Rozdział 41

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

-Czyli na spokojnie... Jesteś moim bratem?

-Tak. Mam 27 lat...

-Ja 22.

-Ojciec często jeździł za granicę Nowego Jorku... Ale nie pzypuszczałem... Że ma inną rodzinę...

Był wieczór. Rodzeństwo siedziało w zatęchłym mieszkaniu Dany. Pokój był zawalony planami, skryptami, szkicami i mapami New Delhi. Wszystko na potrzeby rebeli.

-Moją matką była Willow Peterson... Była żoną Henry'ego... Ale miał śmiertelny wypadek... Teraz wiem, że to nieprawda... -Zaszlochała dziewczyna. -Mama zmarła kilka dni później, powieszona na egzekucji. Od tego czasu walczę z dyktaturą... Tu uwolnię więźniów, tu sabotuję maszynę, tu to tu tamto... I tak w kółko...

-Czy zostało coś po ojcu? Jakiś ślad tu, w Indiach?

-Właściwie to tak... Znalazłam to na miejscu "wypadku". -Pokazała dyskietkę. -Niestety jest zakodowana i nie mogę jej otworzyć...

-Podaj mi ją... -Frank wyjął walizkę z inicjałami H.P. Włożył dyskietkę i czekał z zapartym tchem.

Na ekranie pojawiło się okno pobierania plików. Szacowany czas: 1h.

-To sobie poczekamy... -W tym momencie głowę Dany przebił pocisk snajperski. Krew prysnęła na ekran komputera.

-Cholera... -Jęczał Frank nad zwłokami swojej niedawno odkrytej siostry. Głowa go bolała. -Co...

Kolejny strzał. Chybiony.

-Kurwa... -Zaklęła Marlena przeładowują karabin na dachu budynku.

-TY?! MARLENA?! CHODŹ TU, SUKO! ZABIJĘ CIĘ, SŁYSZYSZ?! -Peterson spakował laptop i wybiegł na ulicę.

Naokoło szalały pociski i materiały wybuchowe. Partyzanci latali tam i spowrotem, ludzie Generała strzelali.

Zobaczył ją na końcu drogi.

-Hej, Franky. Tęskniłeś? Bo ja tak...

-Co tu robisz do cholery... -Frank dyszał a źrenice zaczęły mu się rozszerzać.

-Może przechodziłam? Tak naprawdę to z tatą cię szukaliśmy. Hans chciałby cię uściskać...

-To się robi dziwne... Odkryłem, że mam siostrę, a potem że ten dupek bez twarzy ma córkę... Prawie się dałem nabrać...

-Dość pogaduszek. -Marlena wycelowała snajperkę w głowę oponenta.

Spust szczęknął głucho. -Cholera.

Kiedy zmieniała magazynek, Frank zgarnął z chodnika cegłę i cisną ją w dziewczyną. Złamał jej nos, w skutek czego upadła na kupę odłamków.

Peterson czuł, że ma atak, już to czuł. Kolory stały się bardziej wyraziste, powietrze gęste. Gwiazdy na niebie się uwypukliły a z odległych zakątków New Delhi dochodziły opętańcze wrzaski i zawodzenie wron.

Podszedł do kobiety i podniósł cegłe i zaczą ją okładać. Czaszka zmieniła się w jedną masę, oddech ustał, ciało znieruchomiało.

Frank dyszał.

-PETERSON! TY GNOJU! DZIŚ JEST DZIEŃ SĄDU! -Wrzasnął Hans stojąc na dachu autobusu trzymając wyrzutnię rakiet.

Strzelił.

Siła uderzeniowa wyrzuciła chłopaka w powietrze.

Kiedy się gramolił Hans już pakował kolejną rakietę.

Peterson rozejrzał się ze strachem. Szukał drogi ucieczki. Zobaczył właz kanalizacyjny. Bez zastanowienia wskoczył do niego.

Przez godzinę pełzł rurami i korytarzami. Kiedy doszedł na przedmieścia, odczekał kilkanaście minut, aby upewnić się, że jest bezpiecznie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro