Odrzucić czy być odrzuconym?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Koniecznie zajrzyjcie do opisu >>>>>>>

_______________________________________________

Odetchnąłem głęboko i zsunąłem kaptur z głowy, gdy w końcu udało mi się wspiąć na szczyt góry, piętrzącej się nad lasem w dole.

Rześki wiatr chłostał moje włosy i rozwiewał ubrania. Rozejrzałem się dookoła, rozkoszując widokiem, jaki się przede mną rozciągał, i z ciężkim sercem zacząłem schodzić. Nie miałem czasu na podziwianie krajobrazu, choć najchętniej zostałbym tu na zawsze.
Miałem misję do wypełnienia i nic nie było w stanie mnie od niej odwieść.

Ostrożnie zsuwałem się ze skał, usiłując jak najszybciej znaleźć się na dole. Niejednokrotnie grunt osunął mi się spod nóg i zjechałem kilka metrów, nieudolnie starając się utrzymać zachwianą równowagę. W końcu jednak dotarłem do celu.

W oddali, przy samej granicy lasu, stała niewielka chatka. Była ona dość masywna,  zbudowana z grubych, niestarannie ociosanych przez niedokładnego rzemieślnika kamiennych bloków, ułożonych jeden na drugim niczym klocki. Drzwi, wykonane, jak mi się wydaje, z grubego dębu, sprawiały wrażenie przeznaczonych dla niezbyt wysokich osób.

Usiadłem w trawie przed domkiem z postanowieniem poczekania na jego lokatorów. Aby zwalczyć ogarniającą mnie nudę, zacząłem układać otoczaki w małe kopczyki.

Takie wieżyczki z kamieni mają wiele zastosowań – układane na płytach nagrobnych, w wielu kulturach stanowią symbol pamięci o zmarłym, a w górzystej okolicy pokazują miejsce, gdzie znajduje się przepaść i wyznaczają szlak, aby nierozważny  spacerowicz nie postradał życia, gdy wszystko szczelnie otuli mgła.

Nie musiałem długo czekać. Spomiędzy drzew, od strony ścieżki prowadzącej z kamieniołomu, doszły mnie czyjeś dziarskie głosy. Drogą w moją stronę zmierzało sześć krasnoludów, którym przewodził przysadzisty osobnik z wielkim, rumianym nosem.

– I za mną, bracia! – wolał gromko, wymachując trzymanym w dłoni kilofem w rytm kroków. – Stać! Kolejno odlicz.

– Raz!
– Dwa!
– Trzy!
– Cztery!
– Pięć!
– Sześć!

– I sie... a nie, to nie. – zmarkotniał. – Do domu!

Otworzył drzwi i przepuścił współbraci, a na końcu sam wszedł do środka sprężystym krokiem, głośno trzaskając drzwiami.
Odczekałem chwilę i kulturalnie zapukałem. Szczęknęła odsuwana zasuwka, a chwilę potem w szparze pojawiło się sześć nieufnych twarzy.

– A ten to kto? – warknął najwyższy.

– Jaki wiatr go tu przywiał?
– Bogowie nam karę zesłali! Doigraliśmy się!
– Jakiś kanciasty...
– Coraz gorsze te wielkoludy robią...
– Może go rzeka na brzeg wyrzuciła?

Spekulacje na temat tego, kim jestem i jak się tu znalazłem, przerwał krasnolud, sprawiający wrażenie ich przywódcy.

– Kto ty? – zapytał podejrzliwie, obwąchują mnie. Kichnął ostentacyjnie.

– Zwą mnie Powsinogą, jestem zbłąkanym wędrowcem. – wyjaśniłem spokojnie. – Szukam noclegu i strawy. Przyjmiecie mnie? Dużo słyszałem o krasnoludzkiej gościnności.

– Musimy się naradzić. – rzucił skrzat i odwrócił się do swoich pobratymców. Zbili się w ciasne kółko, co chwila rzucając w moją stronę ukradkowe spojrzenia. Usilnie udawałem, że wcale nie przysłuchuję się ich dyskusji.

– Słyszeliście? Jego dusza się błąka!
– Głupiś, to jego mózg się zgubił, nie dusza!
– Nie da się zgubić czegoś, czego się nie ma!
– Ciii! Bierzemy go?
– Brzydki jest...
– Co mu damy?
– Z liścia damy!
– Dobra, niech zostanie.
– Pożyjemy, zobaczymy.
– Otóż to.

Zwrócili się w moją stronę, a gburowaty dowódca machnął na mnie ręką, przyzwalając tym władczym gestem na wejście do środka.

– Dziękuję. – skłoniłem głowę. – Jak się nazywacie?

– Imię moje brzmi Morvin, górnik i poeta. – przedstawiciel grupy ścisnął mi rękę w mocnym uścisku. – A to...

– Corbin.
– Bryndor.
– Galdrin.
– Runar.
– Eric.

Krasnoludy krzątały się jak w ukropie, przygotowując kolację. Zaoferowałem pomoc, jednak spotkała się ona z jednomyślnym odrzuceniem.

– Jeszcze mi do kubka naplujesz!
– Dobry Boże, żeby mi wielkolud chleb nosił? Strach to zjeść!
– Nie jesteśmy wariatami!

Stałem więc nieśmiało w drzwiach, kuląc się aby nie zawadzać głową o niski sufit, dopóki nie kiwnęli na mnie, zapraszając do stołu.

– Dostałeś gratis. – zwrócił się do mnie Morvin z dziwnym uśmieszkiem. Spojrzałem na swoje nakrycie. Na talerzu leżała pajda chleba i ogórek, chyba kiszony. Obok stała szklanka mleka. Rzuciłem okiem na pozostałe miejsca – tylko przy moim znajdował się kubek.

– Znaczy mleko? – spytałem ostrożnie.

– Znaczy sraczkę. – wszyscy jak jeden mąż wybuchli donośnym śmiechem.

Delikatnie odsunąłem od siebie napój.

– Nie chce mi się pić. – skłamałem. O dziwo, przyjęli to do wiadomości.

Morvin wstał i złożył ręce jak do modlitwy.

– O, proszę was, siły wyższe, aby nikt z nas nie zakrztusił się jadłem! – przemówił i opadł ciężko na swoje krzesło. – Smacznego!

Pomieszczenie wypełniły odgłosy jedzenia i szczękanie sztućców.

– Czy to nie jest tak, że krasnoludów jest zawsze siedem? – zagadnąłem, krojąc swoją porcję.

– A tobie skąd to przyszło do głowy, co? – parsknął najbardziej gburowaty, uruchamiając tym samym skierowaną we mnie lawinę oskarżeń.

– Właśnie!
– Wściubia swój długi nochal w nie swoje sprawy!
– Nie musi nas być siedmioro!

Uniosłem ręce w geście bezradnej pacyfikacji.
No tak, z nimi lepiej nie zadzierać.

– I nigdy nie było was więcej? – odważyłem się zapytać, ponownie wywołując u nich niepotrzebny słowotok.

– Nigdy!
– Nigdy, przenigdy.
– Nawet nam to przez myśl nie przeszło!

Pokręciłem głową z rozbawieniem. Niestety, to również nie spotkało się z zadowoleniem.

– Śmieszy cię coś?!
– Pan Wścibskie Jajo chce wyciągnąć od nas informacje!

– Już nic nie mówię. – uległem i wróciłem do jedzenia. Zapamiętałem jednak, by nazajutrz udać się na spacer po okolicy.

______________________________________________

Po posiłku dowódca zabrał mnie do maleńkiego pokoju na górze, w którym deszcz wpadał do środka przez nieszczelne dachówki. Po położeniu ledwo zmieściłem się na długość, a o wyprostowaniu pleców nie mogło być mowy.

– Tu będziesz spać. – stwierdził oczywistość. Przytaknąłem potulnie. – Śniadanie o piątej, bo potem idziemy do kopalni. Jak się spóźnisz, to nic nie dostaniesz. Poza sraczką.

– W porządku. – zwinąłem się na twardej ziemi i szczelnie okryłem płaszczem. Wyszedł, zabierając ze sobą lampę naftową i pogrążając pomieszczenie w całkowitej ciemności.

Westchnąłem ciężko, czując skurcz w podkurczonej nodze. Deszcz bębnił o dach i skapywał prosto na czubek mojej głowy, niezależnie od tego, jak się ułożyłem. To będzie długa noc...

______________________________________________

Rano obudziła mnie głośna krzątanina lokatorów chaty, kręcących się na dole. Niechętnie zwlokłem się z klepiska i momentalnie złapałem się za plecy, rwące niemiłosiernie. Miałem wrażenie, że kręgosłup wygiął mi się w kilka różnych stron.

Zszedłem po schodach, ziewając i jęcząc cicho.

– Powsinoga! – zawołał na mój widok Morvin. – Tu masz śniadanie. – wskazał stół sękatym palcem. – My idziemy do pracy. Wrócimy po południu. – zarzucił kilof na ramię i ruszył w stronę drzwi, ale obrócił się w połowie drogi. – A... Nie idź w okolicę młyna. Nie wolno ci.

Reszta bandy natychmiastowo, jednomyślnie  i głośno go poparła.

– Tak! Tam nie idź!
– Tam jest niebezpiecznie!
– Czyha na ciebie wooodnik!
– Rzeka cię porwie!
– Kruki rozszarpią!

– Zrozumiałem! – uciąłem, nim zdążyli ma dobre się rozkręcić. W duchu cieszyłem się, że zaoszczędzili mi kilkugodzinnego łażenia po okolicy.

– To dobrze. – odetchnął z ulgą i otworzył drzwi na oścież. – Hej ho, hej ho, do pracy by się szło!

Zaintonował, a wnet odpowiedziało mu pięć głosów. Ja zaś, gdy tylko zniknęli z zasięgu mojego słuchu i wzroku, wyruszyłem na poszukiwanie zaginionego siódmego krasnoluda.

Znalezienie młyna było banalnie proste. Wystarczyło pójść za nurtem rzeki, w stronę, gdzie jej szum przybierał na sile.

Wychyliłem się zza drzew. Cóż za malowniczy obrazek – stary, drewniany, kilkusetletni młyn otoczony przez wartką rzekę i połacie zielonej trawy.

Sprawnie przebiegłem po chwiejnym mostku, łączącym oba brzegi, i zastukałem w drzwi. Otworzył mi... Krasnolud, po którego tu przyszedłem.

– A ty tu czego? – zmrużył groźnie małe oczka. – Wyglądasz jak kłopoty, kolego.

– Jestem Powsinoga. – przedstawiłem się. – Chciałbym z tobą porozmawiać.

Zmarszczył czoło, i bez tego poorane bruzdami, i wytarł ubrudzone w mące ręce w fartuch. 

– Wejdź. – zaprosił mnie, nieco nieufnie.

– Od kiedy tu pracujesz? – rozejrzałem się po wnętrzu budynku – całą ścianę zajmowały olbrzymie tryby, będące w stanie zmiażdżyć dorosłego człowieka.

– Od miesiąca. – rzucił mi worek, na którym mogłem przysiąść.

– Nie tęsknisz za kopalnią? – kontynuowałem ryzykownie.

– Czemu o to pytasz? – zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem i wstał.

– Nie brakuje ci ich? – spytałem delikatnie. – Dlaczego ich zostawiłeś?

Butny krasnolud oklapł niczym balon, z którego spuszczono powietrze.

– Miesiąc temu się pokłóciliśmy. Już nawet nie pamiętam o co poszło. Bałem się... – szepnął. – Bałem się, że mnie zostawią. Że jeśli ja nie porzucę ich, oni pewnego dnia porzucą mnie, niby zbędne narzędzie.

– Uznałeś, że lepiej odrzucić, niż być odrzuconym? – skinął głową.

– Tęsknią za tobą. – poklepałem go po ramieniu pokrzepiająco. – Chcą, żebyś wrócił...

– Holendarze. – dokończył cicho.

– To jak? Pójdziesz ze mną? – spojrzałem na niego wyczekująco.

– Tak. – odparł.

_______________________________________________

– Wchodźcie! – zakomenderował Morvin. Chwilę potem jednak stanął na progu jak wryty.

– O Holender, Holendarze, to ty?! – zapytał z niedowierzaniem i rzucił się na szyję dawnego druha. Zaczęli się ściskać i krzyczeć radośnie, jak zwykle wszyscy razem.

Po cichu wsunąłem kaptur na głowę i usunąłem się w cień. Naprawiłem, co było do naprawienia. Moja kolejna misja dobiegła końca, zakończona powodzeniem. Pogodziłem skłóconych przyjaciół, a najpiękniejszą nagrodą był dla mnie uśmiech na ich obliczach. Ponownie ruszyłem w stronę wzniesienia, górującego nad okolicą. Teraz miałem aż zanadto czasu na podziwianie widoków.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro