Rozdział 53

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Auto podskakiwało na wybojach. Na miejscu kierowcy siedział Frank, obok niego Fledder. Z tyłu, między kanistrami i plecakami siedzieli Marcin, George i Helen. Wszyscy milczeli. Pojazd, który zbudowały przykute do siedzisk dzieci, był imponujący. W ciągu całych dwóch dni byli już w połowie drogi do Pakistanu, skąd czekała ich droga do Nepalu przez Indie. Bez przeszkód, na pełnej prędkości minęli granicę Pakistanu. Kiedyś był tu mur, drut kolczasty, ludzie. Dziś to zarośnięte resztki dawnych czasów. 

Tuż za umowną granicą postanowili rozbić obóz. Zjedli wydzielone racje żywności i poszli spać na tylne siedzenia. Dla bezpieczeństwa rozstawili pułapki zrobione z pustych puszek po konserwach naokoło samochodu na wypadek czyjejś niespodziewanej wizyty.

Jednak mimo to dwóm osobnikom udało się niezauważenie przedostać się w pobliże auta. Nazywali się Jared i Anastazja, byli rodzeństwem. Żyli głównie z okradania obozowisk, ponieważ pracowali dla Gildii Złodziei. Raz w tygodniu musieli oddać procent od łupów na konto organizacji, albo mogli pożegnać się z życiem...

Cicho podkradli się do szoferki i włączyli silnik. Pojechali wolno, tak by nikogo nie zbudzić w stronę Lahaur, tam gdzie mieściła się ich kryjówka. Nigdy tam nie dojechali.

Dopiero na wysokości Islamabadu George się ocknął ze snu. Od razu spostrzegł przyjaciół, więc wiedział, że to ktoś obcy musi siedzieć za kółkiem. Zwinął się niczym kot i z całej siły kopnął w fotel kierowcy. Anastazja straciła panowanie nad pojazdem i gwałtownie zahamowała, co spowodowało pęknięcie jej pasów bezpieczeństwa. Kobieta z gracją roztrzaskała ciałem przednią szybę i wpadła pod koła pojazdu, który chwilę temu prowadziła.

Jared nie zdołał zapanować nad kierownicą i samochód przewrócił się na bok, przeszurał tak chwilę i legł w rowie. Mężczyzna wyczołgał się z wraku. chciał znaleźć się jak najdalej od miejsca wypadku, nim prawowici właściciele ogarną co się dzieje. Nim zdołał stanąć prosto na miękkich nogach, silna ręka Martinusa złapała go za kark i mocno uderzył o karoserię auta.

-Chłoptasiu... Wybrałeś zły dzień na kradzież... Ten pojazd sporo nas kosztował... Właciwie całe miasto... Oj, marnie skończysz... - To mówiąc Kamionek jeszcze raz grzmotnął głową Jareda w blachę, wyginając ją i brudząc krwią z rozbitego nosa.

-Proszę... Ja musiałem... Zabiliby mnie... -Jąkał się krótko ostrzyżony blondyn. -Oni... Zobaczą, że nas nie ma... Wyślą pogoń... Nie uciekniecie...

-Nie wydaje mi się... -Zaczął Hans, otrzepując mundur z ziemi. - Żeby wysyłali zorganizowany pościg za taką dwójką nieudaczników... Bo na fachowca mi nie wyglądasz... Fachowiec poznał by, że widzi tylko cztery osoby...

W tym momencie Frank złapał Jareda od tyłu, podniósł i pchnął na wystający kolec zamontowany na karoseri. Długie ostrze przeszło na wylot, powodując krzyk ofiary, podczas gdy Fledder mocnym uderzeniem łomu wygiął kolec w taki sposób, by uwolnienie się było niemożliwe bez wykrwawienia się.

-No, to niech ci teraz pomoże ten pościg, tfu! Ciekaw jestem, czy dożyjesz... -Splunął Hans i dołączył do reszty ekipy, która zdołała się już oddalić. -Poczekajcie trochę...

-Hej... WY... WRACAJCIE, LUDZIE... HEJ... KHE KHE... - Jared dławił się krwią. -PROSZĘ...

Grupa już go nie słyszała. Była za daleko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro