Rozdział 45

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Hans jako pierwszy się obudził. Było chłodno. Fledderowi przez chwilę zdawało się, że widzi we mgle sylwetkę na koniu, lecz nie zdołał utwierdzić się w tym przekonaniu, gdyż rozmyślania zakłócił mu przeciągający się Frank, który robił to naprawdę głośno.

Kiedy już Peterson przestał ziewać, mgła zakryła wszystkie ślady tajemniczego domniemanego jeźdźca. Po pół godzinie cała trójka była gotowa do dalszej drogi. Śnieg przestał padać i świeciło słońce, dzięki czemu przeprawa przez zaspy była nieco przyjemniejsza niż przed kilkoma dniami.

Po kilku godzinach już wszyscy mieli wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Frank cały czas trzymał rękę na spuście, Hans ściskał kurczowo karabin a Helen ukryła sztylet w rękawie kurtki, gotowa wbić go w czyjeś oko.

Po kolejnej godzinie niepewność ustąpiła miejsca paranoi. Tym bardziej, że robiło się coraz ciemniej. Wszyscy oglądali się nerwowo za siebie, drżąc ze strachu i niewiedzy. Około osiemnastej dotarli do bezimiennej, opuszczonej osady. I wtedy Go zobaczyli...

Człowiek na czarnym koniu, noszący starą, podartą kurtkę, okropną maskę wykonaną z jakiegoś starego worka. Do tego na plecach miał dwie butle z gazem i odchodzący od nich spryskiwacz, który trzymał w ręce.

-Witajcie, przybysze. Wiem, kim jesteście. Wiem co zrobiliście. Ale nie ja was osądzę... Zrobią to wasze najgłębsze lęki. Jednak... Nim tak się stanie... przedstawię się wam. Nazywam się John Gostling. Widziałem jak katowałeś mojego ojca... Wtedy postanowiłem, że cię zabiję. Ale nie tak zwyczajnie. Zabijesz się sam. Ze strachu... A wy... Możecie odejść. Chcę tylko Czarnobrodego.

-Nie odejdziemy. - Powiedziała Helen, a Frank przytaknął.

-trudno... - Odparł beznamiętnie John. - Mieliście swoją szansę. Teraz posmakujecie prawdziwego przerażenia!

To mówiąc, pociągnął za spust i chmura gazu uderzyła trójkę w nozdrza. Każdy widział coś innego. Własne lęki.

Frank znalazł się w swoim starym mieszkaniu w Nowym Jorku. Widział spokojne życie i ludzi, którzy się doń uśmiechali. nagle rozległ się krzyk. To bandyci z pustkowi przedarli się przez mur i rabowali co popadnie. Peterson nie mógł się ruszyć. Jego dawni przyjaciele padali jak muchy, Empire State Building płonął i wszyscy krzyczeli. Nagle zobaczył swego ojca.

-Trzeba było zostać w zaświatach, Frank. Oni cię nie potrzebują... Bo jesteś nikim. Byłeś dla mnie ciężarem. Twoja siostra w Indiach więcej osiągnęła niż ty! Jesteś nikim! -Krzyknął Henry i uderzył syna w twarz. Blondyn się zatoczył i spadł do wiszącej w powietrzu celi. Do piekła. Na około wisiały dusze ludzi, których zabił.

-WINNY! - Krzyczeli udręczeni, a Frank poczuł okropny ból w klatce piersiowej. Kiedy się obrócił, zobaczył Szatana trzymającego jego bijące serce.

-Tutaj skończysz, Frank. Może nie dziś, nie jutro, ale kiedyś się znów spotkamy... - Powiedział diabeł i zgniótł bijące serce. W tym momencie dla Petersona zapadła ciemność.

Tymczasem Helen była w mokrym Londynie. Dokładnie w sierocińcu razem z bratem, jednak widziała też swoich rodziców. A oni byli nią zawiedzeni.Zepchnęli ją na dalszy plan. Zajmowali się Tommym. Wtem, zza rogu wyszedł Brandon Hurt z naładowanym pistoletem. Wycelował i zastrzelił rodziców i jej brata. Tylko ją oszczędził. Zmusił ją do życia z tą stratą... Nagle za jej plecami sierociniec wybuchł i kawały gruzy pogrzebały ciała jej bliskich. Wszędzie było jaskrawe światło, oślepiało ją. Zobaczyła jeszcze klęczącego Hansa nad jej martwym ciałem... Fledder trzymał pistolet, który przyłożył sobie do skroni i nacisnął spust.

-NIEEEEE! - Wyrwało się Helen, ale było już za późno. Zapadła ciemność.

Hans podwieszony do sufitu piwnicy w Berlinie. Pod nim, widział przywiązaną Helen i Ulricha Hessa, Oprawcę. Wyrywał dziewczynie po kolei paznokcie, by potem zająć się zębami. Kiedy cała twarz i dłonie nastolatki były czerwone od krwi, Hess wziął sztylet, otworzył jej żyły i nasypał tam soli. Fledder chciał krzyczeć, ale nie mógł nic zrobić. 

-Hans... Gdzie jesteś... Uratuj mnie, proszę... Już nie mogę... Za raz mu się poddam... - Jęczała.

-Koniec tych jęków! - Zawyrokował Ulrich i wbił ostrze w szyję dziewczyny, następnie podszedł do leżącego na stole Franka. - Która ręka?

-P... Prawa...? - Spróbował blondyn.

Mocny zamach siekierą i lewa dłoń poleciała na ziemię.

-To była twoja prawa, czy moja...? - Spytał rozbawiony Oprawca. Następnie wziął spory młotek i zaczął okładać nim człowieka przed nim. najpierw połamał mu żebra, potem kupił się na nogach. Bił mocno w kolana, aż stawy odmówiły posłuszeństwa i zmiażdżone kolana puściły. Para łydek upadła na podłogę, obok odciętej dłoni. Frank zalał się krwią. 

-Ty też?! - Spytał Hess, skręcił Petersonowi kręgosłup i wyszedł.

Hans patrzył na to wszystko. Z jednego oka ciekły mu galony łez. Nie mógł nic zrobić. Był bezradny. Po chwili światła zgasły.

Tymczasem John podszedł powoli do pogrążonego w amoku Fleddera i wyjął nóż sprężynowy. Wtem dopadł do niego przerażony Frank.

-CO TO JEST...?! MÓW!? CO TO DO KURWY JEST? NO... COŚ TY MI ZROBIŁ...

-Pana Jonathana już z nami nie ma... Jest SCARECROW! - Krzyknął Gostling i wypuścił jeszcze trochę gazu w twarz Petersona, który w skórzanej masce dostrzegł płonące, wrogi oczy Stracha na Wróble. frank odbił się od Johna i upadł w krzaki, cicho łkając i rzucając jakieś modlitwy.

Człowiek w masce podszedł do Hansa i wbił mu nóż w śledzionę. Ten ledwo zareagował, był sparaliżowany ze strachu. Tylko patrzył się tępo w przestrzeń przed nim. Jonathan zaśmiał się. nagle dostał czymś ciężkim w głowę i padł bez przytomności na ziemię. Helen opuściła karabin, którym walnęła psychopatę i zaczęła opatrywać Hansa, który cicho pojękiwał, wracając do rzeczywistości.

KILKA GODZIN PÓŹNIEJ

Młody Gostling obudził się związany. Naprzeciw niego siedzieli Frank i Helen. Hans leżał nieopodal i odzyskiwał siły. 

-Więc, może opowiesz nam, kim był twój ojciec, co? - zagadnął Frank.

-Wal się!

-Ojojoj... Źle zaczynamy znajomość... Może kilka wdechów rozwiąże ci język. - To mówiąc Peterson sięgnął po spryskiwacz.

-NIE! Powiem... Wiele lat temu ojciec pracował nad lekami psychotropowymi... Zaopatrywał na początku małych watażków, takich jak Bromquist, ale to był tylko prototyp. Tata chciał uzyskać coś, co zniszczy człowieka. Coś, co go przerazi. Najpierw eksperymentował na sobie, potem na mnie... To nie było nic przyjemnego, jednak rozumiałem, że robi to dla wyższych celów... Kiedy odszedł z Czarnobrodym w poszukiwaniu bogactwa, zostałem sam z chemikaliami i destylatorami. Nie miałem nic do roboty, więc zacząłem eksperymentować. Udało mi się udoskonalić jego stary wynalazek. Podniecony ruszyłem w ślad za karawaną. Dotarłem na czas, by zobaczyć jak Deer sprzedaje mu kulkę w łeb. Obmyślałem plan, i kiedy miałem już go zrealizować, przyszły te kreatury... A potem was dopadłem...

-Dzięki... - Mruknął Peterson i wypuścił na Johna cały pozostały gaz. 

Ten najpierw zamrugał, potem się skurczył. Ogromne krople potu wystąpiły mu na skórę, oddech stał się nieregularny, źrenice wielkie. Zaczął dyszeć, potem wrzeszczeć, kiedy zobaczył marę, ścigającą go przez całe życie. Jakimś cudem wyswobodził się z więzów, panice wyrwał pistolet z kabury Franka i strzelił w przestrzeń, kiedy to nie poskutkowało, przystawił sobie broń do skroni i wypalił.

-Strach to potężna broń... - Powiedział Frank do Helen spoglądając na martwe ciało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro