Rozdział 44

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kair okazał się ślepą uliczką.

Henry to wiedział.

Nie było tu kompletnie nic. Pustynia. Podczas wojny, wszystko zniknęło...

Ale to musi być gdzieś w tym obszarze?! MUSI!

Chyba że... Pomylił się w obliczeniach... Nie... To  nie może być prawda.

Męzczyzna rozłorzył sejsmograf.

Po dokonaniu obliczeń, Henry doszedł do wniosku, że musi iść na południe, do Teb, do piramid. Tam znajdzie odpowiedź.

Musiał się spieszyć, Familia miała wszędzie swoich agentów i mimo odległości, jaka dzieliła go od Wielkiej Brytani, wolał nie wpaść im w oko.

Familia była grupą przestępczą rodziny McTurk, a oni mieli większość świata pod kontrolą...

Chyba nie chcieliby, żeby ich imperium upadło przez jakiegoś podróżnika w czasie.

TYMCZASEM

Wieczorem Frank dotarł do Lahaur w Pakistanie, tuż za granicą z Indiami.

Nie było już dyktatury w Indiach, ale nie było też Rebelii. Został chaos. Teraz wszelkie frakcje rzucą się sobie do gardeł i popłynie więcej krwi, niż za czasów Bromquista i Martensa razem wziętych...

W Lahaur Frank uzupełnił zapasy i kupił stare, używane auto za piętnaście naboi. Musiała być tu straszna bieda, skoro ludzie sprzedają samochody za około 50$...

Rzęch był niestety wart swojej ceny, bo zepsuł się już w Fajsalabad i nie chciał odpalić.

Frank był zrezygnowany. Znalazł jakiegoś człowieka i gestami pokazał, że chce wynająć pokój. Zapłacił dwa naboje.

W nocy obudził go dźwięk otwieranych drzwi i cichego stąpania.

Otworzył jedno oko.

Gospodarz przeszukiwał plecak Petersona.

Frank wstał bezszelestnie i wyjął spod poduszki pistolet.

Strzelił w plecy.

Człowiek wrzasnął i zaczął się wić w konwulsjach.

Strzelec wiedział, że za chwilę ktoś wejdzie zaalarmowany krzykami, więc czym prędzej się spakował, wyskoczył przez okno i uciekał tak szybko, jak mógł.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro