Rozdział 24

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



Jay POV:

Docieram do Seven zaledwie dziesięć minut później, chociaż droga zajmuje co najmniej dwadzieścia. Łamię chyba wszystkie możliwe przepisy, ale w tym momencie obchodzi mnie to tyle, co zeszłoroczny śnieg. Jeśli Vivienne tutaj nie ma, będzie bardzo źle. Dante ukręci mi łeb, a James wpakuje we mnie cały magazynek, ale i to jest mało ważne, bo Vi może być w niebezpieczeństwie, czego mój mózg nie ogarnia. Jestem takim kretynem, że aż mam ochotę przypierdolić sobie w twarz! Zostawiłem ją samą!


Dobijam się do drzwi, uderzam w nie pięściami, a w progu staje Josh. Jest ubrany, co trochę mnie zaskakuje, a jego mina właściwie nie zdradza nic. Ani złości, ani strachu, ani niepokoju. Nie pomaga mi!
- Powiedz, że Vivienne tutaj jest, Josh - zaciskam szczękę, a mój oddech szaleje - Błagam, powiedz to!
- Jest tutaj - odpowiada spokojnie, zakłada ręce na piersiach, a ja prawie dostaję zawału! - Właśnie śpi.
- Muszę się z nią zobaczyć. Wyszedłem do klubu, a kiedy wróciłem jej nie było! Przestraszyła mnie!
- Zostawiłeś ją, stary. W dodatku zraniłeś ją głupią gadką, a odkąd z tobą jest zrobiła się dziwne wrażliwa.
- Wiem, byłem zdenerwowany, bo Dave znowu zakratkował. Nie powinienem był jej zostawiać.

- Zgadzam się, nie powinieneś. Lubię cię, Jay. Wiem, że Vi na tobie zależy i nie chciałbym, żebyś to spierdolił. Ona naprawdę cię kocha, a to pierwszy raz w jej życiu. Nie miała łatwo w dzieciństwie.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - gapię się na niego zdziwiony, jednak Vi nic nie mówiła na ten temat.
- To ona musi ci o tym powiedzieć, nie ja. Wróć jutro rano, okej? Jest bezpieczna, nic jej nie jest.
- Nie mogę wrócić nie widząc jej na oczy, Josh! Nie masz pojęcia, co przed chwilą przeszedłem.
- Dobra! Wpuszczę cię, ale jak ją obudzisz to masz wpierdol, jasne? Była przez ciebie smutna, idioto!
- Kurwa, zamknij się już. Zaraz wyrzuty sumienia wyżrą mi bebechy, dobijasz mnie - burczę pod nosem, mijam go i wbiegam na górę. Po chichotku otwieram drzwi, wchodzę do środka i wpatruję się w jej piękną, spokojną twarz. Bez namysłu zrzucam z siebie ciuchy, ostrożnie wślizguję się za nią i przytulam do jej pleców. Założyła moją szarą bluzę, którą pewnego dnia sobie przywłaszczyła - Kocham cię, rybko. Całe szczęście, że jesteś bezpieczna - szepczę cicho, zamykam oczy i odprężam się. To była długa noc.


Budzi mnie ruch obok, gwałtownie otwieram oczy i wpatruję się w Vi, która próbuje uwolnić się z mojego uścisku i wstać. Cholera! Będę musiał ją przeprosić, a coś czuję, że to wcale nie będzie takie proste.

- Zostań - mamroczę pod nosem i przyciągam ją do siebie, chowając nos w jej włosach - Uciekłaś wczoraj.
- Owszem, uciekłam. Nie miałam zamiaru zostać w twoim domu sama, po tym, jak mnie potraktowałeś.
- Wybacz mi, rybko. Nie chciałem na ciebie nakrzyczeć, po prostu byłem wściekły i wyżyłem się na tobie.
- Więc następnym razem znajdź sobie inną osobę do wyżycia się. A teraz chcę wstać i pójść coś zejść.
- Nie bądź taka, no. Jest mi przykro, że byłem takim chujem - przekręcam ją w swoją stronę, wsuwam palce w jej włosy i przeczesuję, bo wiem, że to lubi - Przepraszam raz jeszcze. Rozpędziłem się.
- Nie chcę, żebyś mnie tak traktował, rozumiesz? To, że jesteś wściekły nie upoważnia cię do pieprzenia głupot, jak, cytuję; "od kiedy zrobiłaś się taka strachliwa?". Myślisz, że się boję, Jay? Że jestem słaba?
- Ależ skąd! Jesteś najodważniejszą kobietą jaką znam, maleńka - uśmiecham się na myśl o widoku jej z wycelowanym we mnie pistoletem. O tych wszystkich razach, kiedy mi się stawiała i nie okazywała grama strachu. Mimo wszystko wiem, że Vi gdzieś w środku jest bardzo krucha, ale nie mogę jej tego powiedzieć. Urwałaby mi jaja! - Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Po prostu po telefonie od Savage'a wpadłem w furię, a reszta poszła już sama. Nie chcę się z tobą kłócić, naprawdę jest mi cholernie przykro, Vivi.
- Zastanowię się, czy ci wybaczyć - zaciska usta, jednak widzę w jej oczach, że wszystko między nami gra - Jestem głodna, a w takim stanie źle mi się myśli. Tak więc rusz dupę, jeśli chcesz załapać się na najlepsze śniadanko na świecie - mruga okiem, całuje czubek mojego nosa, a kiedy chce wstać, przyciągam ją do siebie i próbuję pocałować. Nie pozwala mi na to, czym mnie zaskakuje - Nie umyłam zębów, więc zakaz całowania - wybucham śmiechem, Vi wykorzystuje sytuację i wyskakuje z łóżka jak z procy.

Schodzimy na dół punkt dziesiąta. Nie mogę się napatrzeć na moją piękną narzeczoną, która założyła krótką, białą sukienkę i upięła włosy w kucyk. Wygląda jak słodka dziewczynka. Jest tylko moja.
- No i proszę! Są nasze gołąbeczki - Banger porusza brwiami i wymownie spogląda na Vi - Zakochana para.
- Nawet nie zaczynaj, inaczej możesz tego gorzko pożałować - Vivi mruży oczy, a Banger się z niej nabija.
- Więc! Mój ulubiony kuzyn w moim domu, niebywałe - James prycha z kpiną i przewraca oczami - Kto by się tego spodziewał, huh? Jak za starych dobrych czasów będziemy jeść razem śniadanie. Jak słodko!
- Nie przyzwyczajaj się, James. To wyjątkowa sytuacja, musiałem przeprosić Vivi, więc zostałem na noc.
- Tsa! Wróciła wczoraj wkurwiona ja diabli, psiocząc, że jesteś skończonym skurwielem, dupkiem, palantem i chamem! - unoszę brew, podpieram brodę na dłoni i wlepiam wzrok w moją ukochaną.
- O mój Boże, James! Zamknij się do jasnej cholery i nie pleć bzdur! Nic takiego nie powiedziałam!
- Oj, tam! Nie psuj nastroju, co? Skoro ty nie powiedziałaś, ja mówię. Doceń, że cię wyręczam, Vi.
- Nie słuchaj go, Jay. Wcale na ciebie nie psioczyłem i rozmawiałam jedynie z Joshem. James, ogarnij się.
- Dlaczego? Lubię robić mu na złość, to ciekawe zajęcie. Poza tym nagrabił sobie, więc niech cierpi.
- Już nie cierpię, dla twojej wiadomości. Vivi mi wybaczyła i wszystko między nami w porządku.
- Poważnie?! Jezu, nie możesz być taką ciepłą kluchą! Powinien się bardziej postarać i kajać na kolanach.
- Jeszcze słowo, a przysięgam, że dostaniesz patelnią w łeb! I możesz zapomnieć o moich naleśnikach!
- Okej, już się zamykam - mam ochotę wybuchnąć śmiechem na ich przekomarzanie. Kto by się spodziewał, że James zmieni swoje podejście do Vi. Wystarczyło, że uratowała mu tyłek i proszę! Aniołek.

O jedenastej zbieram się do wyjścia. Mam kilka spraw do załatwienia, jednak cholernie ciężko jest mi się rozstać z Vivi. Chciałbym porwać ją do łózka, poprzytulać się i po prostu leniwie spędzić czas, niestety czeka na mnie odbiór dostawy i podwózka do Dragona. Oby poszło szybko, sprawnie i bez problemów.
- Jak tylko załatwię co trzeba przyjadę po ciebie i zabiorę w jakieś fajne miejsce. W ramach przeprosin.
- Wcale nie musisz tego robić, wiesz? Nie zależy mi na tym, mogę spędzić ten czas w twoich ramionach.
- To też mi się podoba - przyciągam ją do siebie, układam dłonie na jej tyłku i ściskam, aż piszczy.
- Więc wszystko załatwione! Spadaj do swojej roboty, a ja w tym czasie poprzytulam się do Josha.
- Co? - marszczę brwi, a siedzący na kanapie Tookie wybucha śmiechem - Zapomnij, rybko! Ani mi się waż.
- Nie bądź zazdrosny, kotku - uśmiecha się chytrze, ale dobrze wiem, że robi to specjalnie! Bestia!
- Jestem, Vi. Nie rób tego albo zafunduję ci powtórkę z wczoraj. Chcesz tego? Chcesz błagać o litość?
- Nie, już będę grzeczna. Obiecuję - staje na palcach i składa na moich ustach buziaka - Kocham cię.
- A ja kocham ciebie, kwiatuszku. Mów mi to jak najczęściej, uwielbiam słyszeć te słowa z twoich ust.
- W porządku. Nie uważasz, że zrobiliśmy się zbyt słodcy i ckliwi? Co ta miłość z nami zrobiła, Jay?
- Nie mam pojęcia, ale wcale mi to nie przeszkadza - unoszę ją, okręcam dookoła i ponownie wpijam się
w jej usta. Niestety nasze czułe pożegnanie przerywa dzwonek mojego telefonu, wzdycham ciężko i niechętnie odstawiam Vi na podłogę - Kto znowu truje dupę - burczę pod nosem, wyjmuję telefon z kieszeni i marszczę brwi - Halo? - wsłuchuję się we wrzeszczącego wujka, a krew odpływa mi z twarzy.



Vi POV:
Justin patrzy mi w oczy, ale mam wrażenie, że odpłynął i jest gdzieś daleko stąd. Zastanawiam się, z kim rozmawia i dlaczego nic nie mówi, jedynie słucha uważnie. Czy znowu nadchodzą jakieś kłopoty?
- Dobrze, zaraz przyjedziemy. Do zobaczenia - kończy połączenie, chowa telefon, ale nic nie mówi. Zaczynam się martwić, bo wygląda cholernie dziwnie - Dzwonił Henry, Katherina uciekła - o.mój.Boże! Udało jej się! Czekam na znak, kiedy dotrze na miejsce i zapewni, że wszystko u niej w porządku. Potem nasz kontakt całkowicie się urwie, aby przypadkiem nikt nie doszukał się śladów. Akcja idealna, tak bardzo się kurwa cieszę! - Musimy pojechać do mojej matki, Henry szaleje ze złości. Ja pierdolę, jest źle.
- "Musimy"? Ja również? - przytakuje głową i nerwowo przeczesuje włosy - Ale po co? To mnie nie dotyczy.
- Nie wiem, rybko. Prosił, abyśmy przyjechali we dwoje. Ubierz się, dobrze? I koniecznie załóż jeansy.
- Zaraz wracam - biegnę na górę, prycham wkurzona i zakładam na tyłek białe jeansy, bluzeczkę z dekoltem w serek i białe trampki. W biegu chwytam torebkę i ponownie schodzę na dół - Jestem gotowa.
- Piękna jak zawsze. Nawet w trampkach - uśmiecham się, chwytam go za rękę i ciągnę w stronę drzwi.

Przez całą drogę jestem zestresowana jak cholera! Nie bardzo rozumiem, dlaczego Henry zażyczył sobie mojej obecności, ale jeśli cokolwiek podejrzewa lub trafił na jakiś ślad, mam przejebane! Może zdarzyć
się tak, że po przekroczeniu progu tego domu już z niego nie wyjdę, ponieważ ten bydlak zastrzeli mnie bez mrugnięcia okiem. Byłam ostrożna, Katherina na pewno się nie wygadała, więc o co tutaj chodzi?
- Och, jesteście! - Dorothy wita nas w salonie. Wygląda na zmęczoną, a w jej oczach dostrzegam zmartwienie - Henry szaleje odkąd przeczytał list od Katheriny - list? Jaki kurwa znowu list? Czy ona zwariowała?! Wydała mnie? - Uciekła, rozumiecie to? Córka rosyjskiej mafii przepadła jak kamień w wodę!
- Spokojnie, mamo. To na pewno da się jakoś wytłumaczyć. Może po prostu poleciała do Rosji, hmm?
- Tak, z całą, kurwa pewnością! - do salonu wchodzi Henry, płonie ze złości i podaje mu list - Czytaj.
- Co to jest? - Justin marszczy brwi, rozwija kartkę, a ja modlę się w duchu, aby Kath nie zostawiła na mnie żadnych śladów - "Drogi przyszły "niedoszły" mężu. Zostawiam dla ciebie ten list, chociaż nie zasługujesz nawet na to. Wiedz, że dla mnie jesteś potworem, dlatego uciekam od ciebie jak najdalej. Liczę na to, że nigdy więcej się nie spotkamy. Żyj sobie w świecie tej chorej, przepełnionej nienawiścią mafii, ale mnie w to nie mieszaj. Nie będę twoją żoną, własnością, a tym bardziej niewolnicą. Jestem wolną, niezależną kobietą, która ma zamiar cieszyć się życiem z dala od ciebie. Nie szukaj mnie, nie znajdziesz. A nawet, jeśli jakimś cudem naprawdę ci się to uda, wolę strzelić sobie w łeb, niż dzielić z tobą życie. Nienawidzę cię, zgnij w piekle" - Justin kończy czytać, a w salonie zapada cisza. Gapię się w swoje buty, moje serce tłucze się w piersi, jednak odczuwam ulgę, bo Katherina nie wymieniła mojego imienia. Nie zdradziła naszego planu, okazała się być lojalna, chociaż praktycznie w ogóle się nie znamy. Najważniejsze, że się udało, że jest już bardzo daleko stąd, bezpieczna - Mój Boże, co jej strzeliło do głowy? Zwariowała?
- Dobre pytanie, bratanku! Jest moją narzeczoną od kilku miesięcy, chodziła jak w zegarku i nie śmiała mi się sprzeciwić. Jak myślisz, dlaczego tak nagle zrobiła się pyskata, odważna i postanowiła zwiać?
- Nie mam pojęcia! Jeszcze wczoraj wszystko grało w salonie ślubnym, wyglądała na szczęśliwą.
- Wątpię, aby szczęście przepełniało moją narzeczoną. Wiem, że mnie nienawidziła, a słuchała mnie tylko dlatego, ponieważ nie miała innego wyjścia. Aż do czasu odwiedzin Vivienne - co?! Gwałtownie podnoszę głowę, spotykam wzrok Henry'ego, a po moim ciele niczym tornado przelatuje nieprzyjemny dreszcz. Jego oczy są ciemne jak smoła, przepełnione gniewem, nienawiścią i wiercą we mnie dziurę - To jej wina.
- Co takiego? - Justin prycha z kpiną i przyciąga mnie do swojego boku - A co Vivi ma z tym wspólnego?
- Bardzo wiele. To ona otwarcie mówiła o nieposłuszeństwie wobec ciebie, Jay. Stwierdziła, że nie obowiązują jej żadne zasady, jest wolna, niezależna, samodzielna. Czyż nie to w liście napisała Katherina? - jezu! Faktycznie! Dlaczego do cholery nie mogła sobie tego podarować? - Doszła do wniosku, że może pójść w jej ślady i uciec! Gdyby twoja narzeczona nie była taka pyskata, nic by się nie wydarzyło!
- Jesteś niesprawiedliwy, wujku. Dobrze wiesz, że Vivienne nie obowiązują twoje zasady i miała prawo o tym powiedzieć. To, jak zinterpretowała jej słowa Katherina nie jest winą Vivi. To była jej decyzja.
- Której nie miała prawa podjąć!! - wydziera się, aż podskakuję. Justin wzmacnia uścisk na mojej talii, jakby chciał dodać mi nieco więcej otuchy. Mimo tego, iż stoi tuż obok mnie wcale nie czuję się bezpiecznie. Henry wygląda jak wcielenie diabła - Jest moją własnością, należy do mnie od dnia, kiedy jej ojciec oddał mi jej rękę! Miała zostać moją żoną za trzy, pierdolone dni, a ona po prostu uciekła!
- Przykro mi, Henry - szepczę cicho, chociaż nie powinnam się odzywać - Mówiłam jedynie w swoim imieniu, nigdy nie spodziewałabym się, że Katherina zrobi coś takiego. Na pewno ją odszukasz.
- A żebyś kurwa wiedziała! Znajdę ją, wygrzebię choćby spod ziemi i strzelę w łeb, za nieposłuszeństwo, którego się dopuściła! - Boże! Nie mogę tego słuchać! Ten człowiek to potwór! - Popełniła ogromny błąd słuchając tego, co mówiłaś! To twoja wina, popchnęłaś ją do ucieczki, dodałaś odwagi! - nim zdążę mrugnąć, Henry dopada do mnie, chwyta za szyję i z całej siły przypiera do ściany. Moja głowa odbija się od niej niczym piłeczka pingpongowa, na kila sekund pozbawiając mnie kontaktu ze światem. Jak przez mgłę widzę Justina, który próbuje odciągnąć go ode mnie, jednak znikąd pojawia się postawny facet, przytrzymujący go z dala od nas - Jesteś tylko zwykłą suką, która nie ma prawa głosu, rozumiesz?! - wrzeszczy wprost w moją twarz, moja świadomość wreszcie wraca i dociera do mnie, jak mocno ściska moją szyję - Macie być posłuszne, słuchać nas i pięknie wyglądać! Nic więcej! - dyszy ciężko, jego oddech odbija się od moich ust i wręcz nie mogę oderwać wzroku od jego oczu. Chyba pierwszy raz w życiu tak naprawdę się boję. Strach pełza po moim ciele niczym czarna mgła i wdziera się w każdy jego zakamarek, rozsiewają chłód. Nawet w najgorszych chwilach, kiedy ojciec po pijanemu wpadał w furię nie wyglądał tak strasznie jak Henry. Mam wrażenie, że opuścił swoje ciało, a przejął je ktoś inny, ktoś, kto bardzo chce pozbawić mnie życia, a ja nic nie mogę zrobić. Jestem zbyt słaba, zbyt krucha w jego silnych jak stal ramionach - I gdzie podziała się twoja odwaga, skarbie? Jeszcze niedawno byłaś taka pewna siebie.
- Puść ją, Henry! Ona nie ma z tym nic wspólnego! - Justin szarpie się, jednak goryl wzmacnia uścisk i walka na nic się zdaje - Szukasz kozła ofiarnego, bo Katherina utarła ci nosa. Ogarnij się, do cholery!
- Pierdol się, Jay! Gdybyś utemperował buźkę swojej narzeczonej do niczego by nie doszło! Ale ty pieprzysz, że nie obowiązują jej żadne zasady, pozwalasz jej na wszystko i takie są tego konsekwencje!
- Vivienne nie należy do mafii, zrozum to! Może żyć tak, jak jej się tylko podoba! Natychmiast ją zostaw!
- On ma rację - Dorothy podchodzi do nas i niepewnie układa dłoń na ramieniu Henry'ego - To narzeczona mojego syna, nie masz prawa robić jej krzywdy. Vivienne nie jest winna, musisz się uspokoić.
- Jesteś ślepa, Dorothy? To jest jej wina, to przez nią Kath pomieszało się w głowie! Pomyślała, że może być tak samo wolna i decydować o swoim życiu, a to gówno prawda. Pomogłaś jej uciec?! Odpowiadaj!!
- N-nie - jąkam się, chwytam jego nadgarstki i próbuję odciągnąć od mojej szyi. Mój ruch jeszcze bardziej go denerwuje, ponieważ wzmacnia uścisk i posyła mi chytry uśmieszek - N-nie mam z tym nic wspólnego.

- Och, doprawdy? Jakoś średnio ci wierzę, kochanie. Jesteś pewną siebie kobietą, natomiast Katherina była uległa pod moim wpływem. Dlaczego do tej pory nie uciekła, a zrobiła to tuż przed ślubem? Wyjaśnij.
- Nie wiem! - podnoszę głos, a moja złość wyłazi na powierzchnię niczym potwór z najczarniejszej części mojej duszy - Może miała cię kurwa po prostu dość, nie wpadłeś na to? Jesteś popierdolonym sukinsynem, a ona piękną, młodą kobietą. Na jej miejscu zrobiłabym dokładnie to samo, ale przed tym strzeliłabym ci w łeb! - dyszę ciężko, z trudem przełykam ślinę, a w salonie zapada grobowa cisza. Dorothy patrzy na mnie ze współczuciem, Justin szarpie się z gorylem, a Henry? Henry ma mord w oczach. Zginę tutaj.
- Ty mała, nieposłuszna, nic nie znacząca dziwko. Myślisz, że jesteś taka cwana, huh?! Mógłbym zrobić z tobą dosłownie wszystko! Wrzucić cię do piwnicy, żebyś tam kurwa zdechła! Mógłbym prowadzić cię po domu jak wytresowanego pudla albo pieprzyć, aż wrzeszczałabyś na całe gardło. To całkiem kusząca perspektywa, nie uważasz? - przysuwa się bliżej, sunie nosem po jej szyi i zaciąga się moim zapachem. Żołądek podjeżdża mi do gardła, robi mi się niedobrze, a wizja jego ciała na moim napawa mnie obrzydzeniem - Więc jak będzie, hmm? Podzielisz się z wujkiem swoją piękną narzeczoną, Jay?
- Nawet o tym nie myśl! Przekraczasz granicę, rozumiesz to?! Mówię po raz ostatni, zostaw ją. Nie należy do twojego świata! - Jay podnosi głos, Henry ma go w nosie i bezczelnie wsuwa dłoń pod moją bluzkę - Nie rób tego! Szalejesz z wściekłości, ale nie wyżywaj się na kimś, kto nie ma z tym nic wspólnego! - och, kotku, gdybyś tylko wiedział nie broniłbyś mnie tak zacięcie. Jaka szkoda, że nie mogę ci tego powiedzieć.
- Uspokój się, Jay. Nie zrobię jej krzywdy. Jestem dobry w te klocki, możemy się razem świetnie bawić.
- Wolałabym umrzeć, niż oddać ci swoje ciało - spluwam z kpiną, Henry mruży oczy i przechyla głowę.

- Sęk w tym, że ty nic nie musisz mi oddawać, skarbie. Sam sobie wezmę - układa dłoń na mojej piersi, zbiera mi się na płacz i wreszcie spoglądam na Justina. Jest wściekły, zaciska szczękę i próbuje pokonać dwa razy większego od siebie osiłka - Spójrz na mnie - wydaje rozkaz jak psu, a ja nie byłabym sobą, gdybym go posłuchała. Nie spuszczam wzroku z Justina, Henry zaczyna się denerwować, wzmacniajac uścisk na mojej szyi - Patrz na mnie!! - krzyczy wprost w moją twarz, unosi mnie do góry, a moje stopy odrywają się od podłogi. Dorothy gwałtownie wciąga powietrze, a ja je tracę. Przytyka mnie, walczę z nim ile mam tylko sił, jednak jest ode mnie o wiele silniejszy - Widzisz, ślicznotko? Kobiety są miękkie i służą jedynie po to, aby rozkładać nogi - przydusza mnie mocniej, czuję, jak słabnę i jak niewiele dzieli mnie od śmierci. On naprawdę to zrobi, udusi mnie na oczach miłości mojego życia oraz jego matki.
- Nie rób tego, proszę - kobieta szepcze cicho i chwyta go za ramię - Będziesz musiał za to zapłacić.
- Puszczają ją, Henry! Nie zadzieraj ze mną! - ledwo dociera do mnie głos Justina, prawie dopływam, ale przed tym słyszę głośny wystrzał z pistoletu i wreszcie robi się tak cicho, ciemno i spokojnie.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro