Rozdział 36

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



Jay POV:

Atmosfera natychmiast gęstnieje. Czuję, jak Vivienne spina się i wbija palce w moje ramię. Domyślam się, że nie czuje się zbyt komfortowo stojąc przed siostrą kobiety, której pomogła zwiać, czego robić nie powinna. Nadal nie mogę w to uwierzyć, jednak jej wyskok za wszelką cenę musi pozostać tajemnicą. Nikt nie może o tym wiedzieć, inaczej w mojej rodzinie rozstąpią się wrota piekieł, a diabeł wylezie z samego jego dna. Henry był na nią cięty od samego początku. Bardzo nie podobało mu się jej nastawienie, niezależność, pewność siebie. Nie jest przyzwyczajony do tego, aby kobieta mówiła tak odważnie i w dodatku bez żadnych ograniczeń. Vi była wolna, mogła mówić to, na co tylko miała ochotę, a Henry musiał to zaakceptować. Niestety to uparty skurczybyk i zawsze robi to, co chce, resztę mając w dupie.
- Więc! Wieść, że ta kretynka uciekła i wystawiła Henry'ego rozeszła się niczym świeże bułeczki, co?
- Tak, wszyscy byliśmy bardzo zaskoczeni. Nie rozumiem, co ją do tego skłoniło. Mówiła ci coś może?
- Skąd! Jak wiesz, nigdy nie byłyśmy zbyt blisko. Jednak Henry powiedział mi kilka ciekawych rzeczy, które dotyczą twojej narzeczonej - bez skrępowania przesuwa kpiacym spojrzeniem po mojej kobiecie. Nie podoba mi się to, jak na nią patrzy. Jakby była lepsza - Jest na nią wściekły, ponieważ powiedziała o kilka słów za dużo i być może moja siostra chciała spróbować być równie samodzielna jak ona. Naiwna, Kath.
- Jeśli możesz, nie mów tak, jakby mnie tutaj nie było - Vi nie wytrzymuje, a jej ton tnie powietrze.
- Och, przemówiła! - Anja chichocze beztrosko, upijając łyk szampana - Ponoć niezłe z ciebie ziółko.
- To nie jest odpowiedni moment na taką rozmowę - wcinam się, zanim Vi wpadnie w szał i zdecyduje się wydrapać Anji oczy. Jest do tego zdolna - Taylor ma urodziny, świętujmy, a nie mówmy o czymś, co jest zamkniętym tematem - obejmuję moją narzeczoną, zmuszając ją do ruchu. Robi to bardzo niechętnie.
- Zamknięty temat? Chyba tylko ty tak myślisz - zatrzymuję się w połowie kroku, odwracam i posyłam jej zdziwione spojrzenie. Co jest kurwa?! - Henry szuka Katheriny i wątpię, żeby kiedykolwiek dał sobie spokój. Wiesz, odszuka ją chociażby po to, żeby strzelić jej w łeb za nieposłuszeństwo - obojętnie wzrusza ramionami, jakby nie mówiła o siostrze, puszcza mi oczko i odchodzi, kręcąc przy tym biodrami.
- Rany! Ta dziewczyna jest tak samo pierdolnięta jak twój wujaszek, kochanie. Mafia to porąbani ludzie.

- Nigdy nie mów tego na głos, rybko - mrużę oczy, patrzę na nią, jednak musi wiedzieć, że ten temat nie jest odpowiedni do żartów - Zachowuj się grzecznie, dobrze? Zapewne poznasz większość mojej rodziny, która, jak wiesz, to mafia - przewraca oczami, chwyta mnie za rękę i wreszcie docieramy do Taylor.
- Kochana, pięknie wyglądasz! - Vi tuli ją do siebie, składa życzenia i wymienia bez końca! Życzy jej zdrowia, szczęścia, spełnienia marzeń, planów, a ja wyłączam się i czekam, aż skończy ten monolog.
- Bracie! - Thomas wali mnie dłonią w plecy, aż się krzywię - Jak dobrze cię widzieć! Cieszę się, że tu przyjechaliście. Vivienne - rozchyla ramiona, moja narzeczona przytula się do niego i całuje w policzek - Pięknie wyglądasz, jak zawsze - cmoka ustami, a ja przewracam oczami - Więc! Kiedy wasz ślub?
- Uspokój się, stary! Jeśli ustalimy datę, na pewno się o tym dowiedz. Będziesz musiał trochę poczekać.
- Och, dlaczego? Przecież mówiłeś, że chcesz się ożenić, prawda? Po co czekać? Trzeba działać, bracie!
- Zadziałam, spokojna twoja głowa. To Vivienne musi być gotowa, więc dam jej odrobinę więcej czasu.
- Ach! Zapomniałem, jak odbywają się małżeństwa z miłości - Vi marszczy brwi i patrzy na niego zaskoczona - Ja nie miałem nic do gadania, ojciec postawił na mojej drodze Taylor i chcąc nie chcąc, musiałem się ożenić. Miałem szczęście, że trafiłem na wspaniałą kobietę - patrzy na nią z czułością i przyciąga do siebie, składając na jej czerwonych ustach pocałunek - A niebawem urodzi mi dziecko.
- C-co? - jąkam się, prawie dławiąc własną śliną. Jasna cholera! Dlaczego czuję ten dziwny skurcz w brzuchu na wzmiankę o dziecku? Natychmiast przypominam sobie o własnym, które nie miało wielkich szans. Niech cię szlag, Dave! - To znaczy, wspaniale! Zaskoczyłeś mnie. Który to miesiąc? Nic nie widać.
- Początek - Taylor zakłada kosmyk włosów za ucho i zawstydza się uroczo - Zaledwie ósmy tydzień.
- Wspaniała wiadomość, gratulacje dla was - Vi tuli ją ponownie, ale dostrzegam, że jest spięta.
- Słyszałam o waszym dziecku - mówi cicho, Vi schyla głowę i chwyta moją dłoń - Bardzo mi przykro.
- Mnie również, Jay - Thomas klepie mnie po plecach i ściska ramię - Cieszę się, że ten skurwiel nie żyje.
- Gdyby Vi go nie zabiła, sam wpakowałbym w niego cały magazynek. Nawet teraz mam na to ochotę.
- Justin - spogląda na mnie smutno, kręcąc głową, jakby chciała powiedzieć mi, że to już przeszłość.
- Jestem pewny, że będziecie mieli dziecko, Justin. Przyjdzie taki dzień, a tak się stanie. Musisz wierzyć.
- Wierzę - uśmiecham się i naprawdę chcę wierzyć, że jeszcze dane nam będzie zostać rodzicami.


Impreza rozkręca się na całego. Bawimy się świetnie, Vivi ma wspaniały humor, wywija na parkiecie i tańczy z połową mojej rodziny. Kiedy przedstawiałem ją wujkom, ciociom, kuzynom, kuzynkom i znajomym, byli nią oczarowani. Wcale im się nie dziwiłem, bo sam byłem pod wpływem jej uroku. Kiedy tylko chciała, potrafiła zrobić niesamowite wrażenie i dzisiaj jej się to udało. Grzeczna, uśmiechnięta, pięknie wyglądająca i stojąca u mojego boku, zachowywała się jak prawdziwa kobieta mafii, którą oczywiście nie była. Przez chwilę zastanawiam się, jakby wyglądał nasz związek, gdybym jednak przejął interesy ojca. Widziałem na własne oczy, jak wygląda takie życie i nie jestem pewny, czy Vi kiedykolwiek by się z nim pogodziła. Nie wyobrażam sobie jej potulnej jak baranek, niezabierającej głosu wtedy, kiedy nikt jej o to nie prosi, akceptującej wszystko, co powiem. Musiałaby być na każde skinienie mojego palca, a tego nie widzę tym bardziej. Oczywiście niektórzy członkowie są bardziej uczuciowi, inni mniej. Nigdy nie pokazują swojej słabszej strony w towarzystwie, aby nikt nie uznał ich za miękkich w stosunku do swojej kobiety. Na czułości przychodził czas jedynie za zamkniętymi drzwiami, kiedy nikt inny nie patrzył. Z jednej strony to rozumiałem, bo sam byłem tak wychowany. Z drugiej gardziłem tym całym sercem. Nie wyobrażałem sobie siebie w roli szefa, a Vi w roli mojej żony, kochanki, niewolnicy. Wiem, że buntowałaby się, a ja miałbym przez nią spore kłopoty. Już słyszę głos wujków, którzy ochrzaniają mnie za pobłażanie jej, a ja nie mógłbym zrobić jej krzywdy. Kocham ją. Chcę być dla niej dobry, troszczyć się o nią, dbać, opiekować, nie ranić. Teraz cieszę się podwójnie, że udało mi się wykaraskać z mafijnego życia.


Vivienne nareszcie zostaje uwolniona przez mojego kuzyna, Petera i teraz ja porywam ją do tańca. Ma zaróżowione policzki, szeroki uśmiech na twarzy i patrzy na mnie tym spojrzeniem, które kocham.
- Byłam pewna, że to przyjęcie będzie wielkim niewypałem, a jednak się myliłam. Świetnie się bawię.

- Widzę! Wciąż jesteś porywana, a mi ciężko się do ciebie dostać. Od teraz już cię nikomu nie oddam.
- Okej, staruszku - mruga okiem, zarzuca dłonie na moją szyję i kręci tyłkiem - Wiem, czego chcesz.
- Naprawdę? - unoszę brew, dociskam ją do siebie mocniej i układam dłonie na pupie. Swoją drogą uwielbiam tę sukienkę. Wygląda w niej jak bogini, w dodatku idealnie przylega do jej ciała - Powiedz mi.
- Chciałbyś zemścić się za staruszka. Położyć swoją wielką łapę na moim tyłku, który tak uwielbiasz.
- Masz rację, rybko. Zapewniam cię, że zrobię to, jak tylko znajdziemy się sam na sam. Może zaboleć.


Zostajemy na noc w domu mojej matki. Wypiłem zbyt dużo, aby prowadzić, a ona prosiła, abyśmy przenocowali. Vivi nie miała nic przeciwko temu, więc ja również. Mieliśmy nocować w moim pokoju, w zachodnim skrzydle domu, który oddzielał od reszty długi, jasny korytarz. Jego ściany obwieszone były rodzinnymi zdjęciami. Byłem pewny, że Vi jutro obejrzy je wszystkie. Dzisiaj była na to zbyt pijana.

- Kręci mi się w głowie - chichocze rozbawiona, opada na łóżko i uśmiecha się szeroko - Nawaliłam się.
- Nie zaprzeczę, rybko - zsuwam z ramion marynarkę, zdejmuję krawat, rozpinam guziki koszuli i zawieszam na ramę krzesła. Vi gryzie wargę, nie spuszcza ze mnie wzroku i podpiera się na łokciach.
- Kawał seksownego z ciebie skurczybyka, wiesz? - co?! Zatyka mnie po jej słowach - Rozbieraj się.
- Jak sobie życzysz - uśmiecham się chytrze, zdejmuję skarpetki, buty, spodnie oraz bokserki. Jej widok wystarczy, abym był gotowy do działania - I co teraz, hmm? Jestem nagi, ty nie. To niesprawiedliwe.
- Rozbierz mnie - podnosi się leniwie, staje do mnie tyłem i pozwala, abym rozpiął mały guziczek na jej karku oraz w dole pleców. Sukienka opada na dół, wychodzi z niej, a widok jej bielizny ścina mnie z nóg. Nie ma na sobie stanika, jedynie seksowne stringi z paseczkami i pończochy z koronką. No to przepadłem!
- Mam zamiar zlać twój seksowny tyłek za nazwanie mnie staruszkiem, ale nie waż się wydobyć z siebie nawet jęku - podchodzę do niej, przytulam i układam dłonie na pupie. Patrzy na mnie wyzywająco, nie okazując grama strachu. Bestia! - Gotowa? - przewraca oczami, chce się odsunąć, na co jej nie pozwalam. Odchylam dłoń, a po pokoju roznosi się odgłos zderzającej się ze sobą skóry. Unoszę brew, jednak Vi nie wydaje z siebie nawet pisku, zaciska usta i wyczekuje - Grzeczna dziewczynka - wpijam się w jej kuszące usta, a moja dłoń ponownie, i ponownie, i ponownie spotyka się z jej pośladkami.


Budzi mnie ciepło. Leniwie uchylam powieki, mrugam kilka razy i przecieram twarz ręką. Włosy Vivienne łaskoczą mnie po czole, odsuwam się nieco i spoglądam na jej plecy. Leży przede mną naga, taka ciepła i rozkoszna. Całuję jej nagie ramię, mruczy pod nosem i porusza się. Niestety tym ruchem wciska tyłek centralnie w moje krocze, co działa na mnie niemal natychmiast. To szalone, że wciąż jest mi jej za mało.
- Dzień dobry, kochanie - muskam płatek jej ucha, przygryzając delikatnie - Nie kuś mnie tym tyłeczkiem.
- Przecież nic nie robię - mówi jeszcze zaspana, ziewa i ponownie wciska go w moje krocze. Szlag!
- Czyżby? - zaciskam palce na jej biodrze, a między nami nie ma skrawka wolnej przestrzeni - Jeszcze chwila, a wejdę w ciebie od tyłu. Chcesz tego? - ochoczo przytakuje, przekręca głowę i posyła mi to lubieżne spojrzenie, które dobrze znam - Tak cholernie na mnie działasz, wiesz? Mógłbym wcale nie opuszczać łóżka - przenoszę dłoń na jej pierś, ściskam sutek w palcach, a cichutki jęk opuszcza jej usta.
- Justin, Vivienne! - kurwa! Wzdrygam się na walenie w drzwi, aż prawie dostaję zawału! - Śniadanie!
- Już idziemy, mamo! - wydzieram się, Vi opuszcza ciepłe łózko i marszczy brwi - Co się dzieje, rybko?
- Cholera! W co ja mam się ubrać? - patrzy na mnie zrezygnowana, uśmiecham się i dołączam do niej.
- Nie martw się - cmokam czubek jej nosa i otwieram szafę - Mama zostawiła to zanim przyjechaliśmy - wręczam jej krótką, błękitną tunikę, którą ogląda dość sceptycznie - Coś nie tak? Nie podoba ci się?
- Jest śliczna, chociaż dość... krótka - unoszę brew zaskoczony. Przecież ona uwielbia krótkie sukienki! - Wiesz, twoja rodzina. Nie chciałabym paradować przed nimi z gołym tyłkiem. Tak nie wypada.
- Och, rybko - uśmiecham się szeroko, porywam ją w swoje ramiona i unoszę, po czym moje usta lądują na jej delikatnym policzku - Ta szmatka zakrywa wszystko to, co powinno być zakryte. Nie obawiaj się. Poza tym niech podziwiają twoje boskie nogi, które należą tylko do mnie - poruszam brwiami, Vivi prycha rozbawiona, zarzuca dłonie na moją szyję i wtula się we mnie niczym mała małpka.



Vi POV:
Kiedy tylko schodzimy po schodach, dociera do nas gwar rozmów. Byłam pewna, że w domu jest Thomas z żoną, jego mama i ewentualnie Roger, jednak cholernie się pomyliłam, bo najbliższa rodzina właśnie wcina śniadanie. Śmieją się przy tym, ich humory dopisują, a to dobry znak. Może wcale nie będzie tak źle?
- No nareszcie! Siadajcie! - Dorothy kiwa głową na dwa wolne miejsca specjalnie dla nas - Wyspani?
- Tak. Już zapomniałem, jak to jest spać w rodzinnym domu, we własnym trochę za ciasnym łóżku.

- Kupimy większe. Musisz częściej przyjeżdżać, kochanie. Zdecydowanie mnie zaniedbujesz, syneczku.
- Mamo - Justin burczy pod nosem, karcąc ją spojrzeniem - Staram się być tak często, jak tylko mogę.
- Wiem, wiem - Dorothy puszcza mu oczko i nalewa kawy do mojej filiżanki - Jeremy, jeszcze kawy?
- Poproszę - wujek Justina spogląda na mnie, posyłając mi uśmiech. Wczoraj dowiedziałam się, że również jest bratem ojca Justina. Łącznie było ich pięciu. Roger - lekarz oraz ojciec Jamesa, Henry, Jeremy i Benjamin, najmłodszy z nich. Wszyscy w mafii, a ja siedziałam właśnie między nimi. Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że taka sytuacja będzie miała miejsce, od razu bym go wyśmiała - Jay, masz pozdrowienia od wuja Henry'ego, twoja narzeczona również - kurwa! Przełykam ślinę i ściskam pod stołem jego dłoń - Dzwoniłem do niego kilka dni temu. Pytał, co u was słychać - cholera, dlaczego go to interesuje?
- Jeśli tak bardzo chce to wiedzieć, niech sam do mnie zadzwoni - ton Justina jest poważny i ostry.
- Wiem, że sprawy między wami bardzo się skomplikowały i wiedz, że Thomas słusznie go ukarał.
- Dziękuję, wujku. Jaka szkoda, że swoim zachowaniem narobił sobie kłopotów i nie ma go tutaj z nami.
- Właściwie prosił o kilka dni odstąpienia od kary - Thomas chrząka niezręcznie i wierci się na krześle. Jasna cholera, to żart? - Twierdzi, że ma kilka spraw do załatwienia w Chicago. Co o tym myślisz?
- Wolałbym, żebyś tego nie robił, bracie. Kara to kara, prawda? Jeszcze pomyśli, że może cię urobić.
- Justin! - Dorothy kręci głową i zaciska usta - Thomas nigdy nie podaruje Henry'emu tego, co zrobił.
- Właśnie taką mam nadzieję, mamo. Przekroczył wszelkie granice. A gdybym się wtedy nie uwolnił?
- Ale się uwolniłeś, tak? Pomogłeś swojej narzeczonej i wszyscy skończyło się dobrze. Henry poniósł karę.
- Wiesz, że udusiłby Vivienne tego dnia, prawda? - Dorothy wzdycha ciężko, spogląda na mnie i posyła mi przepraszający uśmiech, jakby czuła się winna - Zabiłbym go z własnej broni, nawet nie drgnęłaby mi powieka - Jezu! Czuję się koszmarnie, kiedy mówią o tym w mojej obecności. Chyba nawet żałuję, że pokazałam Henry'emu prawdziwą siebie, sprowadzając mnóstwo kłopotów - Rozczarował mnie.
- Nie tylko ciebie, Justin - głos zabiera Jeremy - Zachował się jak dzieciak! Jest poważnym człowiekiem, a sprowokowała go tak młoda osoba. Tylko dlatego, że ma prawo do własnego życia. Co z niego za dureń.
- Oj tam, miał prawo się wkurzyć - Benjamin wlepia wzrok prosto we mnie, aż robi mi się gorąco - Jego przyszła żona uciekła i to zaledwie kilka dni przed ślubem, kto by nie wpadł w szał? Ja na pewno tak.
- Trzeba zachować zimną krew w takich sytuacjach. Nie wszyscy w naszej rodzinie siedzą w tym samym, Ben - Jeremy wymownie patrzy na Justina, który nic sobie z tego nie robi - Musisz szanować innych ludzi, a Henry nie miał prawa dotknąć Vivienne. To, że w ogóle zbliżył się do niej i próbował udusić przechodzi ludzkie pojęcie. Thomas i tak był dla niego bardzo łaskawy. Ma więcej szczęścia niż rozumu.
- Możemy zmienić temat? Nie pomyśleliście, że Vivienne może czuć się nieswojo, kiedy wspominacie o incydencie, który był dla mniej ogromnym przeżyciem? - Dorothy wtrąca się do rozmowy, a po chwili temat zmienia tor. Oddycham z ulgą i posyłam mamie Justina wdzięczny uśmiech. Jest kochana.


Wracamy w południe. Justin prowadzi, a ja marzę, aby być już na miejscu i po prostu poleniuchować. Od wypitego alkoholu łeb mi pęka i męczy mnie lekki kac. Prosiłam Justina, aby zadzwonił po kogoś, kto mógłby po nas przyjechać, ale uparł się, że będzie prowadził. Lepiej, żeby nie złapała nas policja.
- Ta rozmowa przy śniadaniu była bardzo niezręczna, prawda? - Justin przerywa ciszę, układa dłoń na moim udzie i kreśli na nim wzroki - Tylko sobie wszystko przypomniałem, a to nie było zbyt przyjemne.
- Tak, masz rację. Ale to miłe, że twoi wujkowie stanęli po naszej stronie. Nie spodziewałam się tego.
- To ludzie, którzy od młodych lat są w mafii, znają to życie. Swoje przeszli i wiele się przez to nauczyli.
Są ostrożni, ale i bardzo sprawiedliwi. Jeśli jeden z nich popełnia poważny błąd, żaden z nich nie będzie głaskał go za to po głowie. Kara musi być, jeśli przekracza się granice. A Henry przeszedł samego siebie.
- Cieszę się, że jest daleko stąd. Ciekawa jestem, czy Thomas jednak pozwoli mu wrócić do Chicago.
- Tego nie wiem, ale mam zamiar jeszcze do niego zadzwonić i odwieść go od zgody na to szaleństwo.
- Oby ci się udało. Wiesz, boję się o Katherinę - Jay marszczy brwi, oblizuje usta i spogląda na mnie przelotnie - Henry nadal jej szuka, a ja nie chcę, żeby znalazł. Nie chcę, żeby ją zabił, a chce to zrobić.
- Wiem, rybko, ale nie masz na to wpływu. Pomogłaś jej, nigdy nikomu o tym nie mów, i koniec tematu.
- Może powinnam ją ostrzec? - czuję uścisk na udzie, przekręcam głowę i obserwuję, jak zaciska szczękę oraz palce na kierownicy. Oho! - Nie złość się, proszę. Ja chcę dla niej dobrze, Justin. To coś złego?
- Nie, Vivi, to nic złego. Mam świadomość, że nie tolerujesz przemocy wobec kobiet i doskonale to rozumiem. Jednak tutaj sprawa ma się ciut inaczej, nie zauważyłaś? Maczasz palce w mafijnym świecie,
od którego powinnaś trzymać się jak najdalej. Katherina zapewne jest bardzo daleko stąd, tak?
- Oczywiście, ale boję się, że ten skurwiel ją znajdzie i pociągnie za spust. Powinna na siebie uważać.
- Na pewno to robi, spokojnie. Nie mieszaj się do tego, dobrze? Nie waż się do niej pisać, obiecaj mi to.
- Nie mogę - wzdycham ciężko, przekręcam głowę w stronę okna i podziwiam szybko zmieniający się krajobraz. Martwię się o nią, mimo tego, iż tak krótko ją znam. Przypominam sobie jej pobitą twarz, rozciętą wargę, przerażenie. Czy jest bezpieczna? - Żadna kobieta nie zasługuje na takie gówno.
- Wiem o tym, kochanie. Ale zrozum, że ta sprawa już ciebie nie dotyczy. Nie kontaktuj się z Katheriną.
- Chciałabym się jedynie upewnić, że u niej wszystko dobrze, Jay! Uprzedzić ją, aby była ostrożna.

- Wykluczone, Vivienne - burczy wkurzony, a jego głos jest poważny jak diabli - Nie wyrażam zgody.
- Przecież ja nie potrzebuję twojej zgody - prycham rozbawiona. Chyba ponownie się rozpędza.
- Nie podnoś mi ciśnienia, proszę. Ten dzień zaczął się naprawdę fajnie, prawda? Niech tak zostanie.
- Pojedziemy kupić nowy telefon? Obiecałeś mi to, a nawet nie mam jak skontaktować się z chłopcami.
- Tak, zajedziemy do sklepu. Wybierzesz sobie super wypasiony model - och, jakby mi na tym zależało.


Wchodzimy do domu punkt czternasta. W moje nozdrza uderza przepiękny zapach aromatycznych przypraw, aż robię się głodna. Wybieranie telefonu to nie taka prosta sprawa, a w sklepie zeszło nam naprawdę długo. Na szczęście jestem posiadaczką najnowszego modelu, najbardziej wypasionego i w pięknym, srebrnym kolorze. Podoba mi się. Muszę przełożyć jedynie kartę, która ocalała, i gotowe!
- Dzień dobry, Marie - podnoszę głowę, Justin cmoka kobietę w policzek i chwyta moją dłoń - Przedstawiam ci moją narzeczoną, Vivienne. Kochanie, to Marie, moja gosposia i druga matka. Jest wspaniała!
- Miło mi Panią poznać - ściska moją dłoń, a ja myślę, dlaczego nigdy wcześniej jej tutaj nie widziałam.
- Ciebie również, jesteś prześliczna. Przygotowałam dla was pieczeń, Justin bardzo ją lubi oraz ciasto.
- Dziękujemy, na pewno jest pyszne! - Maria macha nam wesoło i zostajemy sami - Umieram z głodu!
- Ja też - siadam na krzesełku, otwieram pudełeczko i wkładam swoją kartę, kiedy Justin stawia na stole talerze. Jem, jednocześnie przechodząc przez masę ustawień, aż wreszcie mam okazję cieszyć się nowym telefonem - Jest dużo większy. Nie zmieści mi się do kieszeni jeansów. Cholerka, nie pomyślałam o tym.
- Poważnie, rybko? - parska śmiechem, nabijając się ze mnie. Pff! - Przyzwyczaisz się, im większy tym lepszy. Pamiętaj, rozmiar ma znaczenie - patrzę na niego z niedowierzaniem i wybucham śmiechem.
Po obiedzie Jay jedzie do swojego klubu. Nalega, żebym pojechała z nim, jednak nadal boli mnie głowa i nie mam zamiaru ruszać się dzisiaj z domu. Układam się na ogromnej kanapie w jego salonie, pod ciepłym kocem z kubkiem herbaty z miodem i sokiem malinowym, włączam telewizor i szperam w swoim nowym telefonie. Szybko odzyskuję kontakty, szukam tego jednego i kiedy znajduję numer z podpisem "mama", mój palec zaczyna drżeć. Oczywiście nie jest to numer do mojej matki, bo nawet go nie posiadam. To zmyłka, aby nikt nie zorientował się, że to Katherina. Toczę w głowie prawdziwą wojnę, czy odezwać się do niej, czy jednak zrezygnować. Jay wspomniał, że w wiadomości dziękowała mi, życzyła szczęścia i wyznała, że poznała mężczyznę. Cholera, naprawdę jej się udało. Poradziła sobie, jest bardzo daleko stąd, na dodatek poznała kogoś, kto być może się nią opiekuje. Więc dlaczego czuję w sercu ten dziwny niepokój, że coś może być nie tak? A jeśli ten "ktoś", to człowiek Henry'ego? Nie, to niemożliwe. Anja wspomniała, że wciąż jej szuka, więc ta opcja odpada. Nie wiem, czy Kath uważa na siebie, zachowując wszelkie środki ostrożności, ale jeśli na moment się zapomni, może przypłacić to życiem. Chciałabym ją jedynie ostrzec, aby wiedziała, że jej niedoszły mąż czai się gdzieś, tylko nie wiadomo gdzie.
Niepewnie otwieram okienko wiadomości i myślę, co powinnam jej napisać. Co ma być, to będzie.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro