Rozdział 13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Im Frank zapuszczał się bliżej stolicy, tym bardziej czuł się osaczony przez krwawą dyktaturę bandytów. Przy każdym większym mieście, przed bramą, było kilka wisielców, które kołysały się na wietrze, niczym dorodne jabłka na drzewie.  Przy drogach, w rowach, leżały trupy z poderżniętymi gardłami i skręconymi karkami. Wszędzie był swąd śmierci.

-Już wolałem dyktaturę Alojzego... Był przegrywem bez ambicji, a tutaj mamy psycho-sadystę... No nieźle...

nagle Petersona obskoczyli uzbrojeni po zęby ludzie.

-To ten, który wybił oddział Hieronima Margota! Brać go!

Nim Frank się spostrzegł, leżał skrępowany w zakneblowany na pace pick-upa i jechał w stronę Madrytu.

Julian Hurio był chudy, czarne włosy miał wygolone. Zamiast lewej ręki miał długie na pół metra składane ostrze. Nosił biały podkoszulek i krótkie spodnie.

- Quién es (KTO TO) ?

-  Mató a Margot! (ZABIŁ MARGOTA).

-Rebelde (Rebeliant) ?

-Un inglés! (JAKIŚ ANGLIK)

-dejarlo! (ZOSTAWCIE GO) Hablaré con él. (Porozmawiam z nim)

  Kiedy żołnierze wyszli z pokoju, Julian zdjął frankowi worek z głowy i przeszedł na angielski.

-Kim jesteś? -Spytał, wyjmując obrzyna i celując nim w brzuch więźnia.

-Eliot Hollow. Idę do polski...

-Ha! Patrzcie państwo! "Idę do Polski"! Dobre... Zabiłeś moich ludzi, w tym mojego kuzyna, koleżko. Jesteś trupem. Nigdzie się ie ruszysz. Rano zawiśniesz... Jak reszta niewdzięczników... Rozkoszuj się resztką życia, człowieku. Do zobaczenia jutro. - To mówiąc Julian zdzielił Petersona kolbą w głowę.

TYMCZASEM

Po dwóch dnia Łowca i Helen Luck dotarli na obrzeża Brukseli. Od Sosnowca dzieliło ich dziesięć dni drogi, 1161 km.

Problemem była kończąca się żywność. Zostało im tylko kilka konserw.

Na szczęście kilometr przed główną bramą był obóz uchodźców czekających na azyl w Belgii.

-Posłuchaj mnie uważnie. Potrzebujemy jedzenia. Musimy je zdobyć za wszelką cenę, jasne? Nie możemy teraz umrzeć. NIE MOŻEMY! Rozumiesz? -Spytał poważnie Hans.

-Rozumiem...

-Schowaj się. Spróbuje z nimi pogadać... - Wypowiedź Fleddera przerwało potężne trzęsienie ziemi. Kilkanaście namiotów legło porwanych na ziemi, ludzie leżeli w błocie. Wtedy podszedł do nich Hans.

-Proszę, posłuchajcie, potrzebuję jedzenia. Jest ze mną dziecko, od kilku dni głodujemy, mamy ważną misję do spełnienia...

-Spadaj, dziadu. Nie dzielimy się jedzeniem, a już na pewno z uzurpatorem! Brytan, bierz go! -Przywódca spuścił wielkiego psa z łańcucha.

-Tak pogrywacie?! -Wrzasnął Hans i wyjął karabin. 

Zastrzelił szarżującego psa i puścił serię w dowódcę, który padł na ziemię bez tchu. 

Nastała cisza.

-KTOŚ JESZCZE? CO? -Krzyknął Hans.

Wtem ziemia znów zaczęła drżeć, tym razem mocniej i bardziej niszczycielsko. Palisady rozpadły się w drobny mak, przez środek obozu przebiegła szczelina, do której wpadło kilku nieszczęśników.

-Helen?! Chodź szybko! - Wrzasnął Fledder pakując do plecaka puszki z jedzeniem znalezione po drodze.

-Idę! -Odwrzasnęła Helen przeszukując dowódcę grupy uchodźców i zbierając naboje z jego kieszeni. 

Hans podbiegł do niej i pociągnął ją w stronę rowu, za krzakami. Tam byli bezpieczni. W przeciwieństwie do reszty obozowiczów. 

Kiedy huki ustały, Hans wyjrzał zza krzaków. po obozie i jego mieszkańcach pozostało jedynie smutne wspomnienie...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro