Rozdział 34

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Silnik pyrkał cicho.

Płynęli od dwóch godzin wzdłuż Leny.

-Zjadłbym coś... -Powiedział Frank.

-Zjedz go. -Hans wskazał na ciało rybaka, który leżał bez głowy w rogu łodzi.

-CO?! Powaliło cię?! -Peterson był w szoku. -NIE! Wolę głodować... Mam jeszcze resztki człowieczeństwa!

-Ja już nie... Odkąd odstrzeliłeś mi pół mordy i kiedy wpadłem do lodowatej wody pełnej moich własnych ludzi... Straciłem człowieczeństwo. Pamiętasz tą wioskę na wyspie? Już jej nie ma. -Odgryzł się Fledder.

Zapanowała niezręczna cisza, którą przerwał Hans. -To chcesz go?

-Nie.

Po posiłku resztki ciała wylądowały za burtą.

-Żałuj... -Powiedział kanibal. -Dobra, spokojnie. Zaraz też coś dostaniesz.

To powiedziawszy wyjął z balisty sieć rybacką i zarzucił ją.

Po kilku minutach złapało się kilka zdobyczy.

-Masz, już nie płacz. -Podał Frankowi oskórowaną rybę.

Frank zjadł ją łapczywie, wyciskając wszystkie soki, tak jak to jakiś czas temu zrobił Fledder z ciałem rybaka.

Nad jezioro Bajkał dopłynęli późno w nocy. Płynęli szybko z prądem i włączonym silnikiem.

-Łódka do niczego już nam się nie przyda. -Powiedział Hans. -Chodź, rozbijemy obóz tam, na półce skalnej.

Kiedy Frank był zajęty rozniecaniem ogniska, jego towarzysz odszedł kawałek na bok i zaczłł mówić ściszonym głosem.

-Psst... Trzymam go w garści... Dostał jakiś zastrzyk, albo niedługo oszaleje, albo wykituje. Kiedy będą śmigłowce?

-Jutro bzzzz...

-Czekam. Zatrzymam go tu tak długo, jak tylko będę mógł. Bez odbioru, Johnson.

Frank szybko powrócił do przerwanej czynności. Słyszał wszystko. Musiał zaatakować pierwszy.

Kiedy Fledder się położył na ziemi, Peterson zabrał jeden z jego pistoletów.

Podpełzł cicho do Hansa i przyłożył mu broń do skroni.

-Nigdy ci nie ufałem... -Powiedział i pociągnął za spust. Rozległ się głuchy szczęk zamka.

-Wiesz co? Wiedziałem, że ty wiesz, że ja wiem. -Uśmiechnął się szyderczo Fledder i jedną ręką z kieszeni wyjął naboje z pustego magazynka, a drugą uderzył Franka w brzuch i odepchnął go od siebie.

Zanim upadł, Peterson zdołał zobaczyć zarys jeziora i wielkiej, ciemnej masy wychodzącej z niego.

Nagle wszystkie kolory zbladły, a ciemna masa rosła i rosła. Przypominała łuskowatą ośmiornicę ze smoczymi skrzydłami i długimi pazurami.

Wizja zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, ale zaraz zobaczył kolejną.

Hans przypominał diabła. Nie tylko z charakteru. Z głowy sterczały mu rogi, miał okropny, żółty uśmiech pełen krzywych zębów, a zza pleców wystawał ogon. I jeszcze ten głos.

-NIE TRZEBA BYŁO SIĘ WTRĄCAĆ W SPRAWY OJCZULKA, GNOJKU! TERAZ WYŁUPIĘ CI OCZY, A Z TWOJEJ CZASZKI ZROBIĘ SOBIE POPIELNICZKĘ!

Nie dane było mu spełnić tych gróźb, bo Frank kopnął go w przysłowiowe czułe miejsce.

-Uch... -Jęknął Hans.

Peterson przetoczył się na bok, kopnął oponenta w kolano, następnie z półobrotu kopnął w tą część twarzy, która wyglądała jak twarz trupa z "The Walking Dead".

Fledder poleciał w stronę skarpy, ale w ostatniej chwili złapał podparcie.

Wstał ciężko, splunął krwią.

-Ty dupku... Ja...

Frank dalej widział Lucyfera, a nie chciał już go więcej oglądać. Zaszarżował i zepchnął go kilkanaście metrów w dół, na majaczącą na ziemi zaspę.

Dopiero po tym Frank odzyskał zmysły.

-Nieźle sobie poradziłem...-pomyślał.

Chciał jak najszybciej idejść z tego miejsca. Spakował się i szybko zszedł ze skrpy.

Gdyby przyjrzał się uważnie miejscu, gdzie spadł Hans Fledder, zobaczyłby, że coś się tam rusza...

Ale nie przyjrzał się. Wielka szkoda...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro