6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nasza podróż trwa już kilka dni, a ja jestem zdenerwowany. Carter wciąż powtarza, że powinniśmy zjawić się w Ameryce Północnej niebawem, jednak martwię się, że nie zdążymy na czas, a mój urlop kończy się pojutrze. Jeśli po prostu nie zjawię się w pracy bez słowa, mogą mnie wylać. Doktoratu przecież i tak nie zrobiłem. Sam strzelam sobie w stopę, i to po kilka razy.    

Nie ma prądu, więc mój telefon jest martwy. Czuję się, jakbym nie istniał: znajdujemy się w samym środku nicości, otacza nas tylko woda, lodowce i chłodne powietrze. Klimat jest nie do zniesienia, ciągle trzeba chodzić w grubych ubraniach i uważać, by nie odmrozić sobie palców. Mimo mojego ogólnego niezadowolenia, inni trzymają się świetnie – Noel zrobiła ze statku prawdziwą oazę pozytywności, ponieważ odkąd zaznajomiła się z załogą, wszyscy chodzą z uśmiechami na twarzach, chwalą piękno brzydkiego, zachmurzonego nieba i objadają się ciastkami.

Siedzę pod pokładem w hamaku i po raz setny czytam Wielkiego Gatsby'ego. Z góry dobiegają triumfalne okrzyki; Noel gra z Sandy i Benem w pokera. Z każdą kolejną minutą ogarnia mnie niewyobrażalny smutek i nie wiem, ile jeszcze wytrzymam. Już nie mogę, już nie chcę, dość! Podnoszę się niezdarnie i idę na spotkanie z Carterem, który obserwuje wszystko z dziobu statku. Przemierzam pokład i mijam nadbudówkę i komin. Widzę kapitana przy barierkach i podchodzę bliżej.

– Carter? – odzywam się.

– Już niebawem – wyprzedza moje pytanie i od razu daje mi odpowiedź. Wzdycham.

– Tak, wiem, że niebawem – mruczę – jednak za dwa dni powinienem stawić się w pracy. Myślisz, że dotrzemy tam do tego czasu?

– Nie ma opcji – Carter kręci głową. – Przykro mi. Mieszkasz w Nowym Jorku, a my możemy odstawić was w Seattle, w Waszyngtonie.

Moje czarne chmury nie mogą być bardziej czarne.

– A gdzie teraz jesteśmy? – zadaję pytanie z rozchodzącym się po moim umyśle smutkiem.

– Wpłynęliśmy na Morze Beringa przy Alasce – powiadamia mnie. – Naprawdę zależy ci na swojej pracy – zauważa.

– No wiesz, muszę zarabiać na życie – wzruszam ramionami.

– Więc dlatego pracujesz?

– A czy można pracować dla innego powodu?

– Oczywiście. Można pracować z miłości. Czy twoja praca sprawia ci przyjemność? – pyta mnie Carter. Od razu przypomina mi się rozmowa z Noel, kiedy mówiła coś podobnego.

– Nie – kręcę głową ze zrezygnowaniem. – Tak naprawdę nigdy mi nie odpowiadała. Od pierwszego dnia miałem ochotę zrobić coś albo sobie, albo innym.

– Więc dlaczego jej nie zmienisz? Nie zaczniesz robić czegoś, co lubisz?

– To trudne – wzruszam ramionami. – To, że coś lubię, wcale nie oznacza, że jestem w tym dobry. Nikt nie lubi moich książek.

– A więc jesteś pisarzem? – podchwytuje Carter.

– Wcale nie – zaprzeczam. – Jestem zwykłym, nudnym nauczycielem. Rzuciłem pisanie na rzecz czegoś bardziej przyziemnego.

Carter śmieje się, słysząc moje słowa, a ja się krzywię.

– Jeśli cię bawię, mogę po prostu... – zmierzam z powrotem na tył statku.

– Skąd, poczekaj – Carter mnie zatrzymuje. – Zainteresowały mnie twoje słowa, wzmianka o czymś przyziemnym. Co miałeś na myśli?

– No wiesz – tłumaczę, bo to dla mnie oczywiste. – Są rzeczy przyziemne i mniej przyziemne. Przyziemne dla mnie to na przykład kierowca taksówki, sprzedawca w sklepie elektronicznym, kelner albo właśnie nauczyciel. Te mniej przyziemne to kosmonauta, piosenkarz, podróżnik, prowadzący jakiegoś talk show lub pisarz. Rozumiesz? Każdy z nas ma taki podział na rzeczy, które są dla niego możliwe i mniej możliwe.

Carter przygląda mi się przez jakiś czas, a jego blizna przy oku i na policzku wygląda straszniej niż zwykle. Wzrok mężczyzny wydaje się skanować mnie dogłębnie. Następnie Carter oblizuje usta i mówi kilka ważnych słów:

– Nigdy nie mów, że coś jest mniej możliwe.



    Nim się oglądam, nadchodzi dzień moich urodzin. Jesteśmy w jakimś kanadyjskim porcie i Carter mówi, że możemy trochę pozwiedzać. Ruszam więc z ładowarką i telefonem do najbliższego McDonalda, gdzie znajduję gniazdko i od razu podłączam urządzenie.

    Noel poszła razem ze mną i teraz kupuje sobie babeczkę. To dobre uczucie, być znów na ziemi i widzieć innych ludzi, chociaż nie lubię tłumów i towarzystwa obcych.

Podczas gdy Noel je, ja przeglądam sieć. Nikt do mnie nie pisał na żadnym z portali społecznościowych, jednak dostałem SMS-a od Madison z życzeniami. Odpisuję jej, a następnie odbieram telefon od siostry.

– Z! – krzyczy do słuchawki. – W końcu się do ciebie dodzwoniłam! Gdzie jesteś? Co się dzieje? Już dawno powinieneś wrócić do domu!

– Zaszła mała pomyłka – rzucam tylko. – Nie przejmuj się.

– Dlaczego nie odbierałeś telefonów?

– Jakby to powiedzieć, na statku, którym płyniemy z Noel, są problemy z prądem. Wcześniej trzeba było korzystać ze świec, żeby mieć światło. Oczywiście, teraz już jest światło, ale i tak korzystanie z prądu ograniczamy do minimum, więc nie mogłem podładować telefonu – tłumaczę siostrze.

– Na statku? – Lacey wybucha. – Jesteście z Noel na jakimś statku? Pływacie od wysp do wysp? Hawaje, racja?

– Coś bardziej zimnego – kręcę głową – jeszcze parę dni temu Grenladia. Przed chwilą dopłynęliśmy do Kanady.

– Boże – Lacey głośno wypuszcza powietrze, a ja śmieję się cicho. Moja krótka opowieść chyba zrobiła na niej wrażenie.

– Opowiem ci wszystko, jak wrócimy.

– No... Tak, jasne. A, jeszcze jedno. Wszystkiego najlepszego, Z!

– Dziękuję za życzenia – odpowiadam skromnie. – Jesteś druga. Pierwsza złożyła mi Madison.

– Musisz być super-szczęśliwy – stwierdza Lacey.

– Chyba tak.

– W ogóle, kupiłam ci nową książkę! Spodoba ci się.

– Mówiłem, że nie chcę prezentów – jęczę do słuchawki.

– Za późno! Dobra, muszę lecieć. Jedziemy z Justinem po nowy dywan. Armani zeżarł stary. – Armani to szczur mojej siostry. Szalona, co nie?

– Okej. Do zobaczenia za jakiś czas.

Kiedy odsuwam telefon od ucha, Noel nie ma obok mnie. Rozglądam się, szukając jej wzrokiem, jednak nigdzie nie widzę jej blond czupryny. Postanawiam poczekać, aż telefon naładuje mi się do przynajmniej trzydziestu procent, a potem wrócić na statek i sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. W międzyczasie kupuję sobie największego hamburgera, jakiego można tam dostać i czekoladowego shake'a. Nie mam nawet wyrzutów sumienia, ponieważ od kilku dni moim jedynym pożywieniem były naleśniki, suchy chleb, krakersy i woda.

Jakiś czas później opuszczam restaurację z telefonem i ładowarką w dłoni. Wracam do portu, idąc wzdłuż uliczek ze straganami z pamiątkami. Jest tu wszystko – breloczki w kształcie muszli, dzwoneczki wietrzne, biżuteria, kosmetyki i pocztówki. Mój wzrok przykuwa maskotka, wypchany miś polarny z oczkami jak węgielki i długim, miękkim futerkiem. Postanawiam kupić go dla Madison. Prezent kosztuje mnie czternaście dolarów, mam więc nadzieję, że się jej spodoba.

    Z miśkiem pod pachą w końcu docieram na statek. Po kładce, którą położył Carter, wchodzę na pokład, a potem zamieram.

Dookoła leżą kolorowe balony, bramki są udekorowane serpentynami, a w tle gra rock'n'roll. W moją stronę biegnie Noel i nim się oglądam, przytula mnie mocno, a ja czuję, jak jej włosy pachną watą cukrową i żelkami, i zaczynam zastanawiać się, czy ona jest cała taka słodka.

– Wszystkiego najlepszego! – woła Noel. Odwzajemniam jej uścisk i lekko zaciskam mięśnie ramion, tak, że wydaje z siebie wesoły pisk. Moja broda sięga do jej głowy.

– Dziękuję – rozpromieniam się i puszczam ją. Noel poprawia swoją różową spódniczkę. Wygląda na to, że jest jej zimno.

– Nie mówiłeś, że masz urodziny – mówi ze skargą w głosie, a ja wzruszam ramionami.

– To nie jest rzecz, którą lubię się chwalić. Mam już dwadzieścia siedem lat.

– A ile czujesz, że masz? – zadaje mi pytanie z wyrazem twarzy wskazującym na to, że jest ono niezmiernie ważne.

– Jakbym miał co najmniej sto cztery.

– W takim razie rozruszajmy cię, staruszku! Pokażę ci się w swoim żywiole.


Okazało się, że Noel udekorowała również miejsce, w którym śpi cała załoga. Zdjęto hamaki, przez co pomieszczenie stało się znacznie większe. Carter wyjął z mojej okazji stary rum, a Sandy wciąż była w trakcie dmuchania balonów. Z sufitu zwisały jakieś kolorowe sznurki. Jake upiekł dla mnie jagodową muffinkę i wetknął w nią świeczkę. Czuję wzruszenie.

– O rany – wyduszam z siebie i przytrzymuję się ściany. Nie pomyślałbym, że obchodzę kogoś na tyle, aby włożył trud i czas w przygotowanie dla mnie przyjęcia urodzinowego. Nigdy tak właściwie nie celebrowałem tego dnia. Zawsze kończyło się na życzeniach, które dostawałem przez telefon od najbliższych oraz wybraniu się do księgarni, gdzie kupowałem więcej książek, niż zwykle sobie pozwalałem, aby nie zbankrutować. – To najlepsze, co mogliście dla mnie zrobić. Nawet nie wiem, jak mam podziękować. Noel, skąd wytrzasnęłaś te wszystkie dekoracje? – zadaję pytanie, rozglądając się dookoła.

– Wiesz, zawsze mam coś w swojej walizce, tak na wszelki wypadek, na przykład jakby wypadł sylwester albo któryś z moich przyjaciół wyleczył raka – Noel puszcza mi oczko, a ja szczerzę się do niej i wręcz emanuję nieopisanymi emocjami.

– Jesteście ekstra, jeszcze raz wam szalenie dziękuję – mówię i zaczynam wszystkich przytulać. Nie wiem, dlaczego to robię, jednak z jakiegoś powodu jestem niesamowicie szczęśliwy, a przytulanie sprawia, że moje uczucia się mnożą.

– Po prostu zdmuchnij świeczkę, bo za chwilę wosk spadnie i babeczka będzie niezjadliwa – ponagla mnie Jake, a ja śmieję się i robię chwilę przerwy, aby pomyśleć życzenie.

Chcę, żebym zaczął dostrzegać również jasne strony.

       Dmucham, a potem Jake wyrzuca świeczkę i zjadam babeczkę. Następnie Carter wznosi toast, a ja płuczę zęby rumem, bo obawiam się, że od nadmiaru jagód zabarwiły się na fioletowo.

    Michael próbuje uszczknąć choć łyka alkoholu, jednak Carter go odgania.

– Spadaj, łajdaku. Dla ciebie jest herbata – wskazuje mu na kubek z parującym napojem, a ten krzywi się naburmuszony. Uśmiecham się szczerze i czuję, jak mój wskaźnik szczęścia rośnie.

– Zatańczmy! – prosi Noel i zwiększa głośność piosenki, dobiegającej z małych, przenośnych głośników. A więc rock'n'roll! Tańczymy, śmiejemy się i skaczemy po całym dolnym pokładzie, dopóki nie zapada wieczór.

    Zamroczeni alkoholem postanawiamy zgodnie, że najlepszym wyjściem będzie wypłynięcie jutro z samego rana, aby teraz każdy miał czas na wyspanie się i wytrzeźwienie. Zasypiam łatwo, nie rozmyślając nad swoim wcale nie takim beznadziejnym życiem i z wrażeniem, że to był najlepszy od dwudziestu siedmiu lat dzień.



    Do Seattle w stanie Waszyngton dopływamy piętnastego stycznia, trzy dni później. Serce mi się kraje na myśl, że muszę rozstać się z naszymi nowymi kumplami. Gdy żegnamy się ze sobą, mam dosłownie ochotę się rozpłakać. Czuję, że staliśmy się sobie bliscy.

– Dzwońcie na Skype – prosi Sandy, a Ben jej przytakuje. – To znaczy, dzwońcie jak tylko dopłyniemy do Meksyku i zdobędziemy laptop.

– Będzie mi was brakować – Noel ściera łzę z policzka i przytula Cartera. – Dziękuję – szepcze w jego ucho.

Schodzimy z pokładu z naszymi walizkami i patrzymy, jak statek powoli odpływa. Wkrótce zostaje z niego tylko maleńka kropeczka, płynąca w stronę zachodzącego słońca.

– Jesteśmy w Ameryce! – Cieszę się na głos, a Noel klaszcze. – Teraz tylko pozostaje nam dostać się do domu. Co myślisz o busie? Mogłabyś się jakoś przesiąść, żeby trafić do Malibu.

– Wracam z tobą do Nowego Jorku – mówi mi, a ja w głębi duszy okropnie się cieszę. Przywiązałem się do tej małej stukniętej dziewczyny. – Nicki i Shaunee już parę miesięcy temu zarezerwowały dla nas bilety na jakieś przedstawienie na Broadway'u. To wspaniałe, prawda?! Już nie mogę się doczekać.

– W takim razie cieszę się, że będziemy jechać tam razem – uśmiecham się do Noel, a ona odpowiada mi tym samym.

    Niebo stało się mocno różowe, a ja czuję ogromną ulgę. Po raz pierwszy w życiu mam ochotę wymienić wszystkie pozytywy, negatywy natomiast zostawiając gdzieś w oddali. Więc po pierwsze, nie ma tu śniegu. Można by trochę ponarzekać na pogodę, jednak przy mrozie, który spotkał mnie i Noel na Grenlandii, znajdujemy się teraz w upalnych tropikach. Po drugie, jesteśmy cali i zdrowi. Po trzecie, do Nowego Jorku mamy jedynie dwa tysiące osiemset... o Boże. Dwa tysiące osiemset mil.

– Noel – nagle staję jak wryty. Dziewczyna również się zatrzymuje i patrzy na mnie.

–Tak? Jesteś głodny? Bo widziałam świetną knajpę po drodze. Możemy zawrócić. Pachniało wyśmienicie. Nic tak nie poprawia humoru, jak dobry posiłek.

– Nie wiem, czy cokolwiek poprawi mi humor w tej chwili – jęczę, czując się niesamowicie przytłoczony. Chmury ponownie stają się ciemne, a ja w nich tonę.

– Dlaczego?

– Od domu dzieli nas prawie trzy tysiące mil! – krzyczę w furii. Robi mi się gorąco.

– Ile to kilometrów? Wybacz, przyzwyczaiłam się do systemu metrycznego po studiach we Francji.

– Studiowałaś we Francji? – pytam w szoku. 

– No, tam była główna siedziba. Ale mój kierunek i uczelnia pozwalały mi na międzynarodowe wymiany i zapewniały staże. W Disney World było najfajniej, chyba ci mówiłam. I wymiana na Bali! Spełnienie marzeń. Jak na razie mam licencjat. Może kiedyś wrócę i zrobię magisterkę.

– Ale co studiowałaś?

– L&E! Wypoczynek i wydarzenia, oczywiście – odpowiada Noel z rozczuleniem. – No dobra, trzy tysiące mil, ile to kilometrów?

– To jakieś – szybko obliczam, nie mogąc ani chwili dłużej zachwycać się nad kolejnym ciekawym faktem z życia mojej przyjaciółki – czterdzieści pięć tysięcy sześćset. Czekaj, co? – zastanawiam się przez chwilę. – Mila ma jeden i sześć dziesiątych kilometra, prawda? – pytam Noel, która w odpowiedzi kiwa głową. – Więc trzy tysiące razy jeden i sześć to będzie osiemdziesiąt tysięcy? I pięćset razy jeden i sześć to będzie sto dwadzieścia, więc razem to daje jakieś...

– Już się nie dziwię, że zostałeś nauczycielem angielskiego. Poważnie. – Odzywa się Noel. Cholerna matematyka! Nigdy jej nie lubiłem.

– Pieprzyć to – rzucam z siebie. – Chodźmy na to jedzenie.

Zawracamy więc, ciągnąc nasze torby i walizki, i po chwili znajdujemy się w knajpie o nazwie Chef's Great Meals. Gra tu muzyka country i pachnie zupą pomidorową. Zaglądam do menu i nachodzi mnie ochota na piersi z kurczaka w panierce z frytkami, sosem słodko-kwaśnym i sałatkę Cezara. Noel zamawia dla siebie dwie miski płatków z mlekiem, ponieważ, jak mi wytłumaczyła, nie obchodzi jej, że to posiłek typowy na śniadanie, a zaraz przecież zapadnie zmrok.

Czekając na zamówienie, gawędzimy cicho, starając się nie przeszkadzać kibicom w oglądaniu meczu na maleńkim telewizorze.

– Dzięki, że wciągnęłaś mnie w swoją przygodę – wypalam nagle, a Noel obdarza mnie uśmiechem. – To było... Pierwszy raz w życiu przeżyłem coś takiego.

– W takim razie cieszę się, że mogłam być tego częścią – mruga do mnie. Słyszę dzwonek jej telefonu. Patrzy na mnie, a ja kiwam, pozwalając jej, by odebrała. – Chanel! – mówi do słuchawki. – Nie, kochanie. Myślę, że wrócę dopiero w przyszłym tygodniu... Nie, raczej nie. Zadzwoń do Desiree, ona na pewno będzie wiedziała. Jasne... Spotkamy się, jak będę w domu. Mm-hmm. Jasne, tak. Dobrze, muszę kończyć, mała. Zaraz przyjdzie moje jedzenie. Taa, jestem w jakiejś restauracji... Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że zgłodniałaś! Wcinaj. Może Ed zaserwuje ci coś hiszpańskiego tej nocy? – pyta, a jej głos brzmi dziwnie, jakby w jej słowach był ukryty podtekst. – No dobra, na serio muszę lecieć. Paa!

Noel chowa telefon do torebki, a ja uśmiecham się.

– Mogę zapytać, dlaczego powiedziałaś, że się cieszysz, że twoja przyjaciółka zgłodniała? – pytam cicho. Noel kiwa głową.

– Poznałyśmy się, kiedy Chanel miała piętnaście lat i wprowadziła się do Malibu. Miałyśmy razem kilka lekcji. Była przeraźliwie chuda, miała rzadkie włosy, łamiące się paznokcie i ziemistą cerę. Odkryłam, że chorowała na anoreksję. W dodatku w tym okrutnym społeczeństwie nie potrafiła znaleźć sobie przyjaciela. Więc sama nim zostałam – wzrusza ramionami, a ja wykonuję ruch dłonią, pokazując jej, aby kontynuowała. – No wiesz, z początku byłam trochę natarczywa, ale po jakimś czasie myślę, że Chanel mnie polubiła. Wciąż jednak zmagała się z chorobą. W najgorszym czasie ważyła zaledwie trzydzieści kilogramów. Jest niska, ale to i tak za mało.

Słucham jej opowieści z ogromnym zainteresowaniem. Ciekaw jestem, jak to wszystko się potoczyło.   

– Poznałam ją z moim przyjacielem, Edwardem. Edward miał wtedy siedemnaście lat i pomagał ojcu w prowadzeniu ich hiszpańskiej restauracji. Zakochał się – tu posyła mi ogromny uśmiech – w Chanel, pomimo jej choroby i tego, jak słaba czasami była. Razem postanowiliśmy obudzić w niej życie. Wychodziła z nami do ludzi, poznawała innych, zauważała, że jej kompleksy były bezpodstawne. Z każdym nabytym przez nią kilogramem nadchodziło przyjęcie, które dla niej organizowałam.

– To takie słodkie z twojej strony – rozczulam się.

– Co jest słodkie? – pyta, by się upewnić.

– To, że organizowałaś dla Chanel imprezy z okazji następnego kilograma. No wiesz, nie każdy by chciał taką imprezę, niektórzy woleliby coś w stylu stypy pogrzebowej... – mamroczę bez ładu i składu. – Sprawiłaś, że poczuła się ważna. Jak ze mną w moje urodziny.

– Myślę jednak, że najcenniejszą rzeczą, jaką jej dałam, jest nauczenie jej myślenia pozytywnie. Tego, że może być tylko lepiej i że wszystko ma swoje jasne strony.

Kiwam głową ze zrozumieniem. Co mi tam uczenie w szkole! Co mi tam kontynuowanie mojego nudnego życia i moje przysłowiowe problemy! Noel Birkin chodzi po tym świecie i wpaja w ludzi nadzieję, wpaja w nich życie. Sprawia, że czują się wyjątkowi, będąc sobą. W tym momencie dochodzi do mnie, że Noel Birkin to anioł i zasługuje na wszystko, co najlepsze.

– Ciebie także chcę tego nauczyć, Zayn. Odkąd się poznaliśmy, zauważyłam, że choć chcesz mieć lepsze życie, nie potrafisz zdobyć się na to, aby je poprawić. Nie poddawaj się. Nigdy nie możesz się poddać. Po prostu... po prostu uwierz. Pamiętaj, proszę, nie pozwól sobie nigdy zapomnieć, że życie jest wspaniałe i powinieneś przeżyć je w najlepszy sposób; z dala od rozmyślania o przykrościach.   

Piękne słowa Noel przerywa kelnerka, która podaje nam nasze dania. Dziękujemy i zabieramy się do jedzenia. Znów czuję się szczęśliwy, czuję niesamowitą moc pozytywności gdzieś wewnątrz mnie. Mój umysł szaleje od nadmiaru myśli, nachodzi mnie ochota, aby zadać Noel milion pytań, jednak nie wiem, które wybrać pierwsze.

– Kto cię tego nauczył? – mówię nagle i biorę do ust dwie frytki naraz. – To znaczy, kto nauczył cię tego całego myślenia pozytywnie?

– Mój tata – rozpromienia się. Chyba czuje się dumna, że jestem tak zainteresowany; że uwierzyłem. – Od zawsze był optymistą. Podejrzewam, że to główna rzecz, dla której rozstał się z mamą.

– Co? – krzywię się. – Dlaczego?

– Wiesz, to są dwie zupełnie różne osobowości. Moja mama, która projektuje torebki, jest dość, hm, wyrafinowana, podczas gdy tata to szalony, wręcz naiwnie pozytywnie nastawiony do życia człowiek. Poznali się podczas nauki w college'u, kiedy oboje przechodzili przez okres hippisa, wiesz, spodnie w kwiatki, bluzki na ramiączkach, mnóstwo tytoniu, spanie pod namiotem i wianki. Złączyła ich piosenka The Beatles, którą śpiewali najgłośniej podczas jednej z imprez. Mama jest... jest próżna i piękna, ale to takie zimne piękno. Natomiast mój tata ciągle tylko by się wygłupiał. Buduje osiedla domów w Los Angeles i San Francisco, świetny z niego architekt – Noel uśmiecha się pod nosem. – Tata zawsze wpajał mi, że będzie dobrze, że wszystko jest wspaniałe i nie powinnam się niczym martwić. Mamie się to nie spodobało, ponieważ jako realistka myślała, że któregoś dnia się załamię, bo nic mi nie wyjdzie w życiu. Bała się nawet, że mogłabym coś sobie zrobić, że nagle bolesna rzeczywistość świata uderzy we mnie zbyt mocno i nie dam rady. Często się kłócili, ich związek przestał być taki sam, jak kiedyś. Przez ich kłótnie uciekłam nawet z domu.

– I gdzie poszłaś? – pytam, krojąc kurczaka i wkładając go do ust.

– Podróżowałam z zespołem jazzowym po pięciu stanach, ale potem wróciłam. To nie dla mnie. Nie polubiłam się z saksofonistą, poza tym słabo grałam na trąbce – wzrusza ramionami, a następnie oboje śmiejemy się beztrosko.

– Brzmi jak naprawdę fajne... życie – podkreślam, a ona kiwa głową. Pomyślmy, kto kiwnąłby w tym czasie głową? Chociaż Noel spotkało tyle niedobrego, na przykład rozwód rodziców, patrzy na to z uśmiechem.

– A ty? Twoi rodzice? Opowiesz mi o nich? – prosi, a ja zgadzam się, ponieważ zauważam, że przez moje pytania odciągnąłem ją od jedzenia.

– Więc... Moja mama Alisha poznała tatę na jednej z tych dyskotek w latach siedemdziesiątych. Wiesz, tych w stylu z filmu Gorączka Sobotniej Nocy.

–Tak! – Noel wykrzykuje z entuzjazmem, plując mlekiem na stół. Parskam śmiechem, patrząc, jak ściera wszystko czerwoną serwetką. – Zawsze chciałam w takiej uczestniczyć. Tylko pewnie nikt nie tańczyłby w tak dobrze zsynchronizowanym układzie i nie wyglądał tak dobrze, jak John Travolta – dodaje z chichotem. – Mów dalej – prosi. Czas nagle się zatrzymuje – dosłownie na chwilę – a ja myślę, że Madison nigdy w życiu nie opowiedziałaby mi czegoś z takim entuzjazmem. Madison nigdy nie zamówiłaby płatków z mlekiem, nie ważne, jak nie-elegancka byłaby restauracja i Madison nigdy nie naplułaby na stół, nawet przez przypadek.

    Czas znów płynie, a ja kontynuuję swoją opowieść.

– Poznali się tam, no i mój tata bardzo chciał zatańczyć z mamą, ale ona nie wyrażała jakiegoś szczególnego zainteresowania. Wiesz, co zrobił? Wskoczył na miejsce DJ-a, zabrał mu mikrofon i zaśpiewał dla niej You've Lost That Lovin' Feelin', jak w Top Gun. Widziałaś ten film?

  – Niestety nie – Noel kręci głową.– Ale chętnie go zobaczę, bo to brzmi uroczo. I twoja mama pewnie od razu straciła głowę dla twojego taty. To niezwykle romantyczne.

– Najbardziej na świecie– potwierdzam, a Noel posyła mi słodki uśmiech. – Hej, w ogóle, to jak poznałaś się z Lacey?

Noel wkłada łyżkę z mlekiem i cynamonowymi gwiazdkami do ust, chrupie przez chwilę i połyka, a potem mówi:

– Wymieniłyśmy się domami.

– Co?– pytam z niedowierzaniem.

– No, wymieniłyśmy się domami. Poznałyśmy się przez internet; Lacey zamieszkała w moim domu, a ja w jej mieszkaniu. Miałam wtedy taki okres, kiedy potrzebowałam tłoku i miałam dość przestrzeni, którą posiadam w Malibu.

– Czekaj, czekaj– kręcę głową.– Tak po prostu zamieniłyście się na mieszkania? I nie bałaś się, że Lacey to jakiś morderca albo gwałciciel?

Noel śmieje się, słysząc moje słowa.

– Skąd, głuptasie. Poza tym, spójrz na to z innej strony. Gdybym nie wymieniła się domami z Lacey, nie zostałabym zaproszona na jej Halloweenowe przyjęcie i nie poznałabym ciebie.

Zastanawiam się przez chwilę. Noel rzeczywiście ma rację. Uświadamia mi, że gdyby nie ta sytuacja, pewnie już dawno skończyłbym na dnie niczym wrak człowieka. Mimo wszystko, to takie szalone! Czego jednak mogłem się spodziewać po swojej siostrze i dorównującej jej bezmyślnością Noel?

   Kończymy posiłek i zostawiam pieniądze na stole. Następnie, dźwigając nasze bagaże, ruszamy w stronę stacji kolejowej – postanawiamy pojechać do Nowego Jorku pociągiem.

– Pozwól, że ja zapłacę bilety – mówię do Noel, kiedy stoimy w kolejce. Nie chcę ich kupować dlatego, że tak wypada, ale bardziej dlatego, że wolę uniknąć kolejnej wpadki – jak na przykład tej, kiedy zamiast na Hawajach, zjawiliśmy się na Grenlandii. 

  Kupuję więc dwa bilety do mojego miasta najbliższym pociągiem, który mamy za dwadzieścia minut. 

  – Co jest ciekawego w Waszyngtonie? – pytam i siadam na ławce przy torach. Dookoła jest masa ludzi, którzy pilnie obserwują zmieniającą się na zegarze godzinę lub wyświetlające się na wielkim ekranie czerwone napisy.

– Nie mam pojęcia – Noel wzrusza ramionami. – Jestem pewna, że znajduje się tu wiele dachów, z których idealnie widać niebo w nocy.

– Naprawdę kochasz swoje gwiazdy – uśmiecham się w jej stronę, patrząc, jak zakłada turkusowe futerko i siada obok mnie.

– Są dla mnie idealne. Nie mam słów.

– Taka jest dla mnie Madison – mój uśmiech się rozszerza.

– Jak gwiazdy? – dziwi się Noel.

– Dokładnie – potwierdzam. – Jest dla mnie idealna. Nie mam słów.

    Po jakimś czasie znajdujemy się w pociągu. W naszym wagonie jest cicho i dość pusto, albo tylko cicho, a nie pusto, a pasażerowie nie dają po sobie znać. Siedzę w przedziale z Noel bez nikogo innego i rozmawiamy o pierdołach.

– Więc powiedziałam mu, żeby się odwalił, ale on na to „Ej, dziewczyno! Zrobiłaś błąd w swoim rysunku! Ręka ma cztery palce, a nie pięć!", jakby w ogóle nie istniały osoby, które nie mają jednego palca. Jestem pewna, że jest ich dość dużo na świecie. Jak myślisz, ile procent?

– Proszę, dość liczb – kręcę głową. – Nawet nie wiesz, jak jestem zmęczony. Już nie mogę się doczekać, kiedy położę się w swoim łóżku i zasnę na wieki.

– Nie wrócisz do pracy?

– Najpierw muszę się zorientować, czy mam do czegokolwiek wracać – wykonuję wzruszenie ramionami. – Mój szef nawet nie pofatygował się, aby do mnie zadzwonić. Tak naprawdę... Nikt nie zadzwonił.

– No to słabo – Noel wzdycha. – Ale nie martw się. Jak nie uda ci się jako nauczyciel, możesz zostać piekarzem. Wiesz, ile na świecie jest wspaniałych piekarzy?

– Czy znów chcesz, abym wypowiedział jakąś liczbę? – krzywię się w jej stronę.

– Zrobiłam to nieumyślnie – chichocze. – Ile będziemy jechać?

– Przestań – zasłaniam jej twarz ręką. Zniekształcony głos nie ustępuje:

– Ile kilometrów nam zostało? Ile zjadłeś w życiu owoców mango?

– Skąd przychodzą ci do głowy takie głupie pytania? – odpowiadam sarkastycznie.

– Powinieneś być przyzwyczajony, nauczyciele ciągle są zasypywani stekiem głupich pytań – Noel wzrusza ramionami.

– No tak! Jak się pisze „zdyskwalifikowany"? Gdzie postawić apostrof? Czy muszę zaczynać zdanie od akapitu? Mogę używać skrótów? – parodiuję uczniów.

– Taaak, to mam na myśli – kiwa głową Noel.

– Dlatego tak bardzo kocham książki. Uczą cię wszystkiego. Gramatyka i wszystko inne wchodzą ci do głowy, gdy dużo czytasz – wyznaję jej.

– A ja nie przepadam za czytaniem – odpowiada ze swobodą i nijakością w głosie.

– Dlaczego więc się jeszcze ciebie nie pozbyłem?! – wybucham żartobliwie, a następnie śmieję się głośno.

– Jestem twoją jedyną przyjaciółką – odpowiada Noel z błyskiem w oku – i nie spieprz tego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro