Rozdział 48

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



Jay POV:

Podbiegam do Vivienne, chowam ją w swoich ramionach i całuję w głowę. Nie zwracam uwagi na panujące wokół zamieszanie oraz na Katherinę, która stoi kilkanaście kroków dalej, z wciąż wycelowaną w mojego wuja bronią. Nie dostrzegam na jej twarzy strachu, niepewności, żalu. Jest tylko determinacja i ogromna nienawiść, ale nie dziwię się jej. Miała pełne prawo nienawidzić Henry'ego, ponieważ wyrządził jej sporo krzywdy. Nie zmienia to faktu, iż jej widok w Chicago mnie szokuje. Co ona tutaj do cholery robi?!
- Wszystko w porządku, rybko? - odchylam się, przyglądam się jej twarzy i ogarniam włosy z policzków.
- T-tak, chyba tak. Nic mi nie jest, jedynie się przestraszyłam - przekręca głowę, marszczy brwi i wpatruje się w martwe ciało Henry'ego, które leży tuż obok nas - C-czy on naprawdę nie żyje, Justin? Może śpi?
- Nie, Vivienne, nie śpi. Katherina go zastrzeliła - wzdycham ciężko, podnoszę głowę, jednak nie ma po niej nawet śladu. Dobra decyzja - Ktoś się nim zajmie, powinniśmy wrócić do domu. To był długi dzień.
- Justin - podchodzi do nas Thomas, który wygląda na solidnie zmęczonego - Zaraz przyjadą moi ludzie, żeby posprzątać. Wracajcie do domu, odpocznijcie. Możecie przyjechać jutro do mamy? Pogadamy.
- Jasne - klepię go po plecach, chwytam Vivienne za rękę i po pożegnaniu z resztą wracamy do domu.


Budzi mnie uderzający o parapet deszcz. Mieliśmy szczęście, ponieważ wczorajsza pogoda na ślubie dopisała i było dość ciepło. Dzisiaj niestety jest pochmurno i nie zapowiada się na poprawę pogody. Mam chęć spędzić cały dzień w łóżku, z moją świeżo poślubioną żoną, jednak wiem, że powinniśmy pojechać do mamy i porozmawiać o tym, co wydarzyło się wczoraj na przyjęciu. Katherina zabiła Henry'ego. Jasny gwint, chyba nadal w to nie wierzę. Nikt nie miał odwagi pozbyć się wuja, mimo tego, iż przekraczał wszelkie granice, a ona tak po prostu, na oczach członków mafii, zabiła go i nie drgnęła jej powieka.
Nie ukrywam, Katherina zawsze miała jaja, po prostu nie mogła pokazać swojej odwagi. Zasady.
- O czym tak intensywnie rozmyślasz? - cichy głos Vivi sprowadza mnie na ziemię. Przekręcam głowę i podziwiam jej zaspaną buźkę, rozczochrane włosy i urocze poduszeczki pod oczami - Halo! Justin!
- To nic ważnego, rybko - odchylam kołdrę i układam się na niej, opierając głowę na jej piersiach. Wsuwa palce w moje włosy, przeczesuje delikatnie, a to zawsze działa na mnie dziwnie kojąco. Uwielbiam jej dotyk - Dochodzi trzynasta czterdzieści. Mam nadzieję, że moja piękna żona się wyspała, hmm?
- Oczywiście. Twoje łóżko jest bardzo wygodne, czułam cię obok siebie, a wtedy zawsze dobrze mi się śpi.
- Mam dokładnie tak samo - uśmiecham się, podnoszę głowę i pocieram nosem o jej - Weźmiemy razem prysznic? - puszcza mi oczko, podnoszę się i po chwili odkręcam wodę w kabinie, zrzucamy z siebie ciuchy i wchodzimy pod deszczownicę - Szkoda, że naszą noc poślubną szlag trafił. Miałem wielkie plany.
- Och, naprawdę? - zagryza wargę i patrzy na mnie tym spojrzeniem, od którego mam gęsią skórkę.
- Mhm. Niestety sprawy nieco się skomplikowały, więc postanowiłem odpuścić i nie męczyć cię.
- Daj spokój, przecież nic mi nie jest, Jay. Doskonale wiesz, że jestem twarda, niełatwo mnie złamać.
- Masz rację - ujmuję jej głowę w dłonie i patrzę w oczy - Jednak nie darowałbym sobie nigdy, gdyby cokolwiek ci się stało, wiesz? I może nie powinienem tego mówić, ale ulżyło mi, że Henry gryzie glebę. Zmienił się, oszalał, wydał na ciebie zlecenie. Nareszcie jesteś bezpieczna. Tylko to się dla mnie liczy.
- Nie myśl już o tym, dobrze? Mamy to za sobą, teraz musimy skupić się na sobie. Jestem twoją żoną, Jay.
- Jesteś. Nie masz pojęcia, jak to wspaniale brzmi. Nigdy nie pozwolę ci odejść, jesteś tylko moja.
- A ty jesteś mój - podskakuje, owija nogi wokół moich bioder i gryzie w wargę - Tak sobie myślę - zacina się, opieram jej plecy o ścianę i napieram na jej ciało - Henry nie żyje, gdyby Katherina zabiła go kilka godzin wcześniej, nie musielibyśmy brać ślubu - co takiego? Marszczę brwi i gapię się na nią zaskoczony.
- Bzdura! I tak byś za mnie wyszła, Vivi. Wszystko było gotowe, myślisz, że pozwoliłbym ci zmienić zdanie?
- Jesteś szalony - prycha rozbawiona, wierci się i ociera o mnie - Więc? Co z tą nocą poślubną, mężu?
- Mówisz, masz. Może to nie noc, ale na pewno tego nie zapomnisz. Zapewniam cię, moja piękna żono.


Kiedy tylko przekraczamy próg domu mojej mamy, docierają do nas głosy. Rozpoznaję je niemal natychmiast, ponieważ należą do Rogera, Thomasa i Jeremiego. Wiem, że są tu wszyscy, którzy być powinni. Zawsze, kiedy coś się dzieje zebranie rodzinne to obowiązek. Tak jest również i teraz.
- Och, Justin i Vivienne. Dobrze, że jesteście - mama przytula nas do siebie i z rozczuleniem spogląda na moją żonę - Wyglądasz prześlicznie, kochanie. Mam nadzieję, że dobrze czujesz się po wczorajszym?
- W porządku, Dorothy. Nic mi nie jest, naprawdę. Henry nic mi nie zrobił, tylko trochę przestraszył.
- Usiądźmy - Thomas zaprasza nas do stołu, Justin nalewa dla nas kawy i podaje mi cukier - Sprawy nieco się skomplikowały, Henry nie żyje, a za spust pociągnęła Katherina. Nie mam pojęcia, skąd się u licha wzięła w Chicago, ale postanowiłem, że nie poniesie kary za to, co zrobiła - patrzę na brata, a jego słowa mnie zaskakują. Byłam pewny, że Kath będzie musiała zapłacić za morderstwo, którego dokonała na oczach ludzi z mafii - I tak sam bym to zrobił, ponieważ wuj przekroczył wszelkie granice. Nic do niego nie docierało, miał w nosie moje słowa, jak i swoich braci, nie uszanował moich decyzji. To pewne, że nie przestałby działać, dopóki nie osiągnąłby założonego przez siebie celu. Vivienne, czy masz kontakt z Kath?
- Tak, posiadam jej numer. Wyślę do niej wiadomość, wyjaśnię, o co chodzi. Na pewno cię wysłucha.
- Świetnie! Teraz druga sprawa; mianowicie Caleb, syn Henry'ego. Skontaktowałem się z jego nianią, ponieważ tylko ona się nim opiekowała. Zaraz tutaj będzie. Musimy podjąć decyzję, co z nim zrobić.
- Jak to co? Trzeba odnaleźć jego matkę, tak? Skoro ojciec nie żyje, ona ma prawo do opieki nad nim.
- Super pomysł, Jeremy. Jaka szkoda, że zaćpała się pół roku temu. Henry obserwował jej życie, powiedział mi o tym kilka dni temu, kiedy do niego dzwoniłem. Sytuacja jest naprawdę beznadziejna.
- Faktycznie kolorowo to nie wygląda - wzdycham ciężko i spoglądam na Vivi, która wpatruje się w kubek z kawą - Coś musimy wymyślić, przecież to członek naszej rodziny i w dodatku jest jeszcze bardzo mały.
- Wiem o tym, syneczku. Problem w tym, że ja jestem za stara, żeby opiekować się dzieckiem. Jak widzisz, twoi wujkowie mają swoje sprawy, obowiązki, a Thomas czeka na swoje własne, pierwsze potomstwo.
- Dzień dobry - nasze rozmowy przerywa stojąca w progu kobieta. W ramionach trzyma małego chłopca, którzy przesuwa po wszystkich wzorkiem i zatrzymuje się na mnie - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?
- Ależ skąd, zapraszamy - mama zrywa się na równe nogi, podchodzi do niej i odbiera płaszczyk.
- Dżiej - Caleb wskazuje na mnie palcem, uśmiecha się szeroko i wyrywa w moją stronę - Wujek Dżiej - och! Jestem w szoku, że mnie pamięta! Widziałem go ostatnio z pół roku temu! Kobieta stawia go na podłodze, podbiega i wpada w moje rozchylone ramiona. Muszę przyznać, że słodki z niego chłopiec.





Vi POV:

Jak sparaliżowana gapię się na Justina trzymającego w ramionach małe dziecko. Chłopczyk jest drobniutki, ma śliczne, blond włoski i niebieskie oczy. Jest ubrany niczym mały model. Na stopach ma białe adidasy firmy Nike, niebieskie jeansy z przetarciami i szarą bluzę z kapturem, spod której wystaje czarna koszulka z logiem batmana. Całość dopełnia czapka z daszkiem. Cholercia, ależ z niego przystojniak!
- Pamiętasz mnie, maluchu? - chłopiec przytakuje główką, a Justin mocniej go do siebie przytula - Więc masz świetną pamięć, Caleb. Chodź, rybko - wystawia dłoń, podnoszę tyłek z krzesła i podchodzę do nich - To jest ciocia Vivienne. Jest naprawdę świetną dziewczyną, wiesz? Chcesz dać jej buziaka? - chłopiec marszczy brewki, patrzy na mnie niepewnie i zastanawia się, czy zdobyć się na taki gest. Posyłam mu lekki uśmiech, puszczam oczko, a uśmiech wraca na tę piękną buźkę. I mimo tego, iż się tego nie spodziewałam, pochyla się i całuje mnie prosto w usta. Boże! Chyba się zakochałam! - Brawo! Zobacz, ciocia się uśmiecha.
- Ćiocia - patrzy na Justina, potem znowu na mnie, klaszcze w dłonie i zerka na swoją opiekunkę.
- Caleb nie mówi zbyt dużo, uprzedzam Państwa. Jest dość zamkniętym w sobie dzieckiem. Był świadkiem awantury, potem bójki i niestety to sprawiło, że zrobił się bardzo strachliwy. Potrzebuje dużo miłości.
- Boże, to takie smutne - układam dłoń na jego plecach, głaszczę czule, a moje serce zaciska niewidzialna pięść. Ten biedny chłopczyk przez własnego ojca musiał sporo przejść, może Henry nawet go nie przytulał, nie spędzał z nim czasu, a ta myśl cholernie mnie boli. Rzadko miałam do czynienia z dziećmi, jednak teraz budzi się we mnie coś dziwnego, coś, czego nie rozumiem, a mimo to podejmuję decyzję - Zabierzmy go dzisiaj do siebie, Justin - gwałtownie przekręca głowę, a w jego oczach pojawia się szczery szok.
- Jesteś tego pewna? - wpatruje się we mnie z niedowierzaniem, przytakuję głową i patrzę na tego uroczego chłopczyka, który wystawia rączki i ląduje w moich ramionach. Obejmuje mnie za szyję, wtula się we mnie niczym mała małpka, a w moich oczach pojawiają się łzy. Nie chcę się tutaj rozkleić, ale to tak niesamowicie uczucie móc tulić małe ciałko, które potrzebuje uczucia, miłości, opieki - No dobrze.
- Uważajcie Państwo - kobieta podchodzi do nas i patrzy na mnie z rozczuleniem - Caleb łaknie miłości, jeśli ją od was poczuje, nie będzie chciał się z wami rozstać. Zastanówcie się, zanim spędzicie z nim czas.


Wracamy do domu we trójkę. Sonia, bo tak ma na imię opiekunka Caleba, dała nam fotelik oraz kilka ubranek i zabawek. Siedzę na tylnym siedzeniu razem z małym, obserwujemy krajobraz i opowiadam mu o liściach, drzewach, ptaszkach, a on słucha uważnie i co chwilę słyszę ciche, urocze "oooch". Chichoczę wtedy, a on chichocze razem ze mną. I kompletnie nie rozumiem tego, co właśnie dzieje się w moim sercu, głowie, a mam wrażenie, że to totalny rozpierdol. Zachwycam się dzieckiem, które dzisiaj zobaczyłam po raz pierwszy, dzieckiem, które jest synem człowieka chcącego mnie zabić, a potem zmieniającego zdanie gorzej niż kobieta podczas okresu. Przyłapuję się nawet na tym, że to nie ma dla mnie żadnego znaczenia, bo pragnę przelać na niego tyle miłości, ile tylko w sobie mam. Jest taki piękny, słodki, maleńki. W dodatku został całkiem sam, jego rodzice nie żyją i jest problem, co z nim począć. Kto się nim zajmie? 

Justin parkuje pod domem, otwiera dla nas drzwi i odpina Caleba. Kiedy tylko stawia go na nogach, podchodzi do mnie, chwyta za rękę i rozgląda się na dookoła. Zapewne czuje się dość niepewnie, jesteśmy ludźmi, którzy nie przebywali z nim codziennie, a teraz nagle znalazł się w nowej sytuacji, z dala od ojca.
- Nie wiem, co kombinujesz, rybko, ale już ja znam to spojrzenie - Jay patrzy na mnie poważne, przepuszcza nas i po chwili docieramy do pokoju. Caleb wskakuje na kanapę, macha nogą i patrzy wprost na mnie - Mam złe przeczucia, kochanie. Jeśli tak się na ciebie gapi to znak, że cię lubi?
- Mam nadzieję, że mnie lubi, bo ja lubię jego - kucam przed nim, rozsuwam bluzę, zdejmuję ją oraz czapkę - Jesteś głodny? - ochoczo przytakuje głową i spogląda na Justina - Co je takie małe dziecko?
- Caleb za półtora miesiąca skończy dwa lata, może jeść prawie wszystko. Oby tylko nie było pikantnie - patrzę na niego zaskoczona, ale on tylko wzrusza ramionami - No, co? Przecież miałem siostrę, prawda? Opiekowałem się nią, jak na starszego brata przystało. Mam małe doświadczenie z bobasami.
- Ależ mi zaimponowałeś, mężu - przysuwam się i soczyście całuję jego pulchne usta - Co z nim będzie?
- Nie mam pojęcia, rybko. Sytuacja nie wygląda zbyt dobrze, każdy ma własne życie, obowiązki, sprawy. Niestety maluch został na tym świecie bez ojca i matki, za to ma potężną rodzinę. Coś wymyślimy.
- Chciałeś mieć dziecko, prawda? - wbijam zęby w wargę, patrzę na niego oczami szczeniaka, a do niego dociera sens moich słów - Może powinniśmy go zatrzymać i wychować, hmm? Tylko na niego spójrz.
- Vivienne, to poważna decyzja, zdajesz sobie z tego sprawę? To dziecko, nie pies! To tak na całe życie.
- Serio? Dziękuję, że mnie oświeciłeś. A nasze dziecko to co? Byłoby tylko na chwilę? Możemy mieć dwójkę.
- Zwariowałaś, wiesz? - kręci głową, podnosi się i ciągnie mnie w górę - Skąd w tobie nagle taki instynkt?
- Sama nie wiem. Po prostu zobaczyłam go i coś we mnie drgnęło. On jest sam, Justin, nie zniosę myśli, jeśli cokolwiek mu się stanie, wiesz? Chrzanię, kto jest jego ojcem. To dziecko w niczym nie zawiniło.
- Zgadzam się z tobą, on jest ponad to. Po prostu zaskakujesz mnie jak diabli, rybko. Nie byłaś gotowa na dziecko, prawda? Chciałaś jeszcze poczekać, studiować. Taki mały szkrab to ogromny obowiązek.
- Domyślam się, ale chyba sobie poradzę, co? Studia nie zając, nie uciekną, a on potrzebuje nas teraz.
- Pomyślimy o tym jutro, dobrze? Na razie trzeba go nakarmić no i zająć zabawą. Więc jak, mamusiu?
- Do dzieła, tatusiu - puszczam mu oczko, całuję, a po chwili Caleb wpycha się między nas. Bestia!



Jay POV:
Noc przebiegła spokojne. Caleb spał z nami, a raczej z Vivienne, bo wręcz przykleił się do jej ciała, a dla mnie nie został nawet skrawek! Więc tak to będzie wyglądać? Przywłaszczy ją sobie, a ja będę musiał obejść się smakiem? Co to, to nie! Przeskakuję na drugą stronę łóżka, po czym przytulam się do ciepłych pleców mojej żony. Mruczy pod nosem, wierci się i wciska pupę w moje krocze. Jasny gwint, pragnę jej.
- Kusisz mnie tyłeczkiem, rybko? - szepczę jej do ucha, porusza biodrami i perfidnie się o mnie ociera! - Poważnie? Podniecasz mnie, kiedy tuż obok, przyklejony do twoich piersi śpi Caleb? Bardzo nie ładnie.

- Jest jeszcze wcześnie, na pewno się nie obudzi - mówi sennie i schyla głowę, spoglądając na malucha.
- Nie mam zamiaru kochać się z tobą, kiedy on śpi tuż obok. To dziwne! Nie skupię się na swojej robocie.
- Nie marudź, Jay - karci mnie, przenosi dłoń do tyłu i wsuwa w bokserki, ściskają mojego kutasa.

- Jesteś niemożliwa. Przesuń go na moją stronę - posłusznie wykonuje moje polecenie, Caleb wierci się przez moment, ale po chwili śpi dalej - Od razu lepiej - napieram na jej ciało, zsuwam majtki i po chwili jestem w środku - Och, ależ za tym tęskniłem, kochanie. Boję się, że on mi to odbierze, wiesz?
- Bredzisz - dyszy ciężko, zarzuca nogę na moje biodro, czym daje mi dostęp do maleńkiego guziczka.
- Nie wydaje mi się, ale nie pozwolę mu na to, aby mi ciebie zabrał. Będzie musiał się ze mną podzielić.
- Jesteś nienormalny, zamknij się już - burczy pod nosem, zmienia pozycję i teraz to ona przejmuje kontrolę. Podziwiam jej piękną twarz, kiedy siedzi na mnie i kołysze się w przód i w tył.


Po południu jedziemy do domu Henry'ego. Sonia wskazała nam adres i po czterdziestu minutach byliśmy na miejscu. Nie ukrywam, skurczybyk kupił sobie willę, jakby miał tu pomieścić co najmniej z cztery rodziny. Tymczasem był sam z małym dzieckiem. A może miał ich więcej, tylko o tym nie wiedzieliśmy?
- Zapraszam - Sonia wita nas w drzwiach, wpuszcza do środka i prowadzi do salonu - Spakowałam rzeczy małego. Jego ubrania, zabawki, wózek oraz łóżeczko. Zaraz powinna przyjechać firma przeprowadzkowa.
- Świetnie! Dziękuję, że zajęłaś się wszystkim. Nie do końca jeszcze ogarniam całą tą dziwną sytuację.

- Ja również. Nadal jestem w szoku, iż Pan Henry nie żyje. Bywał porywczy, ale traktował mnie dobrze.
- Cieszę się. Kiedy właściwie mój wuj zamieszkał w tym domu? Miał nakaz powrotu do Teksasu.
- Och, nie wyjechał - co takiego?! - Zaszył się tutaj i stąd zarządzał interesami. Wspominał o Pańskim bracie, nie zgadzał się z jego decyzją i był bardzo zły. Mieszkał tutaj od momentu, w którym miał wziąć ślub z panienką Katheriną - niech to szlag, zrobił nas wszystkich w chuja! Olał nakaz Thomasa.
- Bosko - burczę pod nosem, Caleb biega po salonie i zbiera resztę swoich zabawek. Nagle dociera do mnie prze słodki głosik Vivienne, odwracam się za siebie i kręcę głową. Trzyma w ramionach małego, szarego kotka i grucha do niego jak do Caleba. Kiedy jednak posyła mi "to" spojrzenie, wiem, co się święci - Nie, nie i jeszcze raz nie, rybko. Wybij sobie z głowy, kota nie zabieramy. Nie przepadam za zwierzętami.
- Ale spójrz na niego, jest jeszcze maleńki, Jay! Nie możemy go tutaj zostawić całkiem samego. Proszę!
- Vivienne, nie zachowuj się jak dziecko, proszę. Kot nie jest nam do niczego potrzebny, prawda?
- Będzie nam weselej - posyła mi szeroki, rozbrajający uśmiech i czule całuje w usta - Proszę, mężu.
- Dlaczego do cholery grasz na moich uczuciach, huh? Wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko, skarbie.
- Świetnie! Soniu, możesz spakować również wszystko dla kotka? Karmę, kuwetę, drapak - co takiego?!
- Już tego żałuję - przecieram twarz rękami, a Sonia chichocze na nasz widok. Tsa, boki zrywać!


Wieczorem oglądamy bajki. Vivienne leży na kanapie, przebrana w piżamę, a na niej leży Caleb. Przytula się do cycków, które należą tylko do mnie, ssie smoczek, którego musimy go oduczyć, zalecenie Sonii, i prawie zasypia. Przyglądam im się zamyślony, ale oboje wyglądają tak słodko, aż coś chwyta mnie za serce. Może faktycznie to szalona decyzja, ale jestem skłonny zaopiekować się tym maluchem, aby wyrósł na porządnego człowieka. Pragnę zostać ojcem, chociaż sądziłem, że to Vivienne urodzi mi dziecko. Sytuacja nieco się zmieniła, a ojcostwo spadło na mnie niczym tona cegieł, przygniatając boleśnie. Miałem mnóstwo wątpliwości, bałem się, ale wystarczyło tylko na nich spojrzeć, aby mieć nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży. Vivi była bezpieczna, wyszła za mnie, a mój cel został osiągnięty. Była moja na zawsze.





**********************************

Hejo :)

Postaram się dodać jutro rozdział, bo to będzie ostatni :)

Buziaki!

Kasia


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro