Rozdział 54

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Robiło się coraz cieplej. W ciągu tygodnia grupa dotarła do New Delhi. Przez te dwadzieścia lat wiele się zmieniło...

Krajem rządziła Rada Przedstawicielska, czyli wybrani w głosowaniach urzędnicy różnego sortu od różnych spraw. I ten system działał. Było coraz mniej wykroczeń, napadów i kradzieży, bo wszyscy myśleli o wspólnym dobrze, jako społeczeństwo krztałtujące podwaliny dla przyszłych pokoleń, by żyły w dostatku i spokoju.

Jednak garstka starszych ludzi, często przesiadujących w zadymionych barach, wspominało z cieniem grozy czasy, gdy u władzy był Bromquist, a następnie jego pies, Alojzy. O tym drugim mówiono raczej z politowaniem niż strachem, jednak w duchu przeklinano kulawego z rozerwaną szczęką, który sączył temu niegroźnemu idiocie różne pomysły... Nikt już nie pamiętał jego imienia.

Frank zachłysnął się pwietrzem pachnącym wszelakimi przyprawami na głównej ulicy.

-Ahhhhhhhh... Indie. Dobrze być z powrotem, nie Hans? Kiedy to było... Byliśmy młodzi i szaleni, teraz... Dalej jesteśmy szaleni...

-Ta, jasne... Młodzi... W sumie, mam pod siedemdziesiątkę, a ty pięćdziesiątkę, a mimo to nie chcemy zdychać... Po tej wyprawie, znajdę sobie jakieś spokojne miejsce, by tam dokonać żywota...

-Przestań smucić... Robi się depresyjnie. - Mruknął George i poprowadził grupę w stronę baru "Indian Hill". - Muszę się napić...

Właścicielem przybytku był Harry Chupkin, niski osiemdziesięciolatek o siwych włoskach, grubych okularach i szczerym uśmiechu.

-O, wy to chyba turyści! Nie szukacie może pracy? Przydałoby się parę rąk do pomocy... - Zagadnął.

-To może być ta szansa, na zaczęcie wszystkiego od nowa... Nie mogę przepuścić takiej okazji, zresztą jestem stary, nie mam aż takiej motywacji, jak wy, zatwardziali ludzie oddani przeznaczeniu... Wybaczcie... Ale już nie mogę. - Westchnął Marcin.

-Rozumiem cię... - Powiedział Frank. -Nikogo nie zmuszam, by że mną szedł, poza tym, prawdopodobnie będziemy tędy przechodzić wracając, wpadniemy... George, a ty? Dalej uważasz, że masz wobec nas dług życia? Czy zmieniłeś zdanie?

-Ja... Idę z wami. Nie mogę zawieść Jess...

-Dobrze, tak czy siak, jutro ruszamy... A teraz, panie Chupkin, możemy prosić jakiś mocny samogon, czy inny specyfik? Płacę w nabojach, a trochę mi ich jeszcze zostało. Niech więc ten wieczór spędzimy na zabawie... Choć jeden raz.

Po kilku godzinach dzikiego picia i "odstresowywania się" Aston wypadł na ulicę, zataczając się. Okazało się, że wychodek jest z drugiej strony przybytku, więc trzebabyło tam jakoś dojść. Mniej więcej w połowie niepewnej drogi, do mężczyzny przywarł osiedlowy bezzębny menel, chlapiąc błotem na wszystkie strony.

-Ty... Nie mi błotem... Pluj śmierdziuchu... - Mruknął George i popchnął bezdomnego w kałużę. Menel odpowiedział rozbiciem flaszki na głowie przeciwnika, wbiciem ostrej szyjki w brzuch i ucieczką.

Krzyki zaniepokoiły właściciela, który od razu po znalezieniu ciała posłał po medyka.

-Będzie żył... Musi odleżeć swoje... Tak że dwa tygodnie. -Oznajmił doktor.

-Nie możemy tyle czekać... -Mruknął Peterson drapiąc się po głowie. - Musimy ruszyć jutro, zostawimy list, na pewno zrozumie... Potem go odwiedzimy...

-Będę nad nim czuwał. -Powiedział Kamionek. -Ruszajcie dalej. Radzę wam iść spać, puki jeszcze jest pora. Musicie być wypoczęci... Zresztą, też idę spać, jutro zaczynam nową pracę...

Wszyscy rozeszli się do swoich pokoi, które "Indian Hill" oferowało swoim gościom. Nazajutrz rano Hans, Frank oraz Helen przygotowali zapasy i wyruszyli przez puste o tej godzinie ulice New Delhi, w stronę Nelapu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro