Rozdział 44

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Padał śnieg. Ale nie taki lekki i przyjemny. Sypało gęsto i długo. Trzy okutane sylwetki szły przez zawieruchę bez wytchnienia, dzień i noc. Trzeciego dnia, ostatkiem sił zdecydowali się na odpoczynek w ciemnej jaskini. Helen usiadła skulona, drżąc  z zimna, Frank próbował rozpalić ognisko, (z marnym skutkiem) a Hans poszedł na polowanie.

-NIECH TO PORWĄ CHOLERNE ŚCIEKI, DO JASNEJ CHOLERY, W MORDĘ FREY'A, NO NIE WYTRZYMIĘ! - Wrzasnął Frank rzucając patyki na ziemię i rozcierając zgrabiałe dłonie. - CO ZA DEBIL WYMYŚLIŁ POCIERANIE PATYKÓW! 

-Nie wiem...  - Wydukała Helen. - Ale mimo wszystko... Rozpal to ognisko... Bo ja też nie wytrzymam...

-Dobra... Jeszcze raz. - Powiedział blondyn, wziął patyki i zaczął pocierać jeden o drugi. Kiedy i tym razem nie wyszło, w przypływie złości cisnął w chrust kamieniem. Wtem tarcie wytworzone przez kamień wywołało iskrę, która najpierw nieśmiało, osiadła na patyczkach, potem zapłonęła jaśniej, dając tym samym satysfakcję Petersona, który cieszył się jak małe dziecko, które dostało lizaka.  

Kiedy ogień rozpalił się na dobre, wrócił Hans. Trzymał martwego gołębia, dwie wiewiórki oraz garść orzechów. Podgrzali mięso nad paleniskiem, a na koniec wszystko przegryźli orzechami.

-Właśnie, Helen... Podobno dostałaś jakieś narkotyki od Reubensa... Zabijają ból... - Zagadnął Frank.

-Zostały w kamperze... Nie zdążyłam ich nawet przetestować... - Odparła z żalem dziewczyna.

Zapadła cisza, zakłócana szumem wiatru i chrzęstem śniegu, kiedy jakieś zwierzątko szło na poszukiwanie pożywienia, bądź schronienia. W końcu wszyscy zasnęli, wtuleni w siebie naokoło wesoło trzaskającego ogniska...

TYMCZASEM

W Anglii było coraz mniej ciekawie. Po pierwsze, nowa władza musiała zyskać posłuch i oddanie sprawie, po drugie, dawni sprzymierzeńcy McTurków z Europy zachodniej ostrzyli sobie zęby nas pozostawiony po nich dorobek, a po trzecie, padało coraz częściej. Raz, deszcz padał przez trzy tygodnie z rzędu, potem były dwa dni przerwy, i cykl się zapętlał.

W Buckingham Palace zebrała się pierwsza Wielka Rada, od czasu pozbycia się Fergusona. Radą przewodziła Margareth von Guttenstrasse.

-Musimy coś zrobić z resztką popleczników McTurka... Co proponujecie?

-Możemy zorganizować ochotnicze wojsko... Ludzie oddani naszym ideałom od razu rzucą się na tych drani... -Powiedział Senator Palpatrin.

-Dobrze, zajmij sił tym. -Poleciła Margareth.

Wtem rozległ się huk.

W Londynie nikt za bardzo nie wiedział, co się stało, ale rybacy, którzy pracowali na granicy wyspy, wiedzieli, i zlękli się niemiłosiernie.

Wielka fala przebiła się przez resztki muru i parła w głąb wyspy, niszcząc wszystko na swojej drodze. Ludzi, osady, zwierzęta... Wszystko. Po kilkunastu minutach ściana wody dotarła do Londynu, zmiatając stare wieżowce, kamienice i zatapiając wszystko.

Margareth spojrzała przez wielkie okno na ogrom potopu. Czyżby była to kara boska? Ludzie siedzący przy stole też zrozumieli, co się święci i w panice rzucili się do wyjścia. Na daremno. Guttenstrasse stała spokojnie w głównej sali i czekała na koniec. Bez emocji. Bo co mogła zrobić?

Kiedy woda przebiła się przez ściany i okna pałacu, Margareth się uśmiechnęła. Była wolna. Odłamki szkła i kamieni przebiły jej ciało, które upadło w silny nurt niszczycielskiego żywiołu. Po Londynie nic nie zostało. Tak jak z resztą po całej Anglii...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro