Rozdział 38

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



Vi POV:

Spaceruję po galerii handlowej. Kupuję kilka nowych ubrań i torebkę, którą niedawno kupiłam Taylor. Jest bardzo ładna i w moim stylu, będzie pasować idealnie! Jaka szkoda, że zakupy nie poprawiają mi humoru, który dzisiaj jest na samym dnie. Po niedawnej kłótni z Justinem jestem przygnębiona, a poczucie winy nie daje mi spokoju. Niech to szlag, wcale nie chcę czuć się winna! Pragnę jedynie, żeby liczył się z moim zdaniem, zapytał mnie, jeśli coś planuje i czy mam na to ochotę. Przecież doskonale wie, jak bardzo nienawidzę, kiedy stawia mnie przed faktem dokonanym. Mimo to i tak ma to w dupie, w dodatku zwala winę na mnie i chociaż to nie ja byłam winna, teraz jestem. Nigdy wcześniej żaden mężczyzna mną nie rządził, bo sobie na to nie pozwalałam. Teraz jest tak samo, niestety Justin nie rozumie mojego podejścia do tematu i to właśnie on strzela fochem, nie ja. Dlaczego związki muszą być tak skomplikowane?


W południe wchodzę do Seven. Zastaję jedynie Josha oraz Milę, która siedzi na jego kolanach, chichocze wesoło i wpycha mu do ust piankę. Uśmiecham się na ten widok, a moje serce zaciska się na widok szczęścia mojego przyjaciela. Życzę mu jak najlepiej, a ta dziewczyna naprawdę go uwielbia. Oby nie uciekła z krzykiem jak ex Bangera, która okazała się strachliwą cipką. Mila nie wygląda mi na słabą.
Czmycham na górę, nie przeszkadzając im, chowam się do swojego pokoju i odkładam zakupy na krzesło. Dopiero teraz, kiedy rozglądam się po pomieszczeniu, uderza we mnie tęsknota. Tak rzadko tutaj bywam,

a ten pokój to mój azyl. Czułam się tutaj bezpiecznie, uciekałam przed światem i problemami. Chyba powinnam częściej tutaj przebywać. Panująca cisza pozwala mi odzyskać utracony spokój.

Uciekam niezauważona dwie godziny później. Po cichutku opuściłam magazyn, nie chcąc obudzić śpiącego na kanapie Josha, a na nim Mili. Idę przed siebie, lekki wiatr rozwiewa moje włosy i smaga policzki. Justin pewnie jeszcze nie wrócił od mamy, a nawet jeśli, nie odezwał się do mnie. Cóż, pewnie nadal jest zły, a ja nie mam ochoty na konfrontację z nim. Co miałabym mu powiedzieć? Przeprosić? Tylko za co? Czas nauczyć się brać moje zdanie pod uwagę, niestety nie jestem grzeczną dziewczynką, która schyli głowę i będzie mu posłuszna. Jeśli takiej pragnie, powinien poszukać gdzie indziej.


Docieram do znajomego miejsca, które wywołuje we mnie niepokój. Mimo wszystko wchodzę do środka, schodzę w dół i gapię się w korytarz, na którym miesiąc temu poniewierał mnie Dave. Z szalejącym w piersi sercem idę przed siebie, otwieram drzwi do pokoju, w którym dane mi było spać, a w oczy rzuca się znajomy materac. Żółć podchodzi mi do gardła, łzy na siłę pchają się do oczu, jednak z całych sił próbuję je zablokować. Dlaczego tutaj przyszłam? Dlaczego jestem tak cholernie głupią idiotką?! Na własne życzenie funduję sobie wspomnienia, które gdzieś jeszcze we mnie tkwią, z którymi nie potrafię sobie poradzić. To tutaj przeżyłam największy ból w życiu, który sprawił mi człowiek nieznający litości.
Idę dalej, otwieram kolejne drzwi, w których straciłam coś cennego. Swoje dziecko. Fotel, na którym posadził mnie i raził prądem nadal stoi, stół również. Wspomnienia uderzają we mnie niczym rozpędzona ciężarówka, powalając na kolana. Szlocham głośno, cała drżę i wylewam z siebie smutek, gorycz, udrękę. Gram twardą, robię dobrą minę do złej gry, a moje serce na zawsze zostało uszkodzone, zepsute. Dave sprawił, że ktoś we mnie umarł. Ktoś, o kim wtedy nie miałam bladego pojęcia. Wiem, że nie byłam gotowa na bycie matką, na odpowiedzialność za tę małą kruszynę, jednak to niczego nie zmienia. Coś straciłam, coś odeszło i zabrało ze sobą małą cząstkę mnie samej. I mimo tego, iż zabiłam tego śmiecia, wcale nie czuję się lepiej. Chciałabym wpakować w niego milion magazynków, żeby cierpiał tak, jak ja cierpiałam przez niego. Żeby stracił kogoś, a jego życie nigdy nie wyglądałoby już tak samo.
Mój szloch przerywa dzwonek telefonu. Wyjmuję go z kieszeni jeansów, ocieram łzy i wpatruję się w zdjęcie Justina. Nie jestem w stanie z nim teraz rozmawiać, chcę być sama, pocierpieć w samotności.

Niestety oprócz telefonu rozlega się również hałas, który paraliżuje każdą część mojego ciała. Wyciszam telefon, zrywam się na równe nogi i przytulam plecy do ściany. Moje serce właśnie przestaje bić, a nerwy są napięte niczym postronki. Ktoś tutaj jest i boję się pomyśleć kto. A jeśli Dave jakimś cudem przeżył? Jeśli wrócił tutaj, zabierze mnie i zrobi ze mną o wiele gorsze rzeczy? Boże! Jestem taka głupia!
- Vivienne - zamieram na dźwięk własnego imienia. Przykładam dłoń do ust, aby nie wydać z siebie najmniejszego dźwięku, a kroki są coraz bliżej - Wiem, że tutaj jesteś, maleńka. Śledziłem cię - jasna cholera, kim on jest?! Dlaczego mnie śledził? Po co?! Moje usta pragnę zadać te pytania, jednak milczę jak grób - Nie chowaj się, przecież i tak cię znajdę. Jesteś tutaj - próbuję zachować spokój, co w tej sytuacji jest wręcz cudem. Nie mam przy sobie broni, a na pięści zapewne z nim nie wygram. Rozglądam się za czymś, co mogłoby mi się przydać, ale nie ma tutaj dosłownie nic! Kurwa, nie jest dobrze! - No dalej, słodziutka. Obiecuję, że to nie potrwa długo. Raz dwa i po sprawie - marszczę brwi, zastanawiając się, o czym ten człowiek bredzi? Niestety szybko dochodzę do jasnych wniosków; chce mnie zabić. Pytanie tylko; dlaczego? - Lubisz się bawić, prawda? - chichocze pod nosem, słyszę go o wiele lepiej, a to oznacza, że jest już naprawdę blisko - W porządku, ja mam czas. Możemy się pobawić - słyszę nieprzyjemne skrzypienie i doskonale wiem, które drzwi właśnie otworzył. Te, w których Dave trzymał Josha. Te, które są dalej od pomieszczenia, w którym jestem. To dla mnie szansa na ucieczkę, drugiej mogę nie mieć. Niepewnie wychylam głowę, rozglądam się, a jedyne, co widzę to jego cień w pokoju. Bez namysłu zrywam się z miejsca, biegnę przez korytarz i docieram do drzwi wejściowych - Stój!! - wydziera się i strzela. Kula trafia dosłownie centymetr od mojej głowy, wbijając się w ścianę. Piszczę, osłaniam się ramionami i wybiegam na zewnątrz. Nie zatrzymuję się nawet na sekundę, biegnę ile sił w nogach, odbijam w prawo i docieram na drogę prowadzącą wprost do Seven - Vivienne!! - odwracam się, wiatr bezlitośnie mierzwi moje włosy, jednak to nie jest ważne. Za mną biegnie młody mężczyzna z wycelowanym we mnie pistoletem. Nie zwraca uwagi na mijających nas ludzi, którzy schodzą z drogi przestraszeni. Oddaje drugi strzał, a kula ze świstem przelatuje gdzieś obok mnie. Jestem przerażona, odbijam w lewo i wciskam się w wąską uliczkę, tuż obok restauracji. Niestety nie gubię chłopaka, bo wpada za mną sekundę później. Wysilam się, aby obmyślić taktykę, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Potrzebuję kilku sekund, aby zadzwonić do Justina. To moja jedyna deska ratunku - Nie uciekniesz mi!! - wydziera się za mną, odwracam się i dostrzegam, jak zderza się z drzwiami, które właśnie otwiera ktoś z zaplecza restauracji. To dla mnie szansa. Wbiegam do starej kamienicy, przeskakuję po dwa schodki i chowam się za ścianą między mieszkaniami.

Nie jestem pewna, ile czasu mija. Siedzę wciśnięta w róg, chowam głowę w kolana i próbuję wziąć się w garść. Nie mogę użalać się nad sobą i rozmyślać nad tym, że ktoś próbował wpakować mi kulkę w łeb. Nie mogę się mazgaić, muszę stawić temu czoła i nie pozwolić, aby strach przejął nade mną kontrolę. Ty się nie boisz, Vivienne. Jesteś odważna, należysz do Seven! Mobilizuję się w myślach, oddycham kilka razy i podnoszę tyłek z podłogi. Drżącą dłonią wybieram numer Justina, czekam, czekam i czekam, ale nie odbiera. Przełykam gorycz porażki i dzwonię do Nathana, który odbiera niemal natychmiast. Szybko przekazuję mu miejsce mojego pobytu i proszę, aby po mnie przyjechał. Nie wybieram nikogo z Seven z jednego, konkretnego powodu; chłopcy wyleźliby z własnej skóry. Zaoszczędzę im zmartwień.

Nathan pojawia się dziesięć minut później. Zanim wychodzę z kamienicy, rozglądam się na wszystkie kierunki i dopiero wtedy wsiadam do samochodu. Chłopak patrzy na mnie dziwnie, jakby mnie nie poznał.
- Jezus Maria, co się stało, Vivi? Wyglądasz jak duch, dziewczyno! - wlepia we mnie wzrok, czeka na wyjaśnienia, ale ja nie jestem w stanie wykrzesać z siebie nawet słowa! - Proszę, powiedz mi. Co jest?
- Chcę d-do domu - tylko tyle jestem w stanie z siebie wykrzesać. Zapinam pas i zamykam oczy.


Jay POV:
Siedzę w klubie, Vi nie odebrała ode mnie telefonu co wskazuje na to, że nadal jest na mnie zła. Zajmuję się więc papierkową robotą i organizuję ochronę dla mojej narzeczonej. To, co powiedziała mi matka było dla mnie szokiem. Siedziałem i gapiłem się we własne dłonie, przeklinając w duchu, że zrobiła coś tak głupiego, jak pomoc Katherinie. Musiałem powiedzieć o tym matce, która wpadła w furię. Krzyczała, że popełniła ogromny błąd, że nie powinna była się mieszać, że to szczyt bezmyślności. Cóż, doskonale o tym wiedziałem, ale nie miałem pojęcia, że Vivi maczała palce w ucieczce Kath. Gdybym chociaż cokolwiek podejrzewał, natychmiast bym zareagował. W życiu bym jej na to nie pozwolił, choćby miała mnie za to znienawidzić. Wiem, że chciała dobrze, niestety przekroczyła granicę, której nigdy nie powinna.
- Jay? - do środka wchodzi Savage i wzdycha ciężko. Oho! - Dzwonił Nathan, Vivienne wróciła do domu.
- Świetnie! Mam nadzieję, że foch jej już przeszedł, a zakupy były udane. Coś jeszcze? Mam sporo pracy.
- Tak, jest coś jeszcze. Odkąd wróciła do domu, nie powiedziała nawet słowa. Jest przerażona - co, kurwa?! Podnoszę głowę i zaskoczony wlepiam w niego wzrok - Nathan powiedział, że zadzwoniła do niego, żeby przyjechał po nią niedaleko pralni - jasny gwint, co to ma znaczyć?! - Kiedy wyszła z budynku, była blada jak ściana, nie powiedziała dosłownie nic oprócz tego, że chce do domu. Więc z łaski swojej przestań być takim fiutem i jedź do niej, bo cię kurwa potrzebuje - uchylam usta, a jego słowa mnie szokują. Owszem, Savage pracuje ze mną od kilku lat, jednak nigdy nie powiedział czegoś takiego! - Nie patrz tak na mnie, okej? Ta dzisiejsza sytuacja z kuchni, to nie była jej wina, Jay. Vivi ma rację, zacznij brać pod uwagę jej zdanie, inaczej wciąż będziecie skakać sobie do gardeł. Ona różni się od panienek, które posuwałeś - po tych słowach odwraca się i po prostu wychodzi. A ja siedzę oniemiały, gapiąc się w drzwi.


Wracam do domu w ekspresowym tempie. Wszędzie panuje przerażająca cisza, Nathan siedzi w kuchni przed laptopem i stuka w klawiaturę. Zawsze, kiedy mnie nie ma, czuwa nad Vivi, aby była bezpieczna.
- Cześć - witam się z nim uściskiem dłoni i nalewam wody do szklanki - Co się dzisiaj odpierdoliło?
- Dzwoniłem do ciebie tysiąc razy, stary! Dlaczego do cholery nie odbierasz, kiedy trzeba, huh?
- Co? - wyjmuję telefon z kieszeni kurtki i przewracam oczami - Szlag! Padła mi bateria. Opowiadaj.
- Savage zapewne powiedział ci wszystko, chyba nie mam nic do dodania. Vivienne jest w sypialni, nie opuściła jej odkąd wróciliśmy. Musiało wydarzyć się coś złego. Co robiła zaledwie przecznicę od pralni?
- Nie mam bladego pojęcia, ale mam zamiar się tego dowiedzieć - zdejmuję kurtkę, opuszczam kuchnię i wbiegam na górę. Kiedy otwieram drzwi do naszej sypialni, w oczy natychmiast rzuca mi się Vi. Leży na łóżku, okryta po samą szyję, przez co widzę zaledwie czubek jej głowy. Ani trochę nie podoba mi się sytuacja - Kochanie? - szepczę cicho, odkładam telefon na szafkę i siadam na łóżku. Nie reaguje, odkrywam więc kołdrę i odgarniam kosmyk jej włosów. Śpi jak aniołek, oddycha miarowo, a na jej policzkach dostrzegam zaschnięte łzy. Zaskakuje mnie ten widok, jak i fakt, iż Vivienne płacze naprawdę często. Wtedy, kiedy opowiedziała mi o swoim dzieciństwie, wyznała, że nie uroniła łzy od sześciu lat. Nie pozwalała sobie na chwile słabości, mazgajenie się, użalanie. Nie spodziewałem się takiego wyznania, ponieważ nawet facet czasami potrzebuje się wypłakać, kiedy sytuacja jest naprawdę fatalna. Płakałem jak dziecko, kiedy dowiedziałem się, że ojciec nie żyje. Jechałem na tabletkach uspokajających, inaczej moje serce pękłoby z rozpaczy. Mimo tego, iż odszedłem z domu, rozczarowałem go, opuściłem. Był moim wzorem, mentorem. Kochałem go najmocniej na świecie i długo opłakiwałem jego śmierć, zanim wziąłem się w garść. Odkąd Vivienne jest ze mną, nadrabia sześć lat bez płaczu - Rybko - głaszczę ją po włosach, dotykam kciukiem brwi, przez co wzdryga się przestraszona. Gwałtownie otwiera oczy i w pierwszym odruchu chce zrzucić moją dłoń. Oddycha z ulgą dopiero wtedy, kiedy spotyka moje spojrzenie - Chcesz się przytulić? - zaciska usta, niepewnie przytakuje głową i zarzuca dłonie na moją szyję. Tak dobrze mieć ją w swoich ramionach - Ciii, jestem przy tobie, rybko. Obiecałem ci, że wszystko będzie dobrze. I będzie.
- K-ktoś chciał mnie dzisiaj zabić - po tych słowach zamieram. Moje ciało napina się jak struna, a serce podskakuje w piersi. Kurwa! Ledwo dowiedziałem się o zleceniu, a ktoś już zaczął działać?! - Śledził mnie.
- Boże, Vivi - odchylam ją od siebie, patrzę w oczy i rozumiem już, dlaczego jest w takim stanie. Jej pewność siebie, odwaga, niezależność nie mają tutaj nic do rzeczy. Sprawa wygląda poważnie jak diabli, a ja muszę ją ochronić - Kiedy byłem u mamy, powiedziała mi, że ktoś wydał zlecenie. Wiesz, w mafii obowiązują inne zasady. Jeśli ktoś zalezie ci za skórę i chcesz się go pozbyć, nie brudząc sobie rąk, zlecasz to komuś innemu. Więc zgłaszają się chętni, którzy dostaną mnóstwo forsy. Jesteś ich celem, rybko.
- Chcesz mi przez to powiedzieć, że ktoś próbuje sprzątnąć mnie na czyjeś zlecenie? Dlaczego?
- Cóż, mam pewne podejrzenia, ale muszę to sprawdzić. Wydaje się być to oczywiste, skoro pomogłaś uciec Katherinie. To pewne, że Henry się mści, ale nie wiem, jak się o tym dowiedział. A ty wiesz?
- N-nie bardzo. Chyba, że... - zacina się i mocniej ściska moją dłoń - Po sms'ie, który mi wysłała?
- Odpisałaś jej wtedy? - zapada cisza, Vi schyla głowię i wcale nie musi odpowiadać na to pytanie, ponieważ już znam na nie odpowiedź - Kurwa mać! - wydzieram się, aż podskakuje. Podchodzę do okna, szarpię za włosy, prawie rwąc je z głowy. Ta dziewczyna sprawia, że dostaję kurwicy! Jak mam ją do cholery okiełznać, żeby nie robiła czegoś, czego nie może?! - Dlaczego, huh?! Powiedziałem ci, żebyś tego nie robiła, prawda?! Tłumaczyłem, że to kurwa niebezpieczne, Vivienne! Jak zwykle masz mnie w dupie!
- To nieprawda. Nie krzycz, proszę - szepcze cicho, chowa głowę w kolana i kołysze się na boki.
- Jak mam nie krzyczeć, skoro robisz mi na złość, żeby pokazać to, iż nie mogę mieć nad tobą kontroli?! Naprawdę to jest tego warte? Zobacz, w jakie gówno wdepnęłaś, a ja muszę cię z niego wyciągać!
- Wcale nie musisz tego robić, poradzę sobie sama. Nie chcę twojej pierdolonej łaski, Justin.
- To nie jest żadna łaska, dziewczyno! Jesteś moją narzeczoną, troszczę się o ciebie i boję, bo czasami masz popierdolone pomysły! Musisz zacząć myśleć, kotku, a nie pakować się w kłopoty. Rozumiesz?
- Tak, tatusiu, rozumiem! Obiecuję, że od teraz będą grzeczną dziewczynką, nawet się nie odezwę!

- Nawet mnie nie wkurwiaj, Vi. Nie masz prawa być na mnie wściekła, ponieważ próbuję wbić ci do głowy powagę sytuacji i tego, co zrobiłaś. Od pomocy Katherine sprowadziłaś na siebie jebane zlecenie, a ktoś dzisiaj próbował je wykonać. Wiesz, co to znaczy? Wystarczy jeden strzał, a ktoś mi ciebie odbierze! Na razie wykonawców jest dwóch, co nie znaczy, że nie będzie ich więcej. Nie spoczną, dopóki cię nie zabiją.
- Cóż, dzisiaj prawie mu się to udało - mówi cicho, układa się na boku i owija szczelnie kołdrą.
- I tak spokojnie o tym mówisz? Ponownie uciekłaś śmierci z rąk i tylko tyle masz mi do powiedzenia?
- Jestem zmęczona, Jay. Nie chce mi się o tym rozmawiać. To było dla mnie dość trudne przeżycie.
- Może to cię czegoś nauczy - wbija zęby w wargę, zaciska dłonie na brzegu kołdry, a w jej oczach pojawiają się łzy. Mam ochotę przyjebać sobie w twarz! - Przepraszam, nie chciałem tego powiedzieć.
- Chciałeś, więc nie przepraszaj. Masz rację, to mnie czegoś nauczyło. Następnym razem nie będę uciekać, niech mnie zabiją. Mam już dość - jej słowa to dla mnie policzek. Niemal czuję pieczenie na skórze.
- Jak możesz, huh?! Staram się dla ciebie, organizuję ochronę, a ty oświadczasz, że nie będziesz uciekać?
- Po co? Sam powiedziałeś, że nie spoczną, dopóki mnie nie zabiją. Tak czy siak, kiedyś im się to uda.
- Nieprawda! Zrobię wszystko, żeby temu zapobiec. Dowiem się, czy to sprawka wuja, a jeśli tak, polecę do niego i wymuszę, aby zdjął zlecenie. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek cię skrzywdził, Vivienne - układam się obok niej, przyciągam do swojego ciała i całuję w czoło. Muszę się uspokoić, nerwy w niczym mi nie pomogą - Co robiłaś dzisiaj niedaleko pralni? Błagam cię, powiedz, że tam nie weszłaś, kochanie?
- Weszłam - kurwa mać, ja pierdolę! To jest jakiś obłęd - Poszłam na spacer, a nogi same mnie tam poniosły. Nie wiem, dlaczego. Po prostu się tam znalazłam i zeszłam na dół. Przypomniałam sobie jego.
- Boże, rybko. Nie możesz odwalać takich numerów, wiesz? - odchylam się nieco, patrzymy sobie w oczy, a na jej twarzy widzę przygnębienie - Nie funduj sobie bolesnych wspomnień, to nie ma żadnego sensu. Poszłaś dalej, zapomniałaś, nie wracaj do tego. Obiecaj mi, że nigdy więcej tam nie pójdziesz.
- Obiecuję - szepcze cicho, wtula się we mnie mocno i nic już nie mówi. Co za popieprzony dzień.


Wieczorem odwiedza nas Joshua. Poprosiłem, żeby przyjechał i opowiedział dokładnie, o co chodzi. Na jego widok Vivienne przysuwa się do mnie i mocniej ściska mnie za ramię. Fakt, Joshua wygląda jak typowy bandzior, z blizną na twarzy i spluwą przy boku. Ma dobre metr dziewięćdziesiąt wzrostu i mógłby powalić drobną Vi jednym ciosem. Ma prawo odczuwać niepokój. Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, miałem zaledwie dziesięć lat. Bywał w naszym domu codziennie, a ja unikałem go jak ognia. Przerażał mnie.
- To moja narzeczona, Vivienne. Vi, to przyjaciel naszej rodziny, Joshua - przedstawiam ich sobie, Vi niepewnie ściska jego dłoń, jednak szybko ją cofa - Usiądźmy - wskazuję na sofę, podaję mu szklaneczkę z drinkiem i siadam naprzeciwko - Więc? Co tu się odpierdala, stary? Jakim cudem doszło do zlecenia?
- Dowiedziałem się tego przypadkiem, kiedy spotkałem się z dobrym kumplem na piwie. Od słowa do słowa doszliśmy do naszej pracy i wtedy wygadał się, że jego znajomy dostał nowe zlecenie. Na początku nie skojarzyłem faktów, dopiero po chwili zorientowałem się, o kogo chodzi - upija łyk drinka i spogląda na Vivi, która wierci się niespokojnie - Jak wiesz, plotki rozchodzą się niczym naboje wystrzelone z karabinu maszynowego, więc i ja wiem, że posiadasz narzeczoną. W naszym świecie każdy wie, kto jest kim, nie ma tajemnic. Nie mogłem uwierzyć, że zlecenie jest właśnie na nią - z niedowierzaniem kręci głową, jakby sam był zaskoczony - Wykonawców jest dwóch, widocznie są to ludzie zaufani dla zleceniodawcy. Poszperałem nieco, zajrzałem tu i tam, popytałem. Mam pewność, że zlecenie wydał Henry. Twój wuj.
- Ja pierdolę - zrywam się z miejsca, podchodzę do okna, a ta wiadomość jest najgorsza z możliwych - Tak czułem, że to jego sprawka. Zapewne dowiedział się czegoś, czego nie powinien, ale zlecenie?
- Znasz Henry'ego, Jay, tak samo, jak ja. To kawał skurczybyka, który czasami nie waha się przed niczym. Od zawsze zbuntowany, kroczący własną ścieżką, niesłuchający nikogo. Wiemy, że uwielbia się mścić.
- Tsa, aż za dobrze. Pamiętam, jak po śmierci ojca namawiał mnie, żebym przejął jego interesy. Był wkurwiony jak diabli, kiedy odmówiłem. To on zażądał dla mnie kary, ale nikt go nie poparł. Dzięki mnie miałby dobre dojścia do wszystkiego, czego pragnął, ponieważ był mi bardzo bliski. Nie wierzę, że teraz chce śmierci mojej narzeczonej - spoglądam na Vivi, która siedzi z pochyloną głową, bawi się palcami i milczy jak grób. Popełniła ogromny błąd, ale nie mogę jej tego wciąż wypominać. Przez to odsunie się ode mnie, zamknie, jak robiła to wiele razy - Okej, więc co z tym zrobimy? Jak mam go powstrzymać?
- Będzie ciężko, wiesz o tym. Nawet, jeśli do niego polecisz i porozmawiasz, to nic nie da. Jest rządny zemsty, chce się odegrać i tak łatwo nie odpuści. A to, że twoja narzeczona nie należy do rodziny daje mu całkowite pole do popisu - jasna cholera! Kolejna, fatalna wiadomość! - Ty masz ochronę. W końcu jesteś synem Josepha "Glovera" Morgana. Żadna siła nie może cię ruszyć, inaczej padnie wiele strzałów - to prawda. Pamiętam, kiedy mama ruszyła z zemstą na ojca. Trupów nie było końca, za jeden krok Thomasa Hendersona zapłaciła jego rodzina oraz wszyscy ludzie. Tak działa mafia, bez okazywania litości - Mam pewien pomysł, ale nie wiem, czy wam się spodoba. Jest dosyć zwariowany i bardzo poważny.
- Mów, Joshua. W tej chwili nie ma nic, czego bym nie zrobił. Henry nigdy się nie podda, aż osiągnie cel.
- Zgadzam się. Sam wiesz, jak działa mafijna rodzina, prawda? Rodzina to świętość, nikt nie ma prawa jej tknąć, a twoja rodzina jest najwyżej w Chicago. Mają władzę, pozycję, szacunek. Tylko idiota odważyłby się im stawić, tak jak zrobił to Thomas Henderson i twój wuj. Nie wiem, czy zdaje sobie sprawę, ale może tę decyzję przypłacić własnym życiem. Cóż, jego wybór. Okej, jesteście gotowi na mój pomysł?
- Dawaj, miejmy to już za sobą - wzdycham ciężko, siadam obok Vivienne i przytulam ją do siebie.
- Dobrze by było, gdybyście wzięli ślub - Vi reaguje szybciej niż ja. Gwałtownie wstaje na nogi, kręci głową jak w amoku i patrzy w Joshuę jak zahipnotyzowana - Wiem, że to nieoczekiwany zwrot akcji, ale Henry miałby związane ręce. Byłabyś członkiem rodziny, której nie mógłby dotknąć, ponieważ sam do niej należy. Kara za ruszenie krewnych jest najsurowsza. Thomas urządziłby mu piekło na ziemi, a dopiero potem zabił.
- N-na pewno jest inny sposób - jąka się, wsuwa palce we włosy, a jej oddech szaleje - J-ja nie mogę...
- Zrobimy to, pobierzemy się - przerywam jej, patrzy na mnie zszokowana i zapewne wkurwia się w pieprzoną sekundę. Mam to w dupie. Wyjdzie za mnie, choćbym miał ją do tego kurwa zmusić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro