Rozdział 32

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Frank ocknął się.

Leżał w cieniu wielkiego głazu, koło niego siedział Hans.

Było ciemno.

W oddali, ze zniszczonego obozu biła jasna, ognista łuna...

-Co-o... Sie... Stało... -Wychrypiał Peterson.

-Zostałeś naszprycowany. Nie dokońca wiem czym... Ale z pomocą mojego elektronicznego asystenta (tu wskazał na zegarek), twój organizm wydalił sporą część toksyny, ale nie całą. Ja się na tym nie znam, ale "asystent" mówi, że będzesz miał ataki psycho-fizyczne, halucynacje... Jak się teraz czujesz?

-Nooo... Poza tym, że czujż się jak po tygodniu picia spirytusu... To nawet znośnie... A ty? Co się stało tam, w obozie? -Machnął na dym.

-To ciekawa historia... -Zaczął Hans.

KILKA GODZIN TEMU

-HEJ... Hej? FRANK?! Co ci?! Cholera...

Fledder podkuśtykał do leżącego pod ścianą mężczyzny. Spróbował go podnieść, albo choć wlec... Ale chora noga skutecznie mu to utrudniała.

-Cholera... -Mruknął i strzelił salwę w głąb dziedzińca.

Wyjazdu broniły opancerzone wozy.

Postanowił ukryć wspólnika pod stertą gruzu, żeby go od razu nie wypatrzyli...

-Wrócę po ciebie...

Przekradł się do części dziedzińca, gdzie byli trzymani niewolnicy.

Unieszkodliwił jednego gwardzistę, wbijając mu odłamek szkła między żebra.

-Hej...Marlena... Odsuń się, przestrzelę zamek. -Szepnął do kobiety.

Kłódka rozpadła się na części.

-Gdzie Frank? -Spytała.

-Czymś go uśpili... Nie jestem pewny do kurwy nędzy!? Musimy stąd uciekać! Wyprowadzisz ich? -Spytał wskazując na reszę siły roboczej.

-Jasne. Skołuję dla was wózek.

-Dobra, idźcie. Ja tu jeszcze postrzelam... -Odparł z uśmiechem.

Kiedy ostatni z więźniów zniknął za rogiem, Hans pobiegł w przeciwnym kierunku, żeby odciągnąć żołnierzy.

-Hej, dupki! Tu jestem... -Wrzasnął, ale zaraz pożałował, kiedy zobaczył wycelowaną w siebie armatę.

-Co do... -Fledder rzucił się za osłonę.

Wielka kula pzeleciała nad jego głową i zrobiła wyrwę w budynku administracyjnym.

-Skąd oni mają armatę?! JEZU!

TYMCZASEM

Kiedy ostatni z niewolników zniknął za murem obozu, Marlena zawróciła pomóc wybawcom.

Zabrała przy okazji z jakiegoś ciała snajperkę.

Wtedy usłyszała huk armaty.

-Osz ty... Hans?!- Pobiegła w tamtym kierunku.

Zobaczyła rozstawioną starą, kawaleryjską armatę, a koło niej furgonetki.

Wycelowała w głowę najbliższego człowieka.

BAM.

Trafiony. Kiedy się obrócili w jej kierunku, dała nura za niski murek i przeczołgała się do kabiny kierowcy.

Znalazła kluczyki i zapaliła silnik.

Rozjeżdzając kilku pozostałych przy życiu ludzi dojechała do Hansa i pozwoliła mu się wdrapać do szoferki.

-JUŻ JUŻ JUŻ! JEDŹ!

Odjechali z piskiem opon w stronę Franka, który leżał bez zmysłów.

-Dobra, zamiana. -Powiedziała Marlena i wszła zza kółka i pomogła zapakować Petersona do auta. -Ja ich odciągnę. Ucuekajcie, jak najdalej. Nie szukajcie mnie... Bo pewnie nie będzie czego szukać... Żegnaj, i powodzenia.

-Przyda się... Żegnaj. -Powiedział Hans i ruszył, przebijając się przez prowizoryczne barykady, wyjechał z  Wielkiego Syberyjskiego Targowiska Towarów Różnych.

Marlena tymczasem pobiegła do wielkiego garażu, chciała zniszczyć tą dziurę raz na zawsze.

W garażu znajdowało się kilka ciężarówek, ale najważniejszy był skład beczek z benzyną i napalmem.

Kiedy zobaczyła, że jest otoczona, kobieta rzuciła granat w stronę beczek.

Przez chwilę nic się nie działo. Wszyscy stali w osłupieniu i przerażeniu.

-Powodzenia, Frank. -Pomyślała jeszcze Marlena i zamknęła oczy.

Potem rozległ się wybuch, a następnie nastała grobowa cisza...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro