Rozdział 52

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tymczasem Weronika siedziała sama w pałacu. Nudziło jej się, więc chodziła po posiadłości tam i z powrotem, przez krępe korytarze i kondygnacje. Gdy podczas jednego z takich spacerów wpadła na jakiegoś jegomościa. 

-Pewnie ktoś do ojca... - Pomyślała i powiedziała na głos: Martinusa nie ma, mam przekazać  jakąś wiadomość?

-Tak, tak... Powiedz mu, że będzie bombowo! - Wyskrzeczał mężczyzna i zniknął za rogiem. 

Dopiero teraz dziewczyna dostrzegła ciało jednego ze strażników, a zaraz po nim kolejne. Ruszyła w pośpiechu za tajemniczym jegomościem, chcąc się dowiedzieć, kim jest.

-Frrr... Tak... TAK! Ha, będzie bombowo... teraz tylko do piwnic, na najgłębszy poziom... Ha, tak! Do miejsca, gdzie wypompowują ropę i BUM! Nic nie zostanie... NIC, Nawet my... ha ha ha ha!

Kiedy Kacperek dotarł na najniższy poziom, tam gdzie była plątanina rur i wielki zbiornik z ropą, Weronika postanowiła się ujawnić. Złapała garbusa za głowę i trzasnęła nią w jedną z rur, która pękła i oblała mężczyznę ropą.

-Khe, khe, TY... Khe... tak nas traktujesz!? He... Spłoniesz z nami i z całym miastem... - Człowiek wyciągnął zapalniczkę z zamiarem wrzucenia jej do zbiornika, lecz dziewczyna kopnęła go w plecy i Kacperek upuścił zapalniczkę prosto na mokre od ropy stopy, które od razu zajęły się ogniem. Płonienie rozprzestrzeniały się w zastraszającym tempie, mężczyzna nic nie widział, i to go zgubiło, gdyż przez nieuwagę poślizgnął się i runął do kadzi pełnej łatwopalnej substancji.

Dziewczyna w ostatniej chwili zatrzasnęła wielkie metalowe wrota broniące dostępu do pompowni i co sił pognała na powierzchnię. Tymczasem cała dolna cześć pałacu eksplodowała, razem z budynkami mającymi dostęp do ropociągu. Gruba warstwa lodu, do niedawna wyznacznik bezpieczeństwa w Lądorze pękła w wielu miejscach na raz, powodując tym samym zalewanie  mieszkań i tonięcie tych zbudowanych z cięższych materiałów, często razem z domownikami... Weronika gnała przez pękający lód w stronę brzegu, zresztą nie tylko ona, ludzie, którzy zorientowali się wcześniej, co się dzieje robili to samo. Bezskutecznie. Wszyscy utonęli. 

Ale Weronika dalej bezwzględnie biegła, przed siebie, przez coraz biedniejsze dzielnice i pod dzielnice. Była już blisko. Aż pochłonęła ją zimna toń...

Po dwóch godzinach Hans, który kierował doprowadził wóz nad brzeg. Patrzył szeroko otwartymi oczyma na to, co kiedyś było Lądorem, teraz zostały tylko bloki lodu i resztki zabudowań...

Marcin wysiadł z auta i padł na kolana.

-Nie... NIEEEEEE! - Ryknął. -Proszę, nie... Weronika.... Ona... nie...

-Przykro mi... - Szepnął George i poklepał Kamionka po ramieniu. - Ale musimy jechać, nie możemy nic zrobić... Oni nie żyją...

Na te słowa Marcin się pozbierał i wsiadł z powrotem do furgonetki, która z piskiem opon ruszyła wzdłuż granicy, do Tadżykistanu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro