2. by accident

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

  − Cześć, młoda. − Kye postawił swoją tacę naprzeciwko mnie i uśmiechnął się szeroko. Wywróciłam na to oczami, ale uniosłam lekko kąciki swoich ust. Po przywitaniu się z przyjacielem zatopiłam zęby w wegańskiej kanapce. W czwartki nie miałam ochoty na mięso. Byłam bardzo dziwnym człowiekiem. 

Siedzieliśmy przy najbardziej oddalonym stoliku na stołówce. Lubiłam to miejsce, ponieważ mogłam z niego obserwować ludzi. Nikt nas nie zaczepiał mimo naszej... odmienności. River Fox High było wielką szkołą ponadgimnazjalną, ponieważ było jedyne w mieście, więc, jak w każdej tego rodzaju placówce, panował tutaj podział na kasty, ale nie był on dotkliwym problemem. Wszystkie grupy trzymały się swoich wewnętrznych, niepisanych zasad, nie czepiając się przy tym innych. Szanowałam. 

  – Jakieś plany na jutro? – wymamrotałam z pełną buzią. 

  – Pewnie wyskoczę na jakąś imprezę, piątek zobowiązuje. – Mrugnął porozumiewawczo.  Kye wierzył, że weekend bez imprezy, to zapowiedź beznadziejnego tygodnia. To by wyjaśniało, dlaczego całe moje życie było do niczego. 

  – No tak. Głupie pytanie. – Uniosłam wzrok ponad ramię rozmówcy, ponieważ w polu mojego widzenia pojawiła się biegnąca w naszą stronę osoba. Miała kręcone, długie włosy, a w jej rękach mogłam dostrzec dobrze mi znany, gruby zeszyt. Miałam wrażenie, że bez tego brulionu nasza szkoła umarłaby w przeciągu jednej doby. To wszystko składało się na postać naszej przewodniczącej. Przestawiam Mary Audley.

  – Maryśka na drugiej – wyszeptałam, nie odwracając od niej wzroku. Nie miałam już szansy uciec. Może udać martwą? Nie, chyba się na to nie nabierze. Chociaż... gdybym dobrze wybałuszyła oczy... Nie, Kye by jej powiedział. Głupi Kye.

  – North, jak dobrze, że cię znalazłam – wysapała, opierając dłoń na kolanie. 

Też chciałabym się tak cieszyć na twój widok, pomyślałam.

  – Do rzeczy – odparłam krótko, nie lubiłam owijania w bawełnę. Roztrzepana Mary przytaknęła głową i otwarła swój magiczny zeszyt, szukając odpowiedniej strony. Brunetka wyglądała na tak nieogarniętą osobę, że bycie przewodniczącym szkoły powinno być ostatnim zajęciem, jakiego by się imała. A jednak, nadawała się do tego, jak nikt inny.

  – W poniedziałek mamy dzień naszego patrona, oczywiście będzie wielka akademia, jak zawsze. I, jak zawsze, potrzebuję twojej plastycznej pomocy. Ralph, jak zawsze, musiał coś odwalić i zalał kawą nasz portret Eleanor Roosevelt, nie dało się go uratować. – Zaczęła wymachiwać rękami, emocjonując się i powtarzając swoje irytujące jak zawsze.

  – Naprawdę tragiczna historia – westchnęłam ironicznie, ale widząc błagalne spojrzenie Mary, nie mogłam jej tak po prostu zostawić. Wiedziałam, jakim skąpcem był nasz dyrektor, nie dałby ani grosza na zakup nowej podobizny szkolnej patronki. – Dobrze, już dobrze, nie musisz mi tutaj płakać. Powinnam dać radę przez weekend, tylko daj mi jakieś wymiary czy cokolwiek.

Patrzyłam z wyczekiwaniem na coraz bardziej zmieszaną twarz dziewczyny. Nie wiem, co było w mojej wypowiedzi niestosownego, że tak bardzo się speszyła.

  – Sęk w tym... że potrzebujemy, żeby był skończony do jutrzejszego wieczoru maksymalnie. – Podrapała się po karku. – Ludzie od dekoracji mają sporo roboty, więc przyszliby w sobotę wszystko zrobić, ale muszą już mieć gotowy portret. Myślisz, że dałabyś radę?

Ah, mogłam się tego spodziewać. Zacisnęłam zęby i przerzuciłam swój sfrustrowany wzrok na przyjaciela. W zasadzie byłam zaskoczona, że jeszcze nie zaznaczył swojej obecności, może Mary go nawet nie zauważyła, tak była zaaferowana całą tą sprawą. 

  – Błagam, North. Wiem, że to duża prośba, ale potrzebuję twojej pomocy – jęczała mi nad uchem. Westchnęłam przeciągle; nie mogłam jej odmówić. 

  – Będziesz mi winna przysługę, Audley. Musisz mi załatwić zwolnienie z lekcji dzisiaj i jutro, i wolną pracownię plastyczną na dole. 

  – Już się robi. Dać ci kogoś do pomocy z artystycznej? – dodała uradowana. 

  – Nie! – wykrzyknęłam zdecydowanie za szybko. Nie chciałam z nikim pracować. Tylko by się plątał pod nogami, samej mi szybciej pójdzie. Mary nie była jednak zaskoczona moją odpowiedzią. Zdążyła się już zorientować, że byłam typem samotnika. 

  – Okay, myślę, że możesz zacząć po trzynastej, według mojej rozpiski ma być już wtedy pusto na dole. Dziękuję ci, Varley! Pa, Kye!

I tyle ją widziałam. 

  – Już myślałem, że stałem się przeźroczysty. – Zaśmiał się szatyn. – Słyszę, że ty również znalazłaś sobie zajęcie na piątkowy wieczór. – Uśmiechnął się krzywo, na co tylko pokiwałam głową. Nie rozpaczałam za bardzo, ponieważ wiedziałam, że sama nie miałabym nic lepszego do roboty. Niecałe dwa dni to dosyć mało na portret tak znanej osoby, ale jeśli się skupię i zostanę wyjątkowo długo w szkole, powinnam dać sobie radę. 


  – Tato, wiem, że to późno, ale muszę im pomóc. Będę w domu koło dwudziestej, przecież nic mi się nie stanie. Jestem dorosła. – Próbowałam uspokoić swojego rodzica przez telefon. Nie podobała mu się wizja mojego powrotu po ciemku, ale błagam, nie miałam już dziesięciu lat. 

  – Prawie dorosła... Rozumiem, North. Pracuję do ósmej, ale napisz, jak będziesz wychodzić ze szkoły – poprosił zrezygnowany. 

  – Tak zrobię. Kocham cię.

Odłożyłam telefon na stolik, uprzednio ustawiwszy głośność dzwonka na maksymalną; chciałam mieć pewność, że mimo muzyki usłyszę ewentualne powiadomienia. Znajdowałam się już w naszej szkolnej pracowni plastycznej. Mary osobiście wybrała dla mnie rozmiar płótna i kolorystykę portretu, więc mogłam zaczynać. Założyłam na głowę słuchawki i puściłam zapętlony album Daniela Ceasara. Podobizna naszej narodowej aktywistki nie mogła być dynamicznym obrazem, dlatego nastawiłam się na spokojne, soulowe kawałki. Chwyciłam pędzel z rozcieńczoną żółtą farbą i zaczęłam kreślić prowizoryczny szkic. Moje ciało rozluźniło się, a umysł przeszedł w stan spoczynku. 

***

Piątek dłużył mi się okropnie. Od rana siedziałam w pracowni i starałam się uchwycić na portrecie panią Roosevelt jak najdokładniej. Było to niezwykle czasochłonne zadanie, ale z każdą godziną efekt podobał mi się coraz bardziej. Mary z Kye'em zaglądali do mnie co jakiś czas, upewniając się, czy jeszcze nie udusiłam się zapachem olejnych farb. Niestety – ciągle oddychałam.

Kwadrans po dziewiętnastej odsunęłam się od sztalugi po raz ostatni. Z bliska często nie było widać drobnych niespójności, które z pewnej odległości stawały się rażące. Tym razem jednak nie musiałam wracać, aby poprawić niedociągnięcia: wszystko było na swoim miejscu. 

Uśmiechnęłam się z siebie zadowolona, po czym ruszyłam do umywalki. Z pomocą terpentyny udało mi się wyczyścić wszystkie przybory i własne ręce. Nie przejmowałam się brudnymi ubraniami, ponieważ miałam na sobie parę moich roboczych ogrodniczek z dziurami. Myślę, że był na nich trwały ślad po większości moich prac. To nie tak, że ich nie prałam, po prostu farba olejna nie schodziła z ubrań bez pomocy specjalnych chemikaliów. 

Sprawnie sprzątnęłam swoje stanowisko pracy i schowałam wszystko do odpowiednich szafek. Przez małe okienka pod sufitem widziałam, że na dworze zrobiło się już ciemno, a co za tym szło – na pewno zimno. Zarzuciłam więc na ramiona żółty sztormiak; chyba było mi w tym kolorze do twarzy. Założyłam szmacianą torbę na ramię i zgarnęłam z ławki klucze, które zostawiła dla mnie wcześniej nasza pani woźna. Szkoła zamykała się o piątej, więc musiałam opuścić budynek tylnym wyjściem odchodzącym właśnie z plastycznej pracowni, która z wnętrza budynku była już zakluczona. Nie było to niczym nadzwyczajnym. Szeroko znanym zjawiskiem było przesiadywanie szkolnych artystów do późnych godzin wieczornych. Mieliśmy też monitoring, więc nie było mowy o żadnych... przekrętach. 

Zamknęłam za sobą ciężkie drzwi i otuliłam się szczelniej płaszczem. Na zewnątrz wiał bardzo silny wiatr, włosy wpadały mi pod okulary, niezmiernie mnie tym irytując, więc czym prędzej skręciłam w znanym mi kierunku. Do domu miałam trochę ponad kwadrans, byłam pewna, że wrócę cała lodowata. 

Będąc już tylko ulicę od celu, przyspieszyłam znacznie tempo. Silny podmuch wiatru sprawił, że zamknęłam oczy i głośno kichnęłam. Nie zatrzymałam się przy tym, co okazało się dużym błędem. Rozproszona, straciłam równowagę i poleciałam do przodu. 

Moje nagie kolana i dłonie zderzyły się z nierównym, popękanym asfaltem. Krzyk bólu wyrwał mi się z płuc, nie byłam przygotowana na gwałtowny upadek. Kilka sekund zajęło mi ogarnięcie tego, co się właśnie stało. Stęknęłam głośno, próbując się ruszyć, ale moje mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Wiedziałam, że kiedy przemieszczę swoje ręce, drobne odłamki w nich utkwione tylko spotęgują ból. Nie zmieniałam więc swojej pozycji przez kolejnych kilka sekund, starając się zebrać myśl.   

  – Hej, wszystko w porządku? – Usłyszałam nad sobą niski głos. Drgnęłam zaskoczona i nim uniosłam głowę, poczułam czyjeś ramiona pomagające mi się podnieść. Jęknęłam z bólu i otumanienia, chwiejąc się niebezpiecznie. Nieznajomy złapał mnie mocniej, dzięki czemu nie upadłam ponownie. Uniosłam wystraszony wzrok na wysokiego mężczyznę. – Żyjesz? 

Zamknęłam oczy. Musiałam się uspokoić, wyprosić czarną pustkę z mojej głowy. Oddychaj, North. Wdech. Wydech. 

Wtedy poczułam jego silne ręce zaciśnięte na moich ramionach. Stał blisko, przypatrując mi się uważnie. 

Wyrwałam się szybko, zdając sobie z tego wszystkiego sprawę i złapałam samodzielnie równowagę.

  – Dzięki – mruknęłam jedynie spłoszona, po czym odwróciłam się, żeby czym prędzej dostać się do domu.

  – Czekaj.

Jego opanowany głos kazał mi się odwrócić, mimo że tak bardzo nie chciałam tego robić. Mógł być pedofilem, bandytą i kto wie, kim jeszcze. W jego ręce dostrzegłam swoją torbę. Strzeliłam sobie mentalnego facepalma i szybko ją od niego zabrałam. Lepiej się stąd zmyć. Zacisnęłam mocno zęby, czując pieczenie na kolanach i dłoniach. Musiałam to jednak zignorować; lekko chaotycznym krokiem wycofałam się i w końcu znalazłam się na swojej ulicy.

Weszłam do domu w tym samym momencie, w którym zamknęły się drzwi do gabinetu. Nasz garaż został na niego przerobiony i wyremontowany, dlatego tata nie musiał wynajmować nic na mieście. 

Wzięłam głęboki oddech i zrzuciłam z siebie wszystkie rzeczy. Musiałam iść po apteczkę. 

  – North? Chryste! Co ci się stało?! – wykrzyknął tata biorąc w swoje dłonie moje poharatane nadgarstki. Nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, zaciągnął mnie do kuchni, po czym z jednej z szafek wyciągnął pudełko z plastrami i bandażami. 

  – Śpieszyłam się, bo mi zimno było. – Syknęłam, ponieważ moje zakrwawione kolana zostały polane wodą utlenioną. W zasadzie zastanawiałam się, dlaczego ludzie dalej jej używali. Żadne rzetelne badania nie potwierdziły jednoznacznie jej pozytywnego w skutkach działania. Ale cóż, najwyżej mi wypali skórę. Mówi się trudno i żyje się dalej. – Kichnęłam... No i się przewróciłam – zacięłam się, nie wiedząc, czy powinnam mówić dalej. 

Tata spojrzał na mnie z dołu, jakby oczekując ciągu dalszego. Pięć lat życia we dwoje sprawiło, że znał mnie tak dobrze, cudem było ukrycie przed nim czegokolwiek. 

  – I...? – przeciągnął, przyglądając mi się uważnie.

  – I nic. Jakiś facet pomógł mi się podnieść. – Wzruszyłam ramionami. Tata nie spuszczał ze mnie wzroku jeszcze przez chwilę, ale odpuścił i ostatni raz przetarł moje zdarte dłonie gazą. 

  – Wiedziałem, że twój powrót o tak późnej porze nie przyniesie nic dobrego – mruknął pod nosem. Po kilku minutach ciszy skończył opatrywanie moich ran, po czym podniósł się z kolan. Stanął na przeciwko mnie i włożył do kieszeni ręce. Myślał nad czymś bardzo intensywnie. 

  – No co? – Nie wytrzymałam przedłużającego się milczenia. Nie wiedziałam, o co mogło chodzić. Przecież to nie tak, że celowo się przewróciłam, żeby zawracać teraz tacie głowę. W zasadzie, nawet nie prosiłam go o pomoc.  

  – Nie chciałbym, żebyś wracała w najbliższym czasie do domu po dwudziestej – oznajmił w końcu, a ja nie mogłam się powstrzymać przed prychnięciem. Naprawdę? 

  – Serio, tato? Wiesz przecież, że to była wyjątkowa sytuacja, musiałam pomóc Mary. Za kilka miesięcy skończę osiemnaście lat. Nie możesz mnie do końca życia trzymać pod kloszem. Nie jest moim zwyczajem szlajanie się po mieście w nocy, to akurat domena Kye'a. Więc co takiego się nagle stało, że z tych dwóch powrotów zrobił się taki wielki problem? – Wstałam z krzesła i zaplotłam ręce na piersiach. Byłam spokojna, nie lubiłam się z tatą kłócić, wolałam przedstawiać racjonalne argumenty i prosić o to samo z drugiej strony. 

  – North... Nie chcę cię ograniczać, ale martwię się o ciebie, okay? Każdego dnia moim ostatnim pacjentem jest jeden ze skazańców. Co oznacza, że jeśli jesteś na dworze koło dwudziestej, możesz się na któregoś z nich natknąć, czego bardzo bym nie chciał.

No tak. Zdążyłam już chyba o tej sprawie zapomnieć. Zachowanie ojca nabrało teraz większego sensu, jednak kilka rzeczy, mimo wszystko, należało sprostować.

  – Dobra, rozumiem, ale po pierwsze: ci ludzie są byłymi skazańcami; po drugie: według tego rozumowania mogę się na nich natknąć o każdej innej porze dnia na mieście, przez przypadek i to w cale nie oznacza, że mnie od razu zabiją. Wydaje mi się, że trochę przesadzasz. Jasne, to nie ja siedzę na fotelu na przeciwko nich, to nie ja odkrywam, co im w głowach siedzi, ale jednak wydaje mi się, że profesjonalizm w takiej sytuacji nakazywałby wykazanie się choć odrobiną wiary w ludzkość. 

– Masz rację, to nie ty wysłuchujesz ich popieprzonych historii, więc proszę, nie pouczaj mnie na temat wykonywania mojego zawodu. Jestem profesjonalistą, ale również ojcem, który już wiele w swoim życiu stracił. Nie chcę, żebyś ty była następna. – Jego głos niespodziewania załamał się przy ostatnim zdaniu. Otworzyłam szeroko oczy, nie chciałam, żeby ta rozmowa poszła w tę stronę. Zanim dopuściłam do siebie jakiekolwiek emocje z tym związane, podeszłam do mężczyzny i mocno go przytuliłam. Nie lubiłam patrzeć na niego w chwilach słabości. Miałam wtedy wrażenie, że jeśli on nie będzie silny – ja tym bardziej. 

– Już dobrze – wyszeptałam. – Będę wracać do domu zaraz po szkole. 

Tata zdobył się na ciche dziękuję.

– Ale trochę dramatyzujesz – dodałam z lekkim uśmiechem, aby obrócić wszystko w żart. W odpowiedzi dostałam lekkie parsknięcie.

– Może i tak, pani wszystkowiedząca. Wolę jednak dmuchać na zimne. Przypadki chodzą po ludziach. 


____

Dziękuję za Waszą aktywność pod ostatnim rozdziałem! Następnego możecie się spodziewać w środę. Podzielcie się swoimi wrażeniami również po tej części <3

LBS

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro