Rozdział 37

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

[...] To już jest koniec... i nie ma już nic... Tak można zdefiniować naszą sytuację po stracie kogoś takiego jak Hans... Był najlepszy. Niezastąpiony. Czasem miał swoje momenty, ale był lojalny. Był moim jedynym prawdziwym przyjacielem, a Helen... 

Był dla niej oparciem, opiekunem i zarazem przyjacielem. Troszczył się o nią, jak o własną córkę, którą mu odebrałem wiele lat temu.

Był dobrym człowiekiem.

Minęło już dziesięć dni od naszej ucieczki z Kremla. Aktualnie siedzimy w jakiejś jaskini pod Saratowem, nad Wołgą. Helen nic do mnie nie mówi, tylko pije i je. Bez słów. Kiedy próbuję rozmawiać, zbywa mnie milczeniem... Nie wiem, co jeszcze mogę zrobić...

Chyba tylko czekać...

Ale wiedz, że nie zapomnimy tego, co zrobiłeś dla naszej sprawy, Hansie Fledder.

Nie zapomnę tego, co zrobiłeś dla mnie.

Żegnaj. Obyś odnalazł swój Raj.

Czekaj tam na mnie, przyjacielu...

Frank zamknął dziennik i otarł łzę, która spływała mu po policzku.

-Rano ruszymy i przy stałym tempie powinniśmy w ciągu kilku dni dojść do Kazachstanu.

-...

-Powiedz coś! - Krzyknął Frank chowając dziennik i podchodząc do dziewczyny.

-CO?! CO MAM CI POWIEDZIEĆ? ŻE WSZYSTKO BĘDZIE DOBRZE, ŻE DOJDZIEMY DO TEGO ZASMARKANEGO TYBETU, URATUJEMY ŚWIAT I TAK DALEJ? TO, ŻE JESTEM JAKĄŚ WYBRANKĄ JAKIEJŚ PROROKINI, NIE ZNACZY, ŻE JESTEM BEZ UCZUĆ! - To mówiąc rozpłakała się na dobre.

Peterson stał chwilę w bezruchu, aż w końcu podszedł do Helen  i mocno uściskał.

-Brakuje mi go, Frank... Tak bardzo...

-Wiem... Mi też. -Powiedział cicho Frank.

Saratów okazał się wymarłym miastem. Licznik Geigera trzaskał równomiernie, więc podróżni założyli maski i opatulili się szczelniej ubraniami. W tle górował na wpół zburzony wieżowiec z którego środek wyrastało wielkie na kilkadziesiąt metrów drzewo. 

-Ha! Patrz na to! Natura nareszcie odbiera nam to, co należy do niej... - Powiedział Frank.

Przeszli przez most nad Wołgą, która dosłownie promieniowała radioaktywnością...

-jakbyś tam zamoczył nogi na minutę... Rozpuściłyby się. - Powiedziała Helen.

-Pewnie tak...

Nagle na końcu mostu zobaczyli przerośniętego... Chyba psa, ale trudno było powiedzieć. W każdym razie, monstrum ruszyło prosto na nich.

-COFNIJ SIĘ. -Powiedział Peterson do Helen, a sam tymczasem wyjął rewolwer w którym miał już tylko jedną kulę. W drugiej ręce trzymał nóż. Kula z pistoletu nie zrobiła na potworze wielkiego wrażenia, więc Frank przygotował się na bliską konfrontację. "Pies" przygwoździł mężczyznę do bariery mostu, która zaczęła niebezpiecznie trzeszczeć. frank widział czerwone ślepia i czuł zgniły oddech wydobywający się z uzębionej paszczy.

Frank zadał cios kreaturze, najpierw w brzuch, następnie w szyję. Zwierzę zakwiczało dziko i oparło się całym ciężarem ciała o oponenta. Nagle metal trzasnął i obie postaci spadły w odmęty Wołgi.

-NIE! -Krzyknęła Helen i podbiegła do wyłamanej barierki. 

-Hej... Może mi pomożesz? - Spytał głos z dołu.

Luck zobaczyła, że Frank w ostatniej chwili złapał za podstawę bariery i trzymał się jej kurczowo. Dziewczyna oczywiście pomogła mu się z powrotem wgramolić na most. 

-Ledwo mi się upiekło... O JASNA CHOLERA! BIEGNIJ! -Krzyknął Frank i pobiegł pierwszy na drugi brzeg. Helen obejrzała się za siebie. Zobaczyła kilkanaście takich samych kreatur, którą jej towarzysz przed chwilą pokonał. Biegły w ich kierunku. Helen puściła się biegiem za Frankiem. Ten przeskoczył samochód, który zagradzał drogę i przeturlał się za niego, czekając na uderzenie potworów, załadował nowe kule do rewolweru Colt Python. 

Helen zauważyła, że most niebezpiecznie się kruszy i trzeszczy pod naporem takie masy potworów, więc przyśpieszyła. Wtem konstrukcja nie wytrzymała i druga połowa runęła do Wołgi, razem z kilkoma potworami. Reszta zatrzymała się nad przepaścią i z nienawiścią łypała ślepiami na dwójkę ludzi w maskach przeciwgazowych.

-To się nazywa wyczucie czasu... -Sapnęła Helen.

-Muszę opisać te stwory... -Mruczał Frank wyjmując zeszyt i skrobiąc notatki.

-Będziesz się bawił w post apokaliptycznego wiedźmina czy innego naukowca?! Nie mamy czasu!

-No dobrze... Później to zrobię... - Powiedział smutno Peterson. - Czas wymienić filtry w maskach. Masz. 

Wymienili filtry akurat wtedy, kiedy zaszło słońce.

-Rozbijmy obóz... -Zaproponowała dziewczyna.

-Chce ci się piec w promieniowaniu przez całą noc? Mi nie bardzo. Wolałbym tu nie zostawać tak długo, jak to konieczne. Możemy jeszcze uda nam się przejść do Ozinek. Tam moglibyśmy rozbić obóz, a potem to tylko rzut beretem do Kazachstanu... To chyba sensowniejsze.

-Ale jestem głodna...

-zjemy jak tylko wyjdziemy ze strefy promieniowania... Lepiej nie zdejmować tu masek...

Ruszyli przez ciemność.

Padał lekki śnieg.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro