Rozdział 38

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Helen zbudziła się pierwsza. Dogasające ognisko było jedynym źródłem światła o poranku.

-Hej... Psst.

-CO CO?! ATAKUJĄ?! -Zerwał się Franki wycelował pistolet w pustkę.

-Nie, idioto. Już rano. Mieliśmy ruszać.

-Echhhh... No dobra.

Po kilku godzinach dotarli do granicy  z Kazachstanem. Był to lichy płot z metalowej siatki. Nie było żadnych strażników.

-Najspokojniejsze przejście graniczne, jakie widziałem... Ostatnie, przy którym miałem większe kłopoty, to w Kanadzie było w '68...

-Cichaj... Aż taki stary to ty nie jesteś...

Przeszli przez płot.

-To którędy teraz..? -Spytała Helen.

-... Zaraz sprawdzę. -Powiedział Frank wyjmując mapę. -Hmmm... Jesteśmy tu. Musimy iść... Tam.

-Na pewno?

-pewnie, że tak. Jak ja coś mówię... To znaczy że żyję, bo moje struny głosowe jeszcze funkcjonują. Ale tak mi się wydaje, że to dobra droga.

Ruszyli przed siebie. Nagle ich uszu doszedł dziwny szum...

-Co do... -Zaczęła Helen.

Wtem nad ich głowami przeleciał wielgachny nietoperz, złapał Franka szponami i poleciał kilka metrów w górę.

-JASNA CHOLERAAAAA! -Krzyknął Frank.

Helen wyjęła karabin i wycelowała w krążącego ssaka.

-STRZELAJ W SKRZYDŁA!

Posłuchała.

Potwór zachybotał się i gwałtownie zaczą spadać.

-TO CHYBA NIE BYŁ DOBRY POMYSŁ. -Krzyczał Peterson.

Na szczęście zdołał się obrócić tak, że ciało nietoperza zamortyzowało upadek z wysokości.

Wyjął nóż i wbił go bestii w oko.
Otarł krew z czoła.

-nieźle sobie poradziłaś...

-Jak to ja...

Pod wieczór dotarli do małej wioski bez nazwy. Był tam bar. Był pusty.

Frank i Helen usiedli przy barze.

Barman łypnął na nich i chyba ich rozpoznał.

-Panie... Macie wy jakieś zatargi z Marchią...? Bo się boję, że mi tu karczmę spalą, jak tu siedzicie...

-Co...? Skąd ten wniosek?

-Ktoś, kto przeżył Rzeź na Kremlu, wystawił za wami list gończy. Zwie się Czarnobrody i chce was pojmać żywych...

-Cholera... A jak to jeden z wrogów Aleksego? Zlecili zabicie wszystkich wokół niego, zabili Hansa i teraz chce pozbyć się świadków, czyli nas... -Szepnął Frank do Helen.

-Eee... Wie pan co... Chyba już sobie pójdziemy... -Powiedziała Helen do barmana.

-Też tam myślę... -Mruknął tamten i nagle wyjął spod lady pistolet. -Ale ja pójdę z wami. Wiecie... Interes się słabo kręci... Jakaś nagroda by się przydała. A mafijną kasą nie pogardzę, hehehe.

Wtem Frank wyrwał mu pistolet i przygwoździł jego dłoń do lady. Następnie wbił nóż tak głęboko, że przebił blat.

-AHHHHH! CHOLERA JASNA, JA PIERDZIU...

-Jeśli Czarnobrody się tu zjawi, powoesz mu, żeby odpuścił. Albo skończy jeszcze gorzej niż ty. Jasne?

-T... Tak..

-No i super. -To mówiąc Frank nalał sobie alkoholu i wypił jednym chaustem. Następnie uderzył barmana w zęby. -To napiwek...

DWIE GODZINY PÓŹNIEJ

-ŻE CO?! GDZIE TERAZ SĄ?!

-Nie mam pojęcia... Straciłem przytomność... -Tłumaczył się barman pocierając zabandażowaną dłoń.

-Nawet prostego zadania nie można wam powierzyć... -To mówiąc Czarnobrody strzelił mężczyźnie w głowę. Zwrócił się do reszty ludzi. -MACIE ICH ZNALEŹĆ, JASNE? MAJĄ BYĆ ŻYWI! MUSZĘ Z NIMI POGADAĆ...
TYLKO WY PRZEŻYLIŚCIE RZEŹ, DLATEGO WY MI POMOŻECIE, KAMRACI! ZNAJDZIEMY ICH RAZEM!

-TAJEEEST! -Krzyknęli zebrani bandyci.

Czarnobrody wszedł do swojego Tira i ruszył z piskiem opon.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro