ja również, nie masz nawet pojęcia, jak bardzo! Cieszę się, że spędzisz u mnie długi miesiąc.
- Tak, wspaniale - uśmiecha się, odgarnia kosmyk włosów i spogląda na nas. Kto to jest?! - Witaj, Jay.
- Katherina - kiwa głową, bierze jej słoń i składa na wierzchu pocałunek - Miło cię widzieć, kwitniesz.

- Daj spokój. Za każdym razem mówisz mi to samo, wiesz? Nie zmieniam się, wciąż jestem taka sama.
- Nie wygaduj bzdur - puszcza jej oczko i przyciąga mnie do siebie - Poznaj moją narzeczoną, Vivienne.
- Narzeczoną? Nie wiedziałam, że się żenisz - marszczy brwi, spogląda na mnie i bez skrępowania skanuje mnie z góry na dół. Jaka szkoda, że ubrałam się tak skromnie! Wygląda obłędnie w czerwonej, krótkiej, dopasowanej sukience i seksownych szpilkach z kokardą - Witaj, Vivienne - zakłada maskę uprzejmości, ściska moją dłoń i lekko potrząsa - Cóż za zbieg okoliczności. Ty jesteś obecną narzeczoną, ja byłą - po tych słowach czuję, jakbym dostała w twarz. Nie sądziłam, że mogło być jeszcze gorzej. A było.





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro