Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Marty Millart zszedł po skrzypiących schodach do ciemnej piwnicy.

Jako przywódca Rebeliantów Pokoju, musiał wszystko osobiście nadzorować, w tym przesłuchania.

A nowy obiekt przesłuchań był naprawdę interesujący. I to bardzo.

Marty miał lekko ponad czterdziestkę, miał odstające siwe włosy i przekrwione oczy. W miejscu lewej ręki miał protezę. Rękę stracił w walce z jakimś łowcą nagród, który wyglądał jeszcze gorzej niż on, ale był o wiele lepszym strategiem i wojownikiem. Łowca nie miał połowy twarzy, do tego lekko utykał. Spotkali się siedem lat temu, kiedy był w Paryżu. Szukał sprzymierzeńców do walki z McTurkami, zamiast tego znalazł pobojowisko. I człowieka bez twarzy. Wszędzie krew. Nie wiadomo, co się stało potem.

Marty pamiętał tylko to, że napastnik odpiłował mu rękę tępym nożem do chleba... I zniknął.

Już nigdy go nie widziano.

W pokoju było duszno i gorąco. Pod ścianą siedział jakiś mężczyzna z workiem na głowie.

kiedy Millart go zdjął ukazała mu się blada ze strachu twarz Fergusona McTurka.

-Co... co mi zrobicie...? -Spytał drżąc.

-My? Może nic... Ale co zrobi Głowa Familii? Jak myślisz? Zabicie pierworodnego i tak dalej... Ale! Moglibyśmy sobie pomóc. Daj nam dwadzieścia milionów funtów, to zapomnimy o sprawie...

-Nawet Familia nie ma takiej gotówki...

-Właśnie. Masz skołować dwadzieścia baniek, albo wydamy twoje sekrety rodzinie. Masz tydzień.

Potem Millart ogłuszył Fergusa i polecił swoim ludziom wywlec go z kryjówki.

-Odstawcie pod rynsztokiem! -Zawołał za nimi.

Kiedy McTurk się obudził, siedział w limuzynie.

Na siedzeniu przed nim, siedział niewiele starszy od niego mężczyzna, palił cygaro.

Człowiek uśmiechnął się. Nosił surdut, muszkę, melonik i laskę. Włosy miał kruczoczarne i przylizane w przedziałek w lewą stronę.

-O! Zbudziłeś się! Mamy do pogadania. Nazywam się Carl Pines. Reprezentuję Marchię Wschodnią. Ale się wpakowałeś Fergus, nie powiem. Zabić brata z żądzy władzy i reform... Nigdy nie chcieliśmy wojny z wami, McTurkami. Chcemy pokoju. Ale reszta tego nie dostrzega. Mój szef, Peter Vadowsky, wysłał mnie tu, bym znalazł słabe punkty Familii. Tym punktem jest tradycja i stare przyzwyczajenia... Nie chcemy z wami konkurować. Myśleliśmy o spółce z kimś inteligentnym, nowoczesnym i zorganizowanym, z kimś, kto ma jakaś ideę. Taką osobą jesteś ty. Wiemy, że gardzą tobą i twoimi pomysłami, wiemy, że czujesz się niespełniony. Pomożemy ci. Zniszczymy starą Familię i na jej miejsce zbudujemy nową, z tobą na czele. Jako partnerzy, wojna nie będzie miała sensu, więc się skończy.

-To... Ciekawe... - Błysk w oku Fergusa wyraźnie zdradzał, że bardzo mu się taki pomysł podoba.

-Pozostaje tylko problem tych zakichanych Rebeliantów... Ich też się pozbędziemy, co tam... Im mniejsza konkurencja, tym lepiej. Teraz do sedna: Marchia zaatakuje dziś w nocy kasyno, które jest pod waszą "opieką"... Podasz im fałszywy trop czy coś w tym stylu, rozumiesz. Dekoncentracja i bach! Uziemiony oddział, potem następny, i jeszcze raz. Po kilku dniach, nic już nie zostanie. Co ty na to?

-Wchodzę w to!

-Podoba mi się twój sposób myślenia. Teraz wysiadaj. Nie mogę podwieźć cię do rezydencji, byłoby to podejrzane.

Kiedy za McTurkiem zamknęły się drzwi, Carl Pines powiedział do siebie:

-Tak... To będzie dobry interes...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro