VII: Boisz się zębów?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Powoli otworzyłam oczy czując na twarzy ciepłe promyki słońca łaskoczą mój nos i sprawiają, że pojawia się na nim co raz więcej piegów. Przeciągnęłam się leniwie wplatając palce w długą i miękką trawę. Czułam błogi spokój i bezpieczeństwo. W oddali śpiewał słowik cieszący się z każdej sekundy życie i zachwycający innych swoim śpiewem. Wiatr szumiący w wysokiej trawie i witający swoimi chłodnymi ramionami z osobna każdy listek, gałązkę, łodyżkę, gałąź, konar, pień, całe lasy, łąki, ściany ludzkich domostw, wysokie wieżowce i drapacze chmur. Żadnych ścigających mnie, przerażających człekopodobnych stworzeń z długimi kłami, pazurami lub częściami ciał zwierząt. Stworzeń rodem z horrorów, które chcą zamienić mnie w swoje dane główne po przystawce w postaci jakiegoś niewinnego zwierzątka.

Po chwili zauważyłam z zaskoczeniem, że nastała ciemność, wiatr przestał wiać, słowik śpiewać, trawa w moich dłoniach stała się suchym sianem, a na moją twarz upadła pojedyncza kropla. Usiadłam czując nagle przeraźliwe zimno. Znajdowałam się na czymś co jeszcze chwilę temu musiało być piękną łąką z gdzieniegdzie rosnącymi rozłożystymi drzewami. Teraz wszędzie widać było nagą i popękaną ziemię, w niektórych miejscach można było dostrzec kępy suchej trawy. Drzewa były ogołoconymi z liśćmi rzeźbami smutku i rozpaczy. Grzmot zahuczał w oddali informując o zbliżającej się burzy. Wstałam z ziemi i ile sił w nogach zaczęłam biec przed siebie. Bałam się burzy bardziej niż nawet samych potworów. Był to jeden z nieuzasadnionych lęków z czasów kiedy byłam dzieckiem, którego nie mogłam się wyzbyć. Nagle przede mną pojawił się znajomy drewniany dom z kamienną podmurówką, w którym spędziłam dzieciństwo. Na parapetach stały donice z kwitnącymi kwiatami. Farba na deskach i okiennicach była świeżo odmalowana.

Okiennice, drwi i ramy okien były ciemnobrązowe, a deski białe. Weszłam na ganek przeskakując nad trzecim stopniu, który jak zapamiętałam okropnie trzeszczał i niebezpiecznie uginał się pod ciężarem ciała. Chwyciłam za klamkę i ze zdziwieniem zauważyłam, że drzwi były otwarte:

- Mamo? Tato? - zawołam w głąb domu wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi. Wszystko wyglądało jakby mieszkała tu normalna rodzina. Drewniane schody na górę były przez środek przykryte czerwono-zielonym chodnikiem. Poręcz była delikatnie obdrapana przez ciągłe używanie. Z salonu dobiegały odgłosy wieczornych wiadomości z kuchni uciekał zapach zupy kukurydzianej.

Wszystko wyglądało normalnie, jednak czułam, że coś było nie tak jak powinno. Powoli przeszłam po miękkim spranym czerwonym dywanie. Skręciłam w lewo do kuchni. Zupa spokojnie bulgotała na gazie, chleb dopiekał się w piekarniku, jednak nikt nie pilnował przygotowujących się dań. Spojrzałam na ziemię dostrzegając ogromną plamę krwi na ziemi. Krzyknęłam przerażona i wbiegłam do małego salonu. Na ekranie telewizora spływały trzy krople krwi pozostawiając czerwone smugi. Zagłówek fotela, który stał przed urządzeniem pokrywała bordowa plama krwi

Żołądek podszedł mi do gardła, a mdłości pojawiły się równie szybko jak miłe wspomnienie z dzieciństwa zamieniło się w niedawny horror nastolatki. Wybiegłam z małego saloniku i wbiegłam na korytarz. Drzwi były otwarte, a mogę przysiąść na własną, niezbyt drogocenną, duszę, że je zamknęłam. Spojrzałam na ścianę naprzeciw drzwi do kuchni gdzie odkąd pamiętam wisiało prostokątne lustro w szerokiej ramie sięgające prawie ziemi.

To co zobaczyłam nie zgadzało się z moim wyobrażeniem o tej scenie. Miałam na sobie ogrodniczki z łatami na kolanach, które uwielbiałam w dzieciństwie, koszulkę w pstrokate kwiaty i czerwone, sprane trampki. Blond włosy, które układały się w lekkie fale miałam związane w dwa kucyki po obu stronach głowy. Cera była blada, a tęczówki krwiście czerwone, spojrzałam na dłoń, którą zaciskałam w pięść. Żołądek wywinął koziołka, kiedy dostrzegłam w dłoni długi nóż kuchenny, który był cały we krwi. Upadłam na ziemię i zwymiotowałam upuszczając nóż. Dławiło mnie poczucie winy lub wyrzuty sumienia.

Usłyszałam śmiech. Cichy, dziewczęcy. Nerwowo rozejrzałam się po pomieszczeniu jednak nikogo nie dostrzegłam:

- Spójrz w lustro Vici– tylko najbliżsi używali zdrobnień mojego imienia, dlatego sugerując się głupim poczuciem bezpieczeństwa odwróciłam się. Dziewczyna w lustrze wyglądając tak samo jak ja stała w oddali, tak, że było widać całą jej sylwetkę.

Uśmiechnęła się widząc jak wypełniłam jej polecenie, a ja dostrzegłam w jej ustach dwa długie wampirze kły:

- Jak tam pierwszy raz? Uwierz mi na początku zawsze jest ciężko – przekrzywiła głowę w bok. - Dobrze sobie poradziłaś. Zasłużyli na to – wyszczerzyła kły w psychopatycznym uśmiechu.

- O czym ty mówisz? - wychrypiałam oddychając ciężko czując kolejną zbliżając się falę mdłości. Starałam się oddychać spokojnie jednak było trudne.

- Spójrz za siebie – wyprostowała się – proszę – dodała po chwili. Usilnie starałam się zaciskać powieki i nie odwrócić głowy, ale nieznana mi siła zmusiła mnie do otworzenia oczu i spojrzenia przez ramię na salon.

Poczułam jakby kwas wypalał mi wnętrzności. Na dywanie leżały ciała moich rodziców. Zmasakrowane i zakrwawione w ogromnych kałużach krwi:

- Patrz na swoje dzieło. Napawaj się tym widokiem – mówiła dziewczyna z lustra. Po moich policzkach płynęły łzy. Nie mogłam się ruszyć, nie mogłam zamknąć oczu. Zaczęłam krzyczeć. Głośno. Rozpaczliwie. Z błaganiem by dom się zawalił i abym mogła zginąć pod gruzami.

~*~

Zerwałam się z krzykiem z materaca. Po chwili przycisnęłam dłonie do ust uświadamiając sobie, że znajduję się w dziwnym miejscu, a co najbardziej mnie zaskoczyło - żyłam! Rozejrzałam się uważnie po pomieszczeniu, w którym się obudziłam szukając zagrożenia lub broni. Siedziałam na bardzo miękkiej gąbce, która przykrywa była delikatnym materiałem. Poduszka była prawie płaska, ale bardzo miękka za przykrycie służył grubszy kawałek materiału. W rogu stało coś na wzór szafy z starych kufrów podróżnych.

Spojrzałam w bok na okno i zobaczyłam ścianę wody przez którą mogłam dostrzec przepływającą ławicę ryb oraz meduzy, które wyglądały przepięknie kiedy promienie światło prześwietlały ich ciała. Wstałam z miękkiego łózka i postawiłam stopy na chłodnej podłodze, która składała się z gładkich, różnokolorowych kamyków. Podeszłam do ,,okna'' zaciekawiona. Ostrożnie dotknęłam tafli wody, a na jej powierzchni pojawiły się charakterystyczne okręgi.

Zdusiłam okrzyk strachu kiedy podpłynął do mnie ciekawski delfin. Powoli wsunęłam dłoń w ciecz i dotknęłam pyska stworzenia, które wydało charakterystyczny wysoki dźwięk, zakręciło się wokół własnej osi po czym odpłynęło ku górze. Spojrzałam w tamtym kierunku zauważając spód małej rybackiej łódki. Wyjęłam rękę z cieczy zauważając zbliżającą się ławicę kolorowych ryb, która przesłoniła widok. Kiedy ostatnie ryby przepłynęły skupiłam się na widoku. Kolorowe koralowce wyglądały niczym ozdobne krzewy w tym olbrzymim podwodnym ogrodzie. Lekko kołysały się wraz z prądem morskim przez co od czasu do czasu z swoich schronień wyłaniały się stworzenia w wielu kolorach. W oddali zauważyłam ruiny z jasnego kamienia, zapewne marmuru. Wysokie białe kolumny stały dumnie pośród łąki wodorostów, a kiedy rośliny poruszały się można było też zobaczyć pozostałości sklepienia w postaci ogromnych białych kamieni.

Usłyszałam szelest za swoimi plecami i odwróciłam się. Za mną stała niewysoka rudowłosa dziewczyna, której ogniste loki były pozostawione same sobie i jedynie spięte po bokach głowy małymi muszlami, które sprawiały, że kosmyki nie opadały jej na twarz. Miała na sobie zwiewną sukienkę bez rękawów z materiału przypominającego bielone płótno. W dłoniach trzymała stosik ciemnych materiałów. Twarz miała okrągłą o bladej cerze nie skalanej chociaż jednym piegiem lub pryszczem. Mogła być w moim wieku lub troszkę starsza. Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie ukazując szpiczaste czubki zębów, a na ten widok zrobiłam krok w tył prawie wpadając w ścianę wody.

Nie przeraził mnie stan jej uzębienia, a raczej to, że gdyby zechciała, to tymi ostrymi szpilkami mogłaby pozbawić mnie dłoni. Dziewczyna zakłopotana położyła stosik materiałów na materacu, po czym lekko się rumieniąc odezwała się:

- Wybacz... po prostu jeszcze nie umiem nad tym panować – zaczęła się tłumaczyć nieśmiało zerkając na mnie spode ciemnych i długich rzęs. Przełknęłam ślinę czując jakby serce biło mi w gardle. Sama dziewczyna nie wyglądała na groźną, ale jej zęby mogłyby służyć za maszynkę do mięsa. Victoria ogarnij się!- doprowadziłam się do porządku i wyprostowałam się.

Wysiliłam się na lekki uśmiech chcąc przekonać dziewczynę, że wszystko jest w porządku:

- Spokojnie. Ja też nie zawsze nad wszystkim panuję. Na przykład nad głupimi pomysłami – zażartowałam z siebie uświadamiając sobie jakim kretynizmem się wykazałam wskakując do lodowatej wody z wysokości ponad stu metrów i nie posiadając żadnych umiejętności pływackich. Dziewczyna zachichotała cichutko:

- Przy takich przystojnych młodzieńcach nie jedna straciłaby głowę – stwierdziła rumieniąc się i rozkładając na łóżku przyniesione rzeczy. Przewróciłam oczami zdegustowana. Rozumiem, że skakanie z klifu nie poprawiło mi renomy inteligentnej, ale żeby tak od razu zrzucać to na oczarowanie męską urodą? Czy ja nawet już wyglądam na tak głupią jak jestem?

- Słuchaj. Tak między nami kobietami, Ci dwaj imbecyle przyczepili się do mnie i nie chcą się odczepić. Nie obchodzi mnie to jak wyglądają, ale jak na razie ciągle ściągają na mnie kłopoty – powiedziałam zimno krzyżując ręce pod biustem i dla efektu sfrustrowania przewróciłam ostentacyjnie oczami. Chciałam by dziewczyna myślała, że naprawdę mam ochotę pozbyć się dwóch wampirów. Czy było to zgodne z prawdą? Owszem. Miałam dość ciągłych docinków i uprzykrzania życia przez Blacka, a jego przyjaciel nie zapowiadał się być dużo lepszy. Jedyną rzeczą, która zatrzymywała mnie, przed wygarnięciem czarnowłosemu co sądzę o jego rozwiązłym trybie życia, stosunku do mnie i tym, że wiecznie sprowadza na mnie kłopoty było to, że zbyt wolno biegam i nie zdołałabym mu uciec. No i to, że byliśmy na dnie oceanu... ale to przecież tylko drobny szczegół, prawda? Czyli w sumie dwie rzeczy powstrzymywały mnie przed szczerością i ucieczką od denerwującego wampira oraz jego szwabskiego (tak myślę) przyjaciela, który najchętniej zadźgałby mnie już w tamtym lesie.

Dziewczyna ponownie zachichotała przez co ponownie zwróciłam na nią uwagę:

- Gdybyś chciała się ich pozbyć nie wciągnęłabyś ich za sobą – uśmiechnęła się

- A skąd pewność, że nie chciałam ich utopić? – odgryzłam unosząc brew i patrząc na rudą z politowaniem. Ta tylko ponownie głośno i wysoko zachichotała:

- Oj głuptasku... - zwróciła się do mnie jak do dziecka – wampirów nie da się utopić – powiedziała z uśmiechem zapewne mając mnie za skończoną kretynkę.

- Dziękuję za informację. Na pewno wykorzystam w przyszłości – fuknęłam przewracając ponownie oczami, Niby skąd miałam... Victoria nie usprawiedliwiaj się! Nawet małe dzieci wiedzą, że wampirów nie da się utopić! Dziewczyna przekrzywiła głowę z uśmiechem i po chwili odezwała się;

- Ciekawy z ciebie przypadek – zaczęła. – Jeszcze nikt chyba nie wskoczył do nieznanej wody tak chętnie jak ty – zacisnęłam dłoń w pięść wbijając w jej wnętrze paznokcie zirytowana, jej drążeniem tematu. – Pójdę już – stwierdziła krótko po czym wyszła z pokoju zerkając na mnie po raz ostatni zanim zniknęła za zamykającymi się drzwiami. Odetchnęłam głęboko czując ulgę, że w końcu sobie poszła. Sama dziewczyna może nie byłaby taka denerwująca tylko jej ciągłe chichotanie i wracanie do jednego tematu. Wzdrygnęłam się czując zimny dreszcz na plecach po czym spojrzałam na przyniesione rzeczy. Zdecydowanie były to nie moje ubrania, ale nie zamierzałam narzekać widząc długie, luźne bojówki z czarnego grubego sztruksu i koszulkę na ramiączkach w tym samym kolorze co spodnie. Obok leżał stosik z czystą bielizną. Spojrzałam na to co miałam na sobie. Siateczka rajstop była porwana w kilku miejscach i nie tylko tam gdzie zranił mnie dziwny stwór. W tym miejscu widniały trzy szerokie blizny o szarpanych krawędziach. Lekko pokręciłam nosem na to jak wyglądają po czym uświadomiłam sobie jedną rzecz, ile ja tu już muszę leżeć skoro rany się już zagoiły, a nawet zabliźniły? Miesiąc? Może dłużej? Na chwilę poczułam ogarniającą mnie panikę po czym z żalem i bólem stwierdziłam, że nikt mnie nie będzie szukał. Włącznie z policją, która zapewne uznała mnie już za zmarłą.

Westchnęłam głośno i zgarnęłam czyste ubrania rozglądając się za miejscem, w którym mogłam się przebrać. Ogromna ściana wody wyglądała przepięknie i zapewne byłaby cudownym ułatwieniem by podglądać co się dzieje w pokoju, a w tym osoby, które się w nim znajdują. Co to to nie. Podziękuję jeszcze za Krakena, który by patrzył jak się przebieram.

~*~

Po tym jak już odnalazłam łazienkę. Przysięgam, że drzwi były w identycznym kolorze co ściany i to wcale nie tak, że usprawiedliwiam swoją ślepotę! Wracając, po tym jak się umyłam, ubrałam w czyste ubrania oraz stwierdziłam, że nie wyglądam na młodszą siostrę Urszuli... w sumie mogłybyśmy być podobne... chociaż wielka ośmiornica zamiast tyłka brzmi ciut drastycznie. W sumie bycie rybą lub węgorzem, który może robić za ładowarkę do telefonu, od pasa w dół też nie brzmi lepiej. Spojrzałam na swoje nogi skryte pod materiałem spodni:

-Widzicie moje drogie balerony. Nie zamienię was na drugą połowę walenia- stwierdziłam z uśmiechem wychodząc z łazienki po czym zaczęłam się zastanawiać co powinnam zrobić.

Nie znałam terenu, a pozostanie w pokoju brzmiało nudno. W końcu podjęłam kolejną decyzję balansującą na granicy brawury i głupoty. Ostatnio podejmowałam głównie takie decyzje i zazwyczaj brzmiały one bardziej głupio niż brawurowo, ale to tylko szczegół. Wyszłam z pokoju i zaczęłam przemierzać korytarze. Po prawej stronie stale towarzyszyła mi ściana wody, a po lewej wapienna ściana na której można było dostrzec odciski muszelek skorupiaków, roślin i pancerzy zwierząt. Kiedy mijałam już chyba trzecie rozwidlenie korytarzy na którym skręciłam w lewo. Owszem, aby jeszcze bardziej pogłębić swoją nieznajomość terenu skręcałam raz w lewy, a raz w prawy korytarz. Z jednego z pokoi wyszła rudowłosa, która przyniosła mi czyste ubrania. Otworzyła usta ze zdumienia widząc mnie i odezwała się:

- Nie jesteś w pokoju? – zapytała nerwowo

- Jak ostatnio sprawdzałam to nie było mnie tam – stwierdziłam luźno i skrzyżowałam ręce na klatce piersiowej kiedy z pokoju wyszedł znajomy mi już posiadacz paskudnej gęby.

- Naprawdę? – uniosłam brew do góry i pokręciłam głową z niedowierzaniem. – Nawet pod wodą musisz zaliczyć jakąś dziewczynę? – Zapytałam obrzydzona, a policzki rudowłosej w jednej chwili zmieniły kolor na ciemnoróżowe. Prawa brew Blacka poszybowała do góry:

- Nie wiem co w tej chwili próbujesz udowodnić – stwierdził luźno, a dziewczyna ze spuszczoną głową minęła mnie potrącając przy tym barkiem. Spojrzałam na nią przez ramię akurat w momencie kiedy puściła się biegiem korytarzem. – Byłem całkowicie grzeczny i trzymałem ręce przy sobie – uśmiechnął się szeroko z charakterystycznym błyskiem w oku wywołując moje pełne politowanie westchnięcie. Palant.

- Czy masz tak wielkie braki szarych komórek... - zaczęłam jednocześnie zirytowana i zniesmaczona jego zachowaniem. Czy on nawet w takiej sytuacji musiał sobie dogadzać?:

- Nie kończ – przerwał mi. – Niech zgadnę, co chciałaś powiedzieć... Hm... – udał zamyślenie nawet dotykając przy tym dłonią brody w pozie myśliciela. – Czy masz tak wielkie braki szarych komórek, że myślisz tylko kroczem? – powiedział z kpiną patrząc na mnie z złośliwym uśmieszkiem błąkającym się na ustach. Zacisnęłam szczękę chcąc pokazać, że nie poddałam się w naszych dogryzkach. Staliśmy w milczeniu zabijając się wzrokiem, a z mimik naszych twarzy wręcz bił upór i zaciekłość pomimo, że nie toczyliśmy wojny na słowa.

- Tu jesteście – usłyszeliśmy znajomy głos. Spojrzałam w kierunku z którego dobiegał dopiero wtedy kiedy Black odwrócił wzrok. Uśmiechnęłam się półgębkiem. Wygrałam tą bitwę.

Brunet podszedł do nas, a ja mimowolnie zwróciłam uwagę na jego strój. Nie byłam znawcą mody, ale zwracałam na to uwagę i traktowałam to jako jeden z wyznaczników tego jak ktoś mnie traktuje lub jakie ma nastawienie. Chłopak miał na sobie luźną koszulę w kolorze jasnej szarości, swoją kurtkę, a do tego czarne spodnie i ciężkie wojskowe buty. Przez źle ułożony kołnierzyk koszuli dostrzegłam skrawek czarnego tatuażu na szyi. Przypominał on jakiegoś drapieżnego ptaka, chyba był to jastrząb lub sokół jednak nie byłam pewna. Brunet zmarszczył czoło po czym poprawił koszulę, a ja wyprostowałam się i skrzyżowałam ręce pod biustem:

- Czyli jednak znasz jakiś inny język poza niemieckim – mruknęłam błądząc wzrokiem po korytarzu szukając wyjścia lub kogoś kto pomógłby mi odnaleźć się w tym labiryncie korytarzy.

- Owszem – odparł jednak było to bardzo niezrozumiałe przez mocny, twardy akcent chłopaka – ale to nie znaczy, że muszę używać języka Anglosasów by wszystko dotarło do twojej ograniczonej blond głowy – powiedział zimno i spojrzał na mnie jawnie ze mnie kpiąc. Zdawałam sobie sprawę z tego, że nie jestem typem człowieka, któremu nauka języków przychodziła z łatwością. W moim przypadku nauka gramatyki lub słówek była jak droga przez mękę więc z tego powodu nie zamierzałam wszczynać bójki. Chociaż patrząc na bruneta moje szanse były raczej marne. Skończyłaby jako plama na podłodze i odwieczna nienawiść sprzątaczki, która musiałaby zmywać moje zwłoki z podłogi. Uśmiechnęłam się lekko:

- Właścicielka tej ograniczonej blond głowy uratowała Wam życie – stwierdziłam na co Black parsknął, a jego przyjaciel przewrócił oczami

- Skacząc z klifu uratowałaś nam życie? – zapytał Black

- Tak – stwierdziłam twardo zauważając ruch w odległym końcu korytarza i idąc w tamtym kierunku:

- Rzeczywiście mogliśmy tylko rozbić się o skały lub tylko utopić – usłyszałam za plecami kpiące stwierdzenie bruneta na co odwróciłam się i idąc tyłem rzuciłam:

- Przecież wampiry nie mogą się utopić – uśmiechnęłam się kpiąco widząc ich zaskoczone, a jednocześnie oburzone miny. Odwróciłam się i zderzyłam się z czyimś ciałem. Od razu straciłam równowagę i prawie runęłam na ziemię, jednak w połowie drogi zawisłam w powietrzu czując dłonie splecione na moich plecach. W całym tym zamieszaniu zamknęłam oczy, a teraz powoli otworzyłam najpierw prawe, a potem lewe oko chcąc zobaczyć co się stało. Z zdziwieniem stwierdziłam, że ręce na moich plecach należą do blondyna o całkiem ładnej aparycji. Lekko kanciaste rysy twarzy, śniada cera, prosty nos, wąskie różowe wargi i oczy w korze morskiej toni. Ale mam poetyckie porównania, a wystarczyło tylko przeżyć skok z klifu i wszystkie prace z angielskiego byłyby perfekcyjne. Po chwili z przestrachem zauważyłam, że twarz chłopaka zbliża się do mojej na co zareagowałam instynktownie. Uderzyłam chłopaka w policzek otwartą dłonią, a już po chwili leżałam na podłodze, bo blondyn zabrał dłonie z moich pleców.

Cicho zaklęłam czując jak mocno uderzyłam głową o posadzkę. Podniosłam się na łokciu jedną ręką rozmasowując potylicę:

- Zwariowałeś człowieku? – syknęłam w kierunku chłopaka masując obolały tył głowy i siadając na ziemi. Blondyn zmieszał się i kucnął przede mną. Spojrzałam na niego spode łba i dopiero teraz zauważyłam, że jego szyję pokrywają błyszczące łuski w morskim kolorze bardzo podobny do barwy jego tęczówek.

- Człowieku? – zapytał patrząc na mnie badawczo i wyciągając dłoń do mojej twarzy. Wziął w palce kosmyk moich włosów przez co teraz zauważyłam, że jego paznokcie przypominają szpikulce. Spięłam się oddychając płytko kiedy dotarło do mnie, że gdyby wbił ten pazur w odpowiednie miejsce na szyi wykrwawiłabym się na miejscu. Chłopak uśmiechnął się w przyjaznym geście, ale tym tylko wywołał mój krzyk. Zęby chłopaka przypominały tysiące małych szpilek i w dodatku były ubrudzone krwią. Taaak... w tym momencie ewidentnie zapomniałam o uzębieniu rudowłosej. Szybko wstałam i w błyskawicznym tempie znalazłam się na plecami czarnowłosego wampira.

- Co ty robisz? – zapytał zaskoczony Black chcąc się odwrócić, ale uniemożliwiłam mu to trzymając go za ramiona i wbijając w nie palce. Wampir jeszcze parę razy próbował się obrócić, lecz za każdym razem chowałam się za nim. Do momentu kiedy odwrócił się plecami do blondyna, wtedy spanikowana stanęłam z wampirem twarzą w twarz. Musiało to wyglądać komicznie, ale ja byłam naprawdę przerażona perspektywą tego co mogłoby się stać gdyby chłopak nagle mnie ugryzł. – Odbiło ci? – zapytał niebieskooki chwytając mnie za ramiona i tym samym uniemożliwiając dalszą ucieczkę. Spojrzałam na niego przerażona:

- Ja tylko ratuję się przed pogryzieniem – powiedziałam spanikowana, wychylając się lekko i zerkając na to co dzieje się za plecami Blacka. Blondyn podniósł się ze stękiem z ziemi. Kiedy zdążyłam go jeszcze powalić? Wampir spróbował ostatni raz postawić przed blondynem, ale mocniej wbiłam palce w jego ramiona. – Nie ruszaj się – szepnęłam desperacko

- Przed pogryzieniem? – uniósł jedną brew pochylając się lekko.

- Widziałeś jego zęby? Są straszne! – szepnęłam, na co Black uniósł brew jeszcze wyżej. Chłopak za jego plecami rozmasował kark po czym wyprostował się

- Boisz się zębów? – zapytał na co przestałam stale zerkać na to co się dzieje za jego plecami, a spojrzałam na niego zaskoczona. Wampir widocznie powstrzymywał rozbawienie kiedy ja tu bałam się, że blondyn mógłby jednym ugryzieniem mnie zabić. Czy on był poważny?!

- Co?! – warknęłam puszczając jego ramiona, ale jego dłonie nadal pozostały na moich. Usłyszałam śmiech przez co od razu zwróciłam swój wzrok w kierunku, z którego dochodził dźwięk. Niemiec uśmiechał się od ucha do ucha rozbawiony i nawet nie próbował tego ukryć. Po chwili odchrząknął poważniejąc przez co straciłam nim zainteresowanie i odwróciłam głowę. W tym samym momencie zrobił to Black przez co teraz ponownie patrzyliśmy na siebie. Ja wściekle i niezrozumiale, On chłodno i ze znudzeniem. W jednej chwili postanowiłam dać upust swoim emocjom. Zamachnęłam się, jednak moja otwarta dłoń zatrzymała się tuż przed twarzą czarnowłosego wampira. Mocny uścisk na nadgarstku jakby miał mi uświadomić jaki błąd popełniłam.

Wyszarpałam dłoń mierząc go wściekłym spojrzeniem. Po chwili minęłam go i podeszłam do blondyna. Uśmiechnęłam się przepraszająco:

- Wybacz za moją reakcję – powiedziałam skruszona, a chłopak tylko uśmiechnął się blado. Po czym się odezwał:

- Nigdy nie widziałaś syren, mam rację prawda? – lekko kiwnęłam głową zgodnie z prawdą. – Tak myślałem – rzucił luźno poprawiając włosy, a łuski na szyi zalśniły. Chłopak zmieszał się kiedy usłyszał znaczące odchrząknięcie za mymi plecami. – Tak... zapomniałem. Król i królowa wzywali – chwila moment... para królewska?! Już miałam zapytać czy syren nie żartuje, ale ten ruszył przed siebie. Po chwili brunet potrącił mnie barkiem kiedy mnie mijał by ruszyć za blondynem:

- Tylko nie krzycz – usłyszałam rozbawiony głos blisko mojego ucha, na co machnęłam w tamtym kierunku ręką z nadzieją, że Black jak natrętna mucha oberwie w nos. Niestety zdążył się wyprostować niwecząc przy tym moje szanse na tak drobny sukces w postaci szczycenia się, że udało mi się przywalić mu w twarz. Po raz kolejny zresztą. Trudno, musi mi wystarczyć ten jeden raz kiedy nie spodziewał się ataku ze strony zaspanej mnie.

- Zostaw ją, bo jeszcze ktoś pomyśli, że polubiłeś tą smarkulę- odezwał się po angielsku brunet zatrzymując się parę metrów przed nami i obracając przez ramię w naszym kierunku. Zacisnęłam dłonie w pięści, a usta w wąską kreskę już mając mu się odgryźć za nazwanie mnie smarkulą, ale zostałam poklepana po głowie:

- Spokojnie chihuahuao – zaśmiał się czarnowłosy poklepując mnie po głowie przez co posłałam mu groźne spojrzenie na co ten zareagował tak jakby miał zaraz się roześmiać. Oburzona ruszyłam przed siebie z cichą nadzieją, ze nie zgubię się w tym labiryncie korytarzy o wapiennych i piaskowych ścianach. Byłoby naprawdę niezręcznie jeśli bym zabłądziła. Kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią wody. W pałacu mitycznych stworzeń, które zdaniem ludzi nie istnieją. Nawet gdybym kiedykolwiek zgłosiła na policję porwanie rodziców, to po pytaniu gdzie byłam w czasie od ich porwania, aż do zgłoszenia tego, zapewniłabym sobie dożywotni pobyt w psychiatryku. W osobnym pokoju i kaftanie bezpieczeństwa. Będę musiała wziąć sprawy w swoje ręce.

~*~

Po kilku minutach marszu dotarliśmy do Sali tronowej. Nie spodziewałam się, że podwodny pałac może być tak ogromny podobnie jak jego najważniejsze pomieszczenie. Podłoga była istną mozaiką złożoną z wielu milionów kolorowych szkiełek. Przedstawiała ona kolorowe ryby różnej wielkości, od małego i pomarańczowego błazenka Nemo do nawet jednego rekina młota. W sumie racja, na orkę czy wieloryba mogłoby zabraknąć miejsca i szkiełek. Ściany były ciasno splecionymi koralowca w wielu barwach, a gdzieniegdzie można było dostrzec białe marmurowe kolumny, które zapewne podtrzymywały zaczarowane sklepienie. Patrząc w górę można było dostrzec niewyraźne sylwetki nurków w czarnych kostiumach oraz toczące się swoim rytmem morskie życie.

Kilka metrów przed nami stały dwa trony. Oba stworzone z sporych rozmiarów głazów, które ktoś jakby w pośpiechu ociosał tak aby powstały siedziska, podłokietniki i niskie oparcia zachowując przy tym niezmieniony owal głazu. Jeden z tronów był zajęty przez kobietę o kręconych ciemnobrązowych włosach, które od razu na myśl przywołały mi fryzurę Annabeth. Momentalnie zamarłam. Przyjaciółka była naprawdę wrażliwa i na pewno przejmowała się teraz tym co się ze mną stało, a ja nawet nie zdołałam jej odpisać po tym jak się obudziłam. Momentalnie poczułam jakby ktoś uczepił do mojego serca spory kamień, który ciągnął je w dół. (I nie był to zawał serca)

Poczucie winy zapewne będzie mi towarzyszyć w wielu formach dopóki nie spełnię wszystkich swoich celów, a bliskie mi osoby będą cierpieć przeze mnie. Mam nadzieję, że Jason nie pozwoli Ann doprowadzić się do paranoi. I obym ja sama się do niej nie doprowadziła.

Kobieta uśmiechnęła się przyjaźnie wstając z tronu, a jej biała, długa suknie dotknęła ziemi zasłaniając kostki, na których przed chwilą dostrzegłam złote bransoletki. Miała ona oliwkową karnację oraz twarz w kształcie kwadratu. Oczy w kolorze kawy i spory nos nadawał jej urody kobiety pochodzące z krajów basenu Morza Śródziemnego. Po chwili odezwała się:

- Witajcie – powiedziała miękkim głosem, którego, aż chciało się słuchać. Oba wampiry pokłoniły się przed kobietą, a ja dalej stałam prosto wsłuchując się w jej głos i patrząc na nią jak ciele na malowane wrota. Jej głos działał na mnie niczym ciepłe kakao. Było mi tak błogo i przyjemnie, że miałam ochotę podejść bliżej by jeszcze lepiej usłyszeć co mówi. Nagle poczułam chłodną dłoń na swojej mostku, co mnie otrzeźwiło. Zamrugałam dostrzegając, że stoję zdecydowanie zbyt blisko królowej. Teraz mogłam zauważyć takie szczegóły jak drobne zmarszczki wokół ust i cienką srebrną opaskę ozdobioną drobnymi kryształkami na jej bujnych włosach sięgających połowy pleców.

Zrobiłam krok w tył speszona spuszczając wzrok na ziemię:

- Proszę wybaczyć – szepnęłam zauważając bose stopy kobiety w płytkim brodziku z wodą.

- Nie przepraszaj drogie dziecko. Nie jesteś taka sama jak twoi towarzysze i reagujesz na naszą mowę jak zwykły człowiek – powiedziała ciepło, ale tym razem udało mi się powstrzymać przed podejściem do niej. Po chwili zwróciła się do postaci siedzących na podłodze w cieniu kolumn. – Przynieście naszym gościom coś do jedzenia,

~*~

Po posiłku złożonym z owoców, które musiały pochodzić z powierzchni, królowa zwróciła się do naszej trójki:

- Co was sprowadziło do naszych skromnych progów? – zapytała z uśmiechem po czym poprawiła suknię przesuwając dłonią po kolorowej mozaice. Siedząc na poduszkach leżących na podłogach wokół niskiego stolika kawowego nie wyglądała jakby była wszechpotężną syreną, której królestwo zajmuje prawie siedemdziesiąt procent powierzchni ziemi. Kobieta wyglądała raczej jak ciut zbzikowana pani pedagog, która na zajęciach dla niegrzecznych uczniów zaprosiła ich na herbatkę przy ciastkach.

- Atak tchórzostwa – powiedział brunet na co posłałam mu groźne spojrzenie, a ten uśmiechnął się kpiąco. Przewróciłam oczami zirytowana tym, że ponownie mi to wypominają

- Rycerze Rodziny Królewskiej Wampirów stchórzyli?- zapytała jakby robiąc sobie żarty z obu chłopaków. Westchnęłam cierpiętniczo:

- Można tak powiedzieć – rzuciłam lakonicznie może ciut zbyt nieuprzejmie w towarzystwie królowej. – To naprawdę długa historia Wasza Wysokość – powiedziałam chcąc, trochę przeprosić za nieuprzejmość w poprzedniej wypowiedzi. Pociągnęłam kolana lekko do siebie, poprawiając się na poduszce. Królowa zaśmiała się upijając łyk wody z kryształowego kieliszka po czym lekko skinęła dłonią na blondyna, na którego wpadłam na korytarzu. Po chwili chłopak podszedł z dwoma czarnowłosymi. Każdy z nich trzymał duże jasne poduszki. Na jednej z nich leżał łuk o finezyjnym kształcie. Lakierowane, czarne drewno nie ozdobione ani jedną rysą oraz napięta jak struna gitary cięciwa. Obok leżał kołczan z czarnym szerokim pasem, który można było przewiesić na plecy. Na poduszce jeszcze dostrzegłam wisiorek, który wyglądał naprawdę mało męsko ze srebrną zawieszką w kształcie serduszka, ale nim zdążyłam to skomentować brunet zgarnął wszystko z poduszki. Broń odłożył na podłogę a wisiorek założył chowając go pod koszulą.

Wróciłam wzrokiem do syrenich chłopaków. Z drugiej poduszki Black już zabierał swoje rzeczy. W jego przypadku było to co najmniej pięć sztyletów różnej długości, które szybko chował. Podczas kiedy czarnowłosy chował swoje niebezpieczne zabawki w buty jakby naprawdę nienawidził swoich stóp i kostek ja prowadziłam w myślach swoje filozoficzne wywody. Jak można nosić ostre przedmioty w butach? Czy po pierwsze jest to bezpieczne? Bo nie wydaje mi się by było. Po drugie czy jest to w ogóle wygodne? Nosisz w bucie coś czym mógłbyś jednym ruchem odciąć kończynę przeciwnikowi.

Królowa zaklaskała radośnie zabierając z ostatniej poduszki kartkę, którą mi podała mówiąc:

- To chyba należy do ciebie – zmarszczyłam czoło zaskoczona. Nie przypominałam sobie bym podpisywała coś lub pakowała jakieś dokumenty. Chwyciłam róg kartki palcami zauważając drżenie rąk. Śliski papier fotograficzny był przyjemnie chłodny pod palcami, kiedy jednocześnie ja czułam niepokój. Odwróciłam kartkę zawieszając wzrok na kolorowym druku. Znajome twarze rodziców z szerokimi uśmiechami uderzyły we mnie smutkiem i poczuciem winy. Mój tata zawsze był dość niski co tłumaczył obecnością przypadłości jaką była karłowatość w jego rodzinie. Nie mogłam tego zweryfikować przez to, ze dziadkowie zmarli w wypadku samochodowym długo przed moim urodzeniem.

Pogodne błękitne oczy taty wyglądały zza szkieł okularów osadzonych na długim nosie. A palce jak zawsze przeczesywały krótko przyciętą czarną brodę, a na czole pojawiała się lwia bruzda w zamyśleniu jakim zwykle otaczał się. On był tym rozsądnym kiedy mama znikała w świecie marzeń nucąc przy tym wesołe melodie. Stał po lewej sięgając mi do brody, jednak zawsze z dumą mówił, że nie przerosłam go wzrostem. Jedyne co zawsze ratowało go przed zranieniem dumy były gęste czarne włosy, które pomimo uporczywego zaczesywania w tył zawsze stawały na sztorc niczym kłębowisko krzewów i drzew, a tym samym dosięgły mi do czubka nosa. Jasna, ogorzała od słońca skóra była poprzecinana wieloma głębokimi zmarszczkami od ciągłych grymasów zamyślenia. Zawsze zastanawiało mnie nad czym tak myśli. Nad tym jak udoskonalić system elektroniki w lampie sufitowej, by zużyła mniej energii? Dlaczego to jako pierwsze przyszło mi na myśl? Ponieważ Ghart był elektrykiem. Pracował przy zakładaniu instalacji elektrycznych, a w NY zawsze znalazł się jakiś budynek gdzie trzeba było zrobić instalację. Praca była jednym z powodów, dla których krótko po moich siódmych urodzinach przeprowadziliśmy się do miasta. Które nie od razu polubiłam przyzwyczajona do ciszy i spokoju obrzeż małego miasteczka.

Mama stała po prawej z pogodnym uśmiechem jaki zawsze gościł na jej twarzy. Ta zakręcona blondynka z głową w chmurach była kompletnym przeciwieństwem statecznego małżonka. Mama od zawsze uwielbiała kwieciste wzory, na które tata grymasił nosem nawet kiedy mieszkaliśmy jeszcze na prawdziwym odludziu. Kochała także rośliny co widać było najpierw w naszym małym domku i ogródku, a potem w mieszkaniu na obrzeżach Manhattanu. Co najważniejsze miała rękę do roślin, które pod jej ręką rosły jak szalone, kiedy ja bez trudu potrafiłam ususzyć nawet sukulenty, które pomimo swojej natury umarły w moim pokoju przez odwodnienie. Eve była kobietą pogodną i niepoprawną marzycielką, co mogło być niebezpieczne kiedy wychowuje się dziecko. Pięknie śpiewała, a jej głos przez całe dzieciństwo uspokajał moje skołatane nerwy i odganiał senne koszmary. Czasami jakby nie rozumiała problemów jakie rozgrywały się wokół jakby wychowana w innym świecie. Jedyne co mnie zastanawiało to dlaczego zawsze chodziła w rozpuszczonych włosach, lub upinała je luźno i bardzo nisko. Teraz mogłam tylko przypuszczać, że chciała coś ukryć.

Złożyłam fotografię na pół i wsunęłam ją do kieszeni kurtki po czym zasunęłam zamek. Nie pozwól sobie na łzy. Znajdziesz ich i pomścisz. W przeciwnym razie nie nazywasz się Victoria Heredis. Zacisnęłam szczękę i uniosłam dumnie głowę po czym przełknęłam ogromną gulę w gardle czując jak poczucie winy zastępuje gniew.

Strzeżcie się Ci, którzy skrzywdziliście mnie i moich bliskich, bo umrzecie w męczarniach jakich jeszcze ten świat nie widział.

- Więc komu jeszcze ciasteczko? – zapytała z entuzjazmem królowa syren sama porywając z talerza jedno z kolorowych wypieków i zajadając słodkość po zamoczeniu jej w herbacie. Po czym podniosła srebrną paterę i wyciągnęła ręce z nią w kierunku Blacka, który grzecznie odmówił, oraz jego przyjaciela, który już tego nie zrobił. Nie zostało mi nic innego jak poczęstować się słodziutkimi ciasteczkami i herbatką z wodorostów oraz sprawiać pozory.

~*~

Kiedy królowa zrezygnowała już z wmuszania w nas słodkości postanowiła w końcu pomóc wydostać się nam na powierzchnię. Muszę przyznać, że pomimo tego, że królowa była przemiłą osobą miałam dość jej optymistycznej i ciepłej matczynej aury jaką wokół siebie roztaczała. Chyba było to spowodowane tylko i wyłącznie tym, że zaczynało brakować mi mojej własnej mamy. Ten argument brzmiał kretyńsko – stwierdziłam szczerze. Chciałam uciec od osoby, która w przeciwieństwie do innych, nie chce mnie zabić, bo jest zbyt przyjazna. Chyba zaczynałam się w toku rozwoju osobistego. Może to przez Blacka? W sumie aby czasami go zrozumieć trzeba się naprawdę poniżyć, aby osiągnąć jego poziom rozumowania.

- Dzięki temu dostaniecie się bez przeszkód na powierzchnię – odezwała się królowa, a jeden z służących podszedł do nas z niewielką czerwoną poduszką na której leżały trzy szklane kulki. Ich wnętrze wyglądało jakby ktoś zamknął w nich cząstkę rozszalałego morza. Ciecz wirowała i uderzała w szklane ścianki, które najwidoczniej były grubsze niż wyglądały. – To perły Amfirtyty. Pierwszej Królowej Stu Mórz i Wszechoceanu. Pomagały od wieków bezpiecznie wydostać się jej przyjaciołom, którzy nie należeli do rasy syren z Naszego Królestwa. Tak samo pomogą wam teraz. Weźcie po jednej z pereł i rozdepczcie. Jeśli chcecie trafić w jedno i to samo miejsce polecałabym chwycić się za ręce – powiedziała widząc jak odsuwam się o pół kroku od Blacka i jego przyjaciela. Nawet by wydostać się z królewskiej herbatki musiałam się trzymać z wampirem za rączkę jak przedszkolak... Upokarzające:

- To będzie dla Nas zaszczytem – odezwał się czarnowłosy zachowując dworską etykietę i razem ze swoim przyjacielem kłaniając się lekko.

Wzięłam perłę z poduszki czując delikatne drgania kiedy fale uderzały o szklane ścianki. Powierzchnia kulki była gładka, bez ani jednej skazy, szkło było także zimne. A drobne szpileczki zimna wbijały się aż do kości wywołując ciarki i dreszcze. Położyłam ostrożnie perłę na ziemi w miejscu łącznia szkiełek, które tworzyły wizerunek rozdymki. Nie wiem dlaczego, ale zaczęłam się obawiać tego środku transportu. A co jeśli się utopię? Nie zdążyłam się nawet bardziej zawahać bo poczułam jak ktoś łapie mnie za przedramię, boleśnie wbijając w nie palce. Spojrzałam w tamtym kierunku i zobaczyłam dwa wiry wody, z jednego z nich wystawała ręka która mnie trzymała:

- Bardzo dziękujemy za herbatkę Wasza Wysokość. Następnym razem postanowimy się zapowiedzieć – nie czekając na odpowiedź zgniotłam perłę podeszwą buta, a i mnie otoczył wir wody. Pędzący wokół mnie z zawrotną prędkością ogarniając przenikającym chłodem tworząc coś w rodzaju kokonu. Złapałam nadgarstek z małym tatuażem przypominającym runę, a potem nagle poczułam jak szarpnęło całym moim ciałem do góry. Powietrze zostało brutalnie wydarte z moich płuc, a żołądek podszedł do gardła. Kiedy już myślałam, że uduszę się nie mogąc złapać oddechu w tym przedziwnym kokonie utkanym z wody z całą mocą uderzyłam o taflę wody. Spojrzałam w dół dostrzegając, że znajduję się jakieś dwadzieścia metrów nad ciemnozieloną powierzchnią lekko kołyszącą się od delikatnego wiatru. W niedalekiej odległości zobaczyłam jasny pas oddzielający las od morza niczym wstęga lub granica, granica lądu. Nagle z niesamowitą prędkością zaczęłam spadać, a wszystkie obrazy się rozmyły w niewyraźne plamy kolorów:

- Kolana do siebie! – usłyszałam przedzierający się przez ryk wiatru krzyk, a uścisk na moim przedramieniu nagle znikł. Zaczęłam panikować i krzyczeć z przerażenia. A grawitacja nieustannie dawała o sobie znać zamieniając mnie w pędzący ku morskiej powierzchni pocisk. Kilka metrów nad taflą wykonałam polecenie w ostatnim przypływie rozsądku. Przyciągnęłam kolana do klatki piersiowej i objęłam je mocniej przyciskając do ciała. Uderzyłam o twardą powierzchnię z hukiem godnym kuli armatniej. Lodowate zimno od razu wdarło się pod każdy skrawek mojego ubrania. Lodowe kolce wbijały się w nie odbierając resztki ciepła i boleśnie dźgając mięśnie. Przeżyłam już coś takiego, ale pomimo tego nie było to ani trochę mniej przerażające. Powoli opadałam w dół pomimo tego, że tym razem rozpaczliwie próbowałam wydostać się na powierzchnię. Machałam nogami próbując się wybić na powierzchnię, bezskutecznie. Wyciągnęłam ręce ku powierzchni w ostatnim podrygu nadziei na uratowanie mojego jakże marnego życia. Ostatnie bąbelki drogocennego powietrza uleciały ku powierzchni w przeciwieństwie do mnie która nie potrafiła tego zrobić. Powoli opadałam na dno tak samo jak opadały moje powieki.

Kiedy już myślałam że koniec jest już bliski poczułam jak ktoś złapała mnie za nadgarstek a potem gwałtownie pociągnął do góry. Nie byłam już pewna czy to omamy przed śmiercią czy jakiś rekin stwierdził, że nie będzie czekał aż umrę i zje mnie już teraz. Świeże mięsko i te sprawy.

Wtedy poczułam chłód na twarzy. Jednak ten był inny, nie przytłaczający i odbierający chęć do życia, ale delikatny i rześki. Powietrze! Ten drogocenny gaz, którego pragnęłam całym sercem. A potem uderzyłam twarzą o mokry piasek.

Już chciałam krzyknąć z oburzeniem, że nie zgadam się na takie traktowanie, ale nadpływająca fala obmyła moją twarz. Podniosłam się na kolana i z racji tego, że moje okulary całe były ubrudzone mieszaniną piasku i wody zdjęłam je. Wstałam czując jak kolejna nadpływająca fala wlała mi się do butów. Kilka metrów od siebie dostrzegłam Blacka, który właśnie usiadł na piasku i wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Wyjął jeden z paczki i wsunął między wargi próbując podpalić zapalniczką wyjętą z kieszeni. Bezskutecznie. Podeszłam do niego i bez ceregieli usiadłam obok niego. Ściągnęłam buty by wylać z nich wodę. Nie mogłam się powstrzymać i ciecz z jednego buta wylałam na Blacka, który spojrzał na mnie wzrokiem jakby miał mnie zabić:

- To zasłużona kara dla Ciebie Pijawko – warknęłam mogąc się w końcu zemścić za wszystkie momenty, w których pociągał za sznurki tak, że miałam samą siebie za wariatkę. – Bezpieczny środek transportu, hę? – parsknęłam i założyłam buty od razu mocno je sznurując. Niebieskooki w końcu odezwał się kiedy jakiś cień zasłonił nam przyjemnie cieplutkie promienie kwietniowego słońca, a pozostawił nam tylko szarpiący ubraniami zimny wiatr:

- Już sądziłem, że jakieś syreny zatrzymały Cię sobie na dłużej Marcus – powiedział jakby znudzony do bruneta. Czyli tak ma na imię germanista. Marcus. Całkiem ładnie w sumie, patrząc obiektywnie.

- Nie kpij sobie ze mnie. Rozumiem grzeczności wobec arystokracji, ale chyba ten ich przeklęty system przewozu gości im szwankuje pod wodą – stwierdził ściągając kurtkę i wyżynając ją by wyciągnąć z niej jak najwięcej wody. Ja z moją ramoneską nie miałam nawet zamiaru próbować bo i tak to by nic nie dało ze względu na materiał z jakiego była wykonana. Za każdym razem kiedy morska bryza mnie otulała jak zimny koc moim ciałem wstrząsał dreszcz. Nie przeszkadzało mi to zbytnio jednak było to denerwujące. Black prychnął na komentarz przyjaciela patrząc przed siebie na wzburzoną wodę.

Brunet usiadł obok mnie, ale ani trochę mnie to nie ogrzało. Może dlatego, że obaj młodzieńcy byli tak samo zimni jak otoczenie. Blade skóry i prawdopodobny brak krążenia nie ocieplał dodatkowo ich wizerunku. Po chwili milczenia odezwałam się:

- Może znajdźmy jakiś nocleg? – zapytałam wnioskując po położeniu słońca, że do końca czasu zostały plus minus trzy no może cztery godziny.

- W końcu powiedziałaś coś z sensem Heredis – odpowiedział Black z drwiącym uśmieszkiem.

~*~

Mówiąc ,,Może znajdźmy jakiś nocleg?'' myślałam o jakiś chociaż jednym pokoiku z materacami na podłodze, ciepłą wodą w kranie (chociaż wody ostatnio miałam aż nadto) i ogrzewaniem. Myślałam chociażby o namiocie, pomimo tego, że spanie z dwoma wampirami w jednym namiocie w środku kwietnia nie jest za dobrym pomysłem. Ale na pewno nie myślałam o prawie dwu i pół godzinnym bezcelowym łażeniu po lesie! Kiedy ruszyliśmy ścieżką turystyczną przez las byłam pełna nadziei na sen w cieplutkim łóżku. Jednak w momencie kiedy Black w połowie drogi wszedł w najgęstsze krzaki i kazał podążać za sobą wszystkie nadzieje uleciały jak powietrze z balonika. Przez chwilę wierzyłam w wizję spania w namiocie lub szałasie, ale kiedy Black mijał po kolei kolejne drzewa i leżące sterty gałęzi przestawałam w to wierzyć. Po dwóch godzinach miałam dość. Było mi zimno, a frustracja z braku innego wyboru niż masz za czarnowłosym wampirem panowała nade mną. Kiedy po trzydziestu minutach zatrzymaliśmy się w samym środku lasu, daleko od cywilizacji miałam ochotę zamordować naszego ,,przewodnika'', którego mniej więcej co pięć minut oskarżałam o zgubienie drogi. Zatrzymaliśmy się przed ogromną stertą kamieni, która równie dobrze mogła być kiedyś jakimś budynkiem wojskowym. Porośniętym bluszczem i niszczejącym w zapomnieniu.

Prawie zaczęłam krzyczeć z złości kiedy odsunął bluszcz odsłaniając wejście do jaskini, z której oczywiście najpierw wyleciało całe stado nietoperzy:

- Nie o taki nocleg mi chodziło! – podniosłam głos kiedy wszystkie zwierzęta odleciały.

- A macie jakiś lepszy pomysł? – zapytał bezczelnie, na co mi zabrakło słów i tylko otworzyłam usta ze zdumienia. Słysząc ciszę odezwał się. – Nie? Tak myślałem. W takim razie zapraszam – wyjął z kieszeni latarkę i włączył ją oświetlając wnętrze niewielkiej pieczary. Marcus bez jakiegokolwiek gadania wszedł do środka, a za nim Black. Weszłam na końcu. Jaskinia była większa niż mi się początkowo wydawało. Co nie zmienia faktu, że dalej była obskurna. Ostatnie promienie światła wpadały przez bluszcz. Brunet już położył się w rogu kładąc sobie pod głowę zwiniętą w rulon kurtkę. Za to czarnowłosy zaczął przyglądać się i dotykać jakby badał ścianę naprzeciwko wejścia. Sfrustrowana podniosłam z ziemi kamień i w ogóle nie myśląc rzuciłam nim w Blacka.

Na moje szczęście lub nieszczęście kamień uderzył w ścianę niedaleko głowy wampira, a coś zgrzytnęło nieprzyjemne. Coś jakby mechanizm. Black rozejrzał się po chwili czujnie, ale na dłużej zatrzymał na rogu gdzie jego przyjaciel zrobił sobie legowisko i spokojnie leżał. Teraz na ścianie za nim ziała czarna dziura wyglądająca jak drzwi:

- Właśnie załatwiłaś nam nocleg – uśmiechnął się cynicznie do mnie i skierował promień latarki w tamto miejsce tym samym budząc przyjaciela, którego zielone tęczówki wręcz zalśniły w sztucznym świetle:

- Co ty robisz? – warknął zakrywając oczy i dopiero po chwili spojrzał w kierunku drzwi – Ty idziesz pierwszy – wskazał palcem przyjaciela wręcz oskarżycielsko. Podniósł z podłogi kurtkę i otrzepał ją z kurzu.

- Dlaczego ja? – zapytał wręcz się oburzając.

- Bo jesteś najwyższy i idealnie zgarniesz wszystkie pajęczyny – odpowiedziałam rezolutnie na co wampir parsknął i niewiele się wahając wszedł do tunelu. Mnie do niego wepchnięto, a kiedy za mną wszedł Marcus drzwi ze zgrzytem się zasunęły. Moje serce zaczęło szaleńczo walić w piersi. Umrę tutaj!

- Heredis tylko nie panikuj. Wiem gdzie jesteśmy – to wcale mnie nie uspokoiło.

- Wiesz gdzie jesteśmy? – zapytał oburzony brunet. – A o zamykających się od razu drzwiach nic nie wiedziałeś? -wręcz warknął.

- Powoli schodźcie w dół. Stopnie są dość strome – powiedział nieprzejęty niebieskooki i zaświecił latarką przed sobą powoli ruszając przed siebie.

Po około pięciu minutach schodzenia ciągle w dół stanęliśmy w jakiejś Sali. Nagle kiedy tylko Black zrobił krok w jej głąb jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki żyrandol wiszący pod sklepieniem rozbłysnął ukazując kamienną okurzoną fontannę z której trysnęła woda. Oraz coś co wywołało mój przerażony krzyk. Duchy.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro