Rozdział 55

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po tygodniu marszu ciepła jak dotąd pogoda, uległa znacznemu pogorszeniu. Najpierw zaczął wiać zimny wiatr, potem pruszyć śnieg. Po kilku dniach brodzili w śniegu po kostki, po dwóch kolejnych - po kolana.

Pogoda zmieniała się bardzo nieregularnie. Raz padał deszcz, innym razem śnieg, a kiedy indziej nic, żeby następnego walił grad ostry jak kolce.

Więc brnęli przez te przeszkody z mozołem, przez co do Nepalu, a dokładnie do Katmandu dotarli po dziesięciu dniach od opuszczenia granicy Indii.

W mieście wszyscy się na nich oglądali i szeptali między sobą.

-Oni... Tak... Przepowiednia... Prorok... - Mówili.

Frank wszedł do czegoś, co kiedyś było zapewne świątynią jakiejś religii, obecnie zapiszczone i porośnięte bluszczem budyneczki. W środku siedział jeden mnich. Nosił pomarańczową szatę i był łysy.

-Witajcie. Wiedziałem, że kiedyś przyjdziecie. Prorokini czeka. Będę waszym przewodnikiem.

Wyprowadził ich tylnym wyjściem i wsiadł do terenówki. Wewnątrz siedziało jeszcze dwuch mnichów, którzy założyli gościom worki na głowę tak, by nic nie widzieli.

Jechali długo, najpierw po prostej drodze, potem po górzystych kamieniach. W końcu autem szarpnęło i się zatrzymało.

Podróżni zdjęli worki. Ich oczom ukazały się ostre szczyty gór i malutkie miasto w oddali, na dole... Za to przed nimi rozpościerało się wejście do jaskini. Pierwszy mnich dał znak, by weszli do środka.

Jaskinia była natralnym bunkrem. Grube ściany, niskie temperaturu, mnóstwo żywności, wody i innych zapasów. Jaskinia ciągnęła się zapewne jeszcze głębiej w skałę, jednak dalszą drogę zagradzały wielkie, metalowe drzwi. Pod nimi siedziała po turecku stara kobieta. Na sobie miała różnokolorowe szaty, ozdoby, wisiorki, bransoletki i kolczyki. Była cała pomarszczona i z trudem przychodził jej każdy większy wysiłek...

-Odejdźcie. - Kobieta skinęła na mnichów i zwróciła się do przybyłych. - Witajcie. Długo was wyczekiwałam... Jestem Ominoji Kurgu. Wiecie, co się dzieje na świecie. Ale nie wiecie, jak temu zapobiec...

Kobieta sięgnęła za pazuchę i wyjęła długą, pozłacaną laskę. W tym samym momencie złota kula Henry'ego Petersona zaczęła wibrować i wydzielać ostre, białe śiatło. Frank wyciągnął artefakt i podał go Kurgu. Ominoji połączyła laskę i kulę w berło, które rozbłysło zielonym blaskiem.

-Chod tu, dziecko przeznaczenia... Weź to Berło Odnowienia i wetknij je na prawowite miejsce. Sfera Czasu i Lanca Przeznaczenia muszą trafić na miejsce spoczynku, tylko to zapewni pokój na tym zatraconym wiecie. Aby przejæ dalej, musisz spełnić jeszcze jedno zadanie. Trzeba zabić proroka, czyli mnie. Nie będę cię winić. Prorok musi zabić proroka. Zrób to szybko.

Helen chwilę się wachała, ale wzięła berło i z całej siły uderzyła nim w głowę staruszki. Rozległ się chrzęst czaszki i zgłuszony jęk. Ciało jeszcze chwilę dygotało spazmatycznie, jednka po chwili znieruchomiało.

Frank objął Helen, podczas gdy Hans przeszukał ciało wieszki z Tybetu.

-Hej... Chyba mam klucz. - Powiedział Fledder podając kawałek blaszki.

Była to karta magnetyczna. Peterson wziął ją od Hansa i przeciągnął przez czytnik w drzwiach. Kłudka puściła i wrota zaczęły się powoli otwierać.

-Niesamowite... - Szepnął Frank, gdy jego oczom ukazała się wielka komnata zalana światłem padającym przez lodowy sufit. Kolumny podtrzymujące strop były zrobione w całości z lodu. Na końcu pomieszczenia znajdowało się podwyższenie wykonane ze złota. Tam była dziura o średnicy Berła.

-Więc to tu... -Mruknęła Helen i wzniosła berło w górę. W tym momencie piorun trafił w sufit, krusząc go doszczętnie. Resztki stalaktytów i bryły lodu spadły na podłogę, w niektórych miejscach ją załamując.

Pod podłogą z lodu o grubości kilkudziesięciu centymetrów znajdowała się otchłań do wnętrza góry. Biada temu, kto tam spadnie...

W podłodze porobiło się kilka takich dziur. Zgromadzeni się zachwiali, a Berło wypadło Helen z rąk i potoczyło się w stronę jednego z takich kraterów.

W ostatniej chwili postać w ciemmym płaszczu i czarnej masce złapała artefakt.

-Uff... Dziękuję nieznajomy... -Westchnęła Helen i wyciągnęła rękę w jego stronę. -Proszę mi to szybko oddać, świat jest w niebezpieczeństwie...

-Taaa... Świat poczeka, a stary znajomy nie chce czekać... Nie poznajesz, Helen? - człowiek zdjął maskę i ukazała się twarz z tatuażem smoka.

Wszyscy wstrzymali oddech.

-Witajcie! W końcu was znalazłem! - Zaśmiał się Brandon Hurt.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro